„zawsze redaktor”
Nie kariera, lecz wybór Robienie kariery nie było i nie jest moim celem. Rozmowa z Pełnomocnikiem Rektora d.s. Osób Niepełnosprawnych Uniwersytetu Warszawskiego, Pawłem Wdówikiem Paweł Wdówik, rocznik 1967. Ukończył liceum ogólnokształcące w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych w Laskach, potem psychologię w Uniwersytecie Warszawskim. Z racji pełnionej obecnie funkcji opiekuje się niepełnosprawną młodzieżą studiującą w UW. Z jego inicjatywy powstało w uczelni Centrum Komputerowe dla studentów z dysfunkcją wzroku. - Pana droga życiowa jest przykładem, jak wiele może osiągnąć człowiek całkowicie niewidomy. Może stać się człowiekiem sukcesu. Jakie cechy charakteru i okoliczności życiowe sukces ten umożliwiły i jakie musiał Pan pokonać bariery? Paweł Wdówik: Trudno mi odpowiedzieć na tak postawione pytanie, gdyż moich dokonań nie traktuję w kategorii modnego słowa „sukces”. Robienie kariery nie było i nie jest moim celem. Jest nim dokonywanie wyborów spośród tych możliwości, które przynosi życie, wyborów takich, jakie dają szansę samorealizacji i są społecznie użyteczne. Mam wolną wolę, lecz jako człowiek wierzący sądzę, że w tym wybieraniu pomocne jest to, co określa się jako obecność Boga w człowieku. Bywa i tak, że pojawienie się szansy jest pomocą w trudnej psychicznie sytuacji. Sam tego doświadczyłem. Parę lat temu, po śmierci mojego ojca, co mocno przeżyłem, otrzymałem propozycję pokierowania Ośrodkiem Informacji i Promocji Postępu Naukowo-Technicznego PZN. Zdecydowałem się i ta praca pozwoliła mi wyjść z dołka. Czasem stajemy przed koniecznością selekcji, bo otrzymane szanse są trudne do pogodzenia ze względów czasowych. Ja na przykład zrezygnowałem z prowadzenia wykładów w warszawskiej Akademii Pedagogiki Specjalnej na rzecz robienia audycji w „Radio Józef”. Uznałem je za ważniejsze. - Czy są to audycje dla niepełnosprawnych? P.W.: Nie, są dla wszystkich. Do programu zapraszam ludzi z różnych środowisk, nie wyłączając osób bardzo znanych. Są to audycje o treści religijnej, rozmawiamy o obecności Boga w życiu człowieka, jak nas zobowiązuje w stosunku do innych ludzi, jak pomaga w rozwiązywaniu konfliktów, pokonywaniu trudności. - Był Pan rok w Stanach Zjednoczonych, na kursie z programem komputerowo językowym w szkole dla niewidomych w Filadelfii, zetknął się Pan więc zapewne z niewidomą amerykańską młodzieżą i ma skalę porównawczą. Czym, Pana zdaniem, młodzi Amerykanie różnią się od naszych studentów z dysfunkcją wzroku w przełamywaniu barier i postrzeganiu swego miejsca w społeczeństwie? P.W.: Niestety, właśnie z niewidomymi czy słabo widzącymi studentami miałem niewielki kontakt. Program kursu był otwarty dla ludzi w różnym przedziale wiekowym i z różnym wykształceniem. Moje spostrzeżenia dotyczą więc niewidomych Amerykanów w ogóle. Są oni bardziej aktywni i wytrwali w poszukiwaniu pracy i miejsca w otoczeniu - coś się nie udało, to może wyjdzie coś innego. Nie lubią się poddawać. - Dość rozpowszechniona jest u nas opinia, że młodzież kształcąca się w szkołach specjalnych jest lepsza pod względem zdobytej wiedzy niż młodzież uczęszczająca do szkół masowych. Ta ostatnia natomiast łatwiej nawiązuje kontakt z otoczeniem, jest mniej roszczeniowa i, co wydaje się dziwne, czasem lepiej zrehabilitowana. Czy Pana spostrzeżenia to potwierdzają? P.W.: Zauważyłem, że młodzież ze szkół specjalnych znacznie mniej realistycznie ocenia swoje możliwości. Ocena bywa zawyżona, daje to o sobie znać podczas egzaminów wstępnych. Nie interesują ich testy z poprzednich lat, nie zawsze wybierają właściwy kierunek studiów. W akademikach najchętniej mieszkają i trzymają się razem. - W przełamywaniu tego izolacjonizmu pomocne jest Pana „dziecko”, czyli Centrum Komputerowe dla niewidomych i słabo widzących studentów, powstałe z Pana inicjatywy. Na uczelni mówi się o nim „salon integracyjny”. A` propos komputerów. O tym, jaką szansę stanowią dla niewidomych, napisano już tomy i są to truizmy. Ale ubocznym skutkiem komputeryzacji jest umieranie brajla. Młodzież, głównie ta ze szkół masowych, wcale nierzadko nie zna brajla i twierdzi, że nie jest on jej potrzebny - wystarczy lektor i oprzyrządowanie komputera. Co Pan o tym sądzi? P.W.: To, że wolę brajla niż cokolwiek innego. Czytając brajlem jestem wyizolowany, moja wyobraźnia nie jest ograniczona interpretacją lektora. Myślę, że nie tylko ja tak to odczuwam. Ale jeżeli student uważa, że brajl jest mu niepotrzebny - jego wola, przymusu nie ma. - Prof. Lesław Szczerba, były rektor Akademii Podlaskiej, pionier systemu kształcenia młodzieży niepełnosprawnej na szczeblu akademickim, chciał, aby rozwiązania systemowe w tym zakresie stosowane były w całym kraju, a doświadczeniami wymieniano się na stworzonym w tym celu ogólnokrajowym Forum. Forum takie nie powstało, lecz nauczyciele akademiccy zajmujący się, w sposób bardziej lub mniej sformalizowany dostępem młodzieży niepełnosprawnej do szkół wyższych i wyrównywaniem ich szans, spotykają się. Na spotkaniach tych podejmowane są inicjatywy i decyzje dające się określić słowami „co robić dalej”. No właśnie - co? P.W.: Kształcenie niepełnosprawnej młodzieży i jej los zawodowy w coraz większym stopniu zależy od ustawodawstwa. Pomysły powinny być nasze, wsparcie finansowe to rola uczelni, ale bez właściwych rozwiązań legislacyjnych najlepszy pomysł może być martwy. Toteż złożyliśmy niedawno propozycje do nowelizacji ustawy o rehabilitacji i zatrudnieniu osób niepełnosprawnych dotyczące edukacji, sprawy właściwie pominiętej w ustawie. A bez edukacji trudno mówić poważnie o możliwościach zatrudnienia. - Jest Pan zwolennikiem ustawy „O niepełnosprawnych Polakach”, na wzór ustawy „O niepełnosprawnych Amerykanach”? P.W.: Tak. Tego rodzaju ustawa uregulowałaby w sposób kompleksowy status osób niepełnosprawnych i zapobiegła w sposób faktyczny, a nie tylko werbalny, wszelkim formom dyskryminacji. Podam Pani pewien, drobny zresztą, przykład: chciałem zjeść obiad w restauracji i nie mogłem. Nie dlatego oczywiście, że jestem niewidomy, lecz dlatego, że nie chciano wpuścić mojego psa przewodnika. A przecież pies przewodnik to to samo co biała laska. Nie udało mi się dowiedzieć, gdzie mógłbym złożyć zażalenie. Na pocieszenie znajomi powiedzieli mi tylko, że u nas i tak do restauracji z psem nie wpuszczają, na zasadzie prawa kaduka. - Pana pies przewodnik, a raczej suka przewodniczka, labradorka Paige, znana jest już w środowisku, dzięki zamieszczonemu w „Gazecie Wyborczej” reportażowi Pana kolegi „na stanowisku” Ireneuszowi Białkowi z Krakowa. Ta rasa jest u nas nowością. Czy jest w czymś lepsza od naszych tradycyjnych owczarków, czy warto rozwinąć jej hodowlę? P.W.: Oczywiście. Przede wszystkim jednak należy u nas zreformować szkolenie psów przewodników. Rozmawiałem o tym niedawno z panem Perytem, prezesem PZN. Zdarzają się przypadki, że taki pies potrafi pogryźć kogoś bez żadnego powodu. Jest to niedopuszczalne. Pies jest istotą mającą zastąpić niewidomemu białą laskę, musi mu ułatwiać kontakt z otoczeniem, nie zaś izolować. - Składa Pan nieraz Związkowi i inne propozycje, czasem kontrowersyjne. Nie jest Pan entuzjastą warsztatów terapii zajęciowej? P.W.: Nie jestem, co nie oznacza że jestem ich przeciwnikiem totalnym. Uważam tylko, że warsztaty takie powinny być organizowane wyłącznie dla osób z dodatkowymi upośledzeniami, takich, które nie mają żadnej możliwości pracy w otoczeniu naturalnym. a- Z pracą coraz gorzej, także i dla absolwentów wyższych uczelni. Czy Uniwersytet Warszawski ma jakiś program przygotowujący studentów do poszukiwania pracy? P.W.: Programu ściśle edukacyjnego nie ma ale jest coś w rodzaju pośrednictwa pracy, tak zwane „Biuro Karier”, zajmujące się promowaniem absolwentów i studentów chcących podjąć pracę jeszcze przed ukończeniem studiów. A ponieważ uniwersytet to firma ciesząca się poważaniem, więc taka promocja nie jest bez znaczenia. - Nie dał się Pan nazwać człowiekiem sukcesu. Czy pracoholikiem można? P.W.: Też nie. Jestem leniem. - W takim razie należy sądzić, że jest Pan człowiekiem bardzo dobrze zorganizowanym. W każdym razie zostaje Panu trochę czasu na różne zainteresowania, pasje i koniki. Ma Pan ich zapewne sporo ... P.W.: Mam, bo jestem renesansowym eklektykiem. - A zatem muzyka, literatura, turystyka ... P.W.: I jedno, i drugie, i trzecie. Mam kilkaset płyt, głównie folk, muzyka sakralna i oczywiście muzyka poważna. Czytam najrozmaitsze rzeczy, obok literatury dotyczącej niepełnosprawnych, będzie to „Doktor Żywago”, Żeromski, a nawet Rodziewiczówna. Kocham góry. Mam taką swoją wieś na Podhalu. Nazywa się „Małe Ciche”, jeżdżę tam od 15 lat. Są tam ojcowie Dominikanie, wśród których można się wyciszyć, skupić i, mówiąc patetycznie, dotknąć nieba. A na ziemi mam swoich znajomych gazdów i swoje ulubione ścieżki. - Mają więc rację ci, którzy twierdzą, że góry zbliżają do Boga, do ludzi i do przyrody. Dziękuję Panu za rozmowę. Rozmawiała Iwona Różewicz Pochodnia luty 2003 |