Wspomnienie o Ojcu Brunonie   

Katarzyna Łańcucka   

Podczas Mszy św. pogrzebowej, która została odprawiona pod przewodnictwem biskupa Zbigniewa Kraszewskiego - gdy w warszawskim kościele oo. Franciszkanów żegnaliśmy krajowego duszpasterza niewidomych, Ojca Brunona Pawłowicza - jeden z kapłanów powiedział: „Ojciec Bruno był człowiekiem zawsze otwartym, zawsze szukającym sposobu i okazji, by nieść innym pomoc”. I rzeczywiście, takim pozostanie w naszej pamięci.    

Był wyjątkowo wrażliwy na ludzkie cierpienie w każdej postaci. Uwidoczniło się to już w Krakowie, gdzie odbywał studia teologiczne. Co dzień pojawiał się w kuchni z dwojakami, brał jedzenie - i ruszał w poszukiwaniu ludzkiej biedy, której choć w ten sposób mógł zaradzić. A pewnie było Mu z początku niełatwo - musiał przecież pokonać własną nieśmiałość. Był nieśmiały. Trudno nam w to uwierzyć - pamiętamy Go przecież tryskającego energią, swobodnego, znakomicie nawiązującego kontakty z ludźmi. A jednak. W sprawozdaniu jednego z ojców przełożonych o bracie Brunonie - obok opinii: „Bardzo piękna sylwetka duchowa. Pobożny, grzeczny, uczynny, pracowity, obowiązkowy”  znajduje się też zdanie: „Nie umie praktycznie korzystać z nabytych wiadomości. Jest nieśmiały i strachliwy…”. Więc skoro zupełnie innym Go pamiętamy, to dowód, jak bardzo przeobraził się pod wpływem służby, którą na siebie dobrowolnie przyjął… Jak pragnienie niesienia pomocy cierpiącym zdominowało wszystko inne. Tak więc wyszukiwał ludzi, którym mógł być najbardziej potrzebny. Zajął się dziećmi specjalnej troski, nawiązał kontakty z niewidomymi. Najpierw wyszukiwał, a później już ludzie sami do Niego przychodzili.    

Nie miał w sobie nic z pewnego siebie mentora, który wszystko wie lepiej. Przeciwnie, wciąż się uczył: studiując w warszawskiej Akademii Teologii Katolickiej, gdzie przygotował pracę magisterską z dziedziny defektologii, później uczęszczając na zajęcia Podyplomowego Studium Poradnictwa Psychologicznego i Psychoterapii przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a wreszcie biorąc udział w organizowanych przez Polski Związek Niewidomych kursach orientacji przestrzennej. Ale przede wszystkim uczył się od ludzi. Tych właśnie, którym pomagał. Maria Ruszkiewicz, niewidoma nauczycielka z Krakowa, tak wspomina swoje pierwsze spotkanie z Ojcem Brunonem: „Po lekcji przyszedł mój kolega w towarzystwie młodego człowieka, hospitanta - jak go przedstawił - który chciał poznać naszą szkołę. Zgodziłam się - i wtedy zetknęłam się ze szczupłym człowiekiem o delikatnym, jakby przyciszonym, głosie. Zaprowadziłam go do siebie na lekcję. Miał wiele pytań. Jak na studenta pedagogiki, za którego go wtedy brałam, pytania te były bardzo wnikliwe i świadczyły o wielkim zainteresowaniu tematem. Po kilku dniach był telefon do szkoły, poroszono mnie. Po głosie poznałam, że dzwoni ten sam młody człowiek. Chciał się spotkać ze mną, ale już nie na terenie szkoły. Byłam zaskoczona, ale jego zachowanie, delikatne i kulturalne, budziło zaufanie. Zgodziłam się więc. Oczekiwaliśmy go wraz mężem w domu. Wtedy dopiero powiedział, że jest franciszkaninem i studiuje teologię, że zajmuje się dziećmi szczególnej troski, ma liczne kontakty z dziećmi upośledzonymi. Teraz chciał się nauczyć brajla.    

Okazał się bardzo inteligentny i ogromnie zaangażowany w to, co robił. Gdy znał już system punktowy i umiał posługiwać się dłutkiem, nauczył się pisać na maszynie brajlowskiej. Koledzy ze studiów w krakowskim seminarium wspominali, jak podczas wykładów często wystukiwał pod ławką swoje  pierwsze brajlowskie wprawki. Ale oczywiście nie tylko pisma niewidomych się uczył. Przede wszystkim starał się jak najwięcej dowiedzieć o ludziach: wciąż chciał się uczyć od nas - niewidomych, wciąż się czegoś dowiadywać o naszych problemach i doznaniach. Często dziękował mi, mówiąc, że wiele się ode mnie nauczył, że już sporo wie o sprawach niewidomych”.Taką otwartą postawę zachował do końca. W marcu ubiegłego roku prowadził w Laskach rekolekcje dla niewidomej młodzieży. I tak zapisał się w pamięci Piotra Szwarca, ucznia zasadniczej szkoły zawodowej: „Podczas spotkania w Domu Rekolekcyjnym, po Mszy św. rozpoczynającej dwa dni skupienia, Ojciec Bruno razem z nami zaśpiewał pieśń, której refren brzmi:   

Chcę być dla ciebie Bożym listem,    

A ty bądź dla mnie,    

Bóg dziś do ciebie mnie tu przysłał,    

Więc widać pragnie    

Coś ważnego nam powiedzieć,    

Tobie przeze mnie, mnie przez ciebie.    

Pieśń tę, jak mówił, bardzo lubił. Myślę, że właśnie te słowa odzwierciedlają podejście Ojca do drugiego człowieka, a przede wszystkim do nas, niewidomych”.   

Miał w sobie wiele pokory i wiele wyrozumiałości wobec innych. Gdy spotykał się z brakiem lojalności i złośliwościami - a tych niektórzy Mu nie szczędzili, gdy spotkał się z chamstwem - a i na nie bywał narażony, szturmując różne drzwi na głucho zamknięte przed kapłanem - nie zżymał się, nie unosił gniewem, nie obrażał. Jeśli już nie mógł znaleźć niczego, co by usprawiedliwiało czyjś czyn czy zachowanie, kwitował to krótko: „No, widać tak już musi być” - i całą sprawę traktował raczej jako próbę, przez którą trzeba przejść, niż jako okazję do ponarzekania na ludzką małostkowość czy podłość. Tej wyrozumiałości uczył innych. Również niewidomych.    

„Bardzo wyczulał nas na cierpliwość wobec wszystkich” - wspomina Piotr. - „Mówił, że ludzie widzący nieraz chcą nam pomóc, lecz nie wiedzą, jak się do tego zabrać i stąd wynikają przeróżne problemy, których by nie było, gdybyśmy my okazali wyrozumiałość”.    

Wciąż szukał nowych okazji i nowych sposobów, żeby ożywić i pogłębić religijność ludzi, z którymi przychodziło Mu się spotykać. Więc - będąc na Wybrzeżu - wziął się za organizowanie Pierwszej Pieszej Pielgrzymki Pomorskiej pod hasłem: „Niesiemy pomoc Ojcu Świętemu”. Wyruszyła ona w sierpniu 1979 roku z Torunia do Częstochowy. Po jej zakończeniu - wraz z trzema innymi osobami - udał się do Rzymu, aby złożyć sprawozdanie Ojcu Świętemu. Delegacja została przyjęta na prywatnej audiencji w Castel Gandolfo. To była wielka radość. Oczywiście na tej pierwszej pielgrzymce się nie skończyło, po niej były dalsze. I każda stawała się okazją, by pomagać innym w rozwikłaniu różnych trudnych spraw. Charakterystyczne było, że nigdy nie pouczał „z góry”, starał się po prostu służyć radą - z całym szacunkiem dla czyjejś odrębności. Mówił zresztą: „To ludzi los, przeżywać raz po raz zwątpienie, zniechęcenie i załamanie (…). Ludzie często stają bezradni wobec ważnych problemów życiowych: jaką podjąć decyzję, jakich użyć środków! Czasem są to po prostu problemy wyboru drogi życiowej czy zmiany zawodu. Czasem sprawy rodzinne. Tyle tu okazji, by wątpiącym dobrze radzić. Miejmy tylko otwarte oczy, uszy i serce, umiejmy cierpliwie słuchać i bądźmy dyskretni, a ludzie przychodzić będą do nas ze swoimi troskami. (…) i nie zrażajmy się, jeśli ktoś nie będzie chciał z naszej dobrej rady skorzystać”    

Był niestrudzony w wyszukiwaniu coraz to nowych form apostołowania. I zupełnie nie liczył się ze swoim - bardzo przecież kiepskim - zdrowiem. Starał się wszędzie dotrzeć z posługą duszpasterską. Gdy przebywał w Gdańsku, włączył się w działalność duszpasterstwa ludzi morza - i latem 1984 roku wyruszył w rejs „Batorym” jako kapelan. Pisał potem: „Statkowa parafia, licząca prawie 1100 dusz (ponad 300 marynarzy i 775 pasażerów) przyjęła mnie bardzo życzliwie. W dni powszednie odprawiałem tylko jedną Mszę św., natomiast w niedzielę - dwie dla pasażerów i jedną dla załogi. Frekwencja była proporcjonalnie większa niż w niejednym parafialnym kościele. Ilość osób przystępujących do spowiedzi i Komunii św. - również. Najwdzięczniejszą grupą „parafian” były dzieci. Chętnie i  bardzo aktywnie brały udział i w specjalnych katechezach, i w koncertach piosenki religijnej, i w wielu innych imprezach. Dane mi było przeżyć nie tylko grozę sztormu na Atlantyku, ale również i radość  pojednania ludzi z Bogiem - po dziesiątkach lat”.    

Nigdy nie brakowało Mu czasu dla potrzebujących. Ani odwagi, by podejmować działania w najbardziej nawet niesprzyjających warunkach. „Kiedyś spytałam Ojca - wspomina siostra Hieronima z Lasek - jak to właściwie było z tym Jego duszpasterstwem w Krakowie. No, bo że miał z dorosłymi niewidomymi kontakt, to jest jasne, gdyż dorośli dokąd chcieli, tam chodzili, i gdzie chcieli, to się z Nim spotykali - i koniec. Ale interesowało mnie, czy miał też kontakt ze szkołą, która była wtedy dość hermetyczna na sprawy religii. A tymczasem Ojciec Bruno odpowiedział - oczywiście, przez cały czas w każdy pierwszy piątek chodziłem do szkoły. Okazało się, że była tam „oswojona” woźna i ona w nocy dzwoniła do Ojca do klasztoru, że jest dwoje czy troje dzieci, które czekają… I chciało Mu się w nocy jechać właśnie dla tych trojga, aby wyspowiadać i zanieść Komunię św.”.    

Gdy chodziło o posługę, nie istniały dla Ojca Brunona żadne granice ani przeszkody.    

Wielka była też jego cierpliwość i wielka ufność. „Uczył nas również czekania. Powtarzał, że ludzie często się denerwują, jakaś sprawa zaprząta całą ich uwagę, a wystarczy tylko zaufać Bogu i poczekać, a rozwiązanie samo przyjdzie z czasem. Mówił: ja to ujmuję tak - wystarczy sprawę oprzeć o ołtarz. I dodał, że tej zasady nauczył się od Matki Czackiej” - przypomina sobie Piotr Szwarc.    

Tym, co uderzało każdego, kto poznał Ojca Brunona, była jego wielka serdeczność i otwartość. Wszelkie kontakty z Nim nabierały zawsze jakiegoś osobistego charakteru.    

„Ojca Brunona poznałam w 1970 (a może 1971) roku na koloniach dla dzieci ze szkoły w Laskach - opowiada siostra Hieronima. - Był duszpasterzem i taką jakby pomocą wychowawczą. Bawił nam te dzieci. Gdy była zła pogoda, to brał harmonię i grał na niej. Zainteresowało mnie wtedy dwoje dzieci, które ze sobą przywiózł. Było to rodzeństwo. Chłopiec właśnie ukończył krakowską szkołę dla niewidomych i wybierał się do liceum muzycznego. Ojciec Bruno tak się tymi dziećmi opiekował, jakby należały do jego rodziny. I widać było, że są one do Ojca niesłychanie przywiązane. Chłopak miał skrzypce i często grali razem. Bardzo mnie to cieszyło, że potrafi się zająć indywidualnie - i to w taki naturalny, serdeczny sposób - dzieckiem potrzebującym pomocy. I taki był zawsze”.    

We wrześniu ubiegłego roku odbyła się pielgrzymka niewidomych do sanktuarium w Gietrzwałdzie. Uczestniczący w niej niewidomy nauczyciel - Marian Magner - tak zapamiętał swoje ostatnie spotkanie z Ojcem Brunonem: „Stałem z żoną przy autokarze, który przywiózł dzieci z Lasek. Przybiegł uradowany Ojciec Bruno. Przywitał gorąco moją małżonkę i mnie. Uderzająca była jego serdeczność  przystępność”.I jedno jeszcze: radość, z jaką przeżywał swoje kapłaństwo, radość, jaką dawało Mu to, że może służyć innym. Może właśnie dlatego, że był radosny, ludzie tak chętnie garnęli się do Niego. To ważne, gdy człowiek kocha to, co w życiu robi. A Ojciec Bruno kochał swoją służbę i kochał ludzi, dla których chciał być „Bożym listem”. Jakże znamienne są słowa, które wypowiedział w kazaniu, wygłoszonym 11 października 1987 roku w rodzinnym Łysowie Siedleckim: „Jest w Krakowie, przy ulicy Grodzkiej, kościół pod wezwaniem św. Marcina. Nad wejściem do tego kościoła umieszczono wiele mówiący napis łaciński: „Frustra vivat, qui nemini prodest” („na próżno żyje, kto nikomu nie pomaga”). Chrześcijaństwo jest religią, która chce pomagać, służyć na wzór swojego Mistrza Jezusa Chrystusa, o którym powiedziano, że przeszedł przez życie dobrze czyniąc - i na wzór Jego Matki, którą wśród wielu innych wezwań czcimy jako Matkę Nieustającej Pomocy. (…)Nie ulega wątpliwości, że i nasze życie, jeśli ma być pełnym, chrześcijańskim życiem, musi być ciągłym posługiwaniem, pomaganiem”.    

Było to na dwa dni przed wypadkiem, w którym zginął. Miał czterdzieści pięć lat. Żył krótko - ale nie żył na próżno.    

Pochodnia Styczeń 1988