ROZMOWA MIESIĄCA Z Hanną Pasterny rozmawia Stanisław Kotowski  

 

Źródło: Publikacja własna "WiM"

 

S.K. - Czytelnicy "Wiedzy i Myśli" sporo wiedzą o Pani, ale przecież nie wszystko. Pani życie, chociaż jeszcze niezbyt długie, bogate jest w różnorodne wydarzenia, w osiągnięcia i jestem przekonany, że również w trudności. Myślę, że Pani doświadczenia i przemyślenia są interesujące. Mam nadzieję, że zechce Pani podzielić się nimi z naszymi czytelnikami.

 

H.P. - Chętnie, chociaż nie jestem pewna, czy są one aż tak interesujące.  

 

S.K. - Dziękuję i wyrażam przekonanie, że skromność przemawia przez Panią.

Najpierw proszę nam powiedzieć, jaki jest stan Pani wzroku.

 

H.P. - Jestem niewidoma od urodzenia. Mam tylko poczucie światła.  

 

S.K. - To niewiele, ale tak mało ma Pani tylko możliwości widzenia. Z innymi sprawami jest znacznie lepiej.

Wiemy, że zna Pani trzy obce języki oraz doskonale polską ortografię. Z tym jednak nikt na świat nie przychodzi. Chińczycy mówią, że nawet najdłuższa droga zaczyna się od postawienia pierwszego kroku. Jest Pani niewidomą od urodzenia. Gdzie stawiała Pani te pierwsze kroki na drodze do samodzielności? Czy był to ośrodek szkolno-wychowawczy dla niewidomych? A może już wcześniej Pani rodzicom pomagała jakaś organizacja, np. PZN?

 

H.P. - Gdy miałam trzy lata, pojechałam z rodzicami na turnus organizowany przez PZN. Dwa lata później poszłam do przedszkola w ośrodku szkolno-wychowawczym w Laskach. Tam ukończyłam także szkołę podstawową. Rozłąka z rodzicami była dla nas bardzo trudna, ale uważam, że podjęli słuszną decyzję. Laski nauczyły mnie samodzielności i przygotowały do nauki w liceum ogólnodostępnym. Najtrudniejszy był dla mnie okres przedszkolny oraz śmierć mojego taty. Zmarł na białaczkę, gdy miałam dziewięć lat.  

Z niektórymi koleżankami z klasy i grupy często plotkuję przez telefon, piszemy też do siebie maile, czasami się odwiedzamy. Na klasowych spotkaniach rozmawiamy do późnych godzin nocnych i jest dużo śmiechu. Zawsze mogę liczyć na panią Anię Gedyk - wspaniałą polonistkę i wychowawczynię naszej klasy - gdy dręczą mnie wątpliwości i pytania, muszę dotrzeć do jakiegoś miejsca w Warszawie oraz w innych sytuacjach. Kilka lat temu na zorganizowanym przez PZN międzynarodowym obozie anglistycznym spotkałam panią Grażynę Janczak, z którą w Laskach miałam gimnastykę korekcyjną. Pozostałyśmy w bliskim kontakcie prawie do jej śmierci.  

 

S.K. - Liceum kończyła Pani w szkole sióstr Urszulanek. Do dzisiaj siostry dobrze wspominają niezwykłą uczennicę. Urszulańskie szkoły są na wysokim poziomie nauczania i cieszą się bardzo dobrą opinią. Jak radziła sobie Pani, a raczej, jak radziła sobie niewidoma uczennica Hania? Z jakiej pomocy korzystała? Kto pomocy tej udzielał? Jakim sprzętem dysponowała?

 

H.P. - Rybnickie liceum urszulanek wybrałam właśnie ze względu na wysoki poziom. Mimo że do Rybnika mam zaledwie ponad dwadzieścia kilometrów, zdecydowałam się na mieszkanie w internacie. Dzięki temu nie traciłam czasu na dojazdy, nie musiałam codziennie wozić ciężkich brajlowskich podręczników i zawsze znalazłam kogoś chętnego do pomocy, np. gdy trzeba było przepisać jakąś definicję z encyklopedii.  

 

S.K. - A jak było z podręcznikami? Z jakich Pani korzystała?

 

H.P. - Prawie wszystkie podręczniki miałam w brajlu. Brakowało mi tylko podręcznika do francuskiego i początkowo do angielskiego. Na szczęście w latach 90-tych nie było tak dużego wyboru podręczników jak teraz. W całym kraju obowiązywały te same książki. W pewnym momencie pojawił się nowy podręcznik do historii. Jednak w mojej klasie obowiązującym podręcznikiem zawsze był ten wydrukowany w brajlu. Wszystkim to odpowiadało, gdyż mogli go tanio odkupić lub odziedziczyć po starszym rodzeństwie.  

 

S.K. - To prawda, a teraz jest tyle różnych podręczników do tego samego przedmiotu i do tej samej klasy.

 

H.P. - Właśnie, obecnie nie da się wydrukować wszystkich podręczników w brajlu, więc pod tym względem sytuacja dzisiejszych niewidomych uczniów jest znacznie trudniejsza. To skandal, że nie wydrukowano dla nich aktualnej notacji matematycznej, fizycznej i chemicznej. Dostępna jest tylko czarnodrukowa, a na stronie Ministerstwa Edukacji Narodowej w pliku PDF, który według mnie jest zupełnie nieczytelny dla niewidomych. Jak można wymagać od niewidomego ucznia znajomości czegoś, z czym nie jest w stanie się zapoznać? Jak ma się nauczyć notacji stosowanej w podręcznikach i egzaminacyjnych arkuszach?  

 

S.K. - Myślę, że jest to kłopot również dla nauczycieli, którzy mają niewidomego ucznia.

 

H.P. - Nie przyszłoby mi do głowy zapytać moją nauczycielkę, jak mam zapisać w brajlu np. logarytmy. Nie znała brajla, a nauczenie się zapisu matematycznych symboli leżało w moim interesie. Teraz nie mogłabym tego zrobić samodzielnie, więc musiałabym znaleźć kogoś do pomocy. Nie wszyscy nauczyciele ze szkół masowych muszą mieć ochotę na uczenie się brajla i wyszukiwanie skomplikowanych oznaczeń. Obecnie jest znacznie więcej ułatwień i pomocy technicznych niż kilkanaście lat temu, a jednocześnie cofamy się w rozwoju. Niewidomym uczniom odebrano niezależność w dziedzinie, z którą wcześniej radzili sobie samodzielnie. To absurd.  

 

S.K. - Zgadzam się z Panią. Samodzielność w każdej dziedzinie jest sprawą bardzo ważną, w dostępie do słowa pisanego również. To prawda, ale przecież są inne techniki, komputery, skanery, mowa syntetyczna.

 

H.P. - Oczywiście, dziś książki można skanować lub otrzymać od wydawcy gotowy plik, ale dla mnie nauka ze słuchu jest dość trudna. Czytając, zapamiętuję znacznie więcej. Widocznie jestem wzrokowcem. Owszem, są brajlowskie notatniki i monitory, lecz zdecydowanie wolę książki papierowe. Poza tym dużo szybciej się w nich odnajduję, mogę też czytać dwie rzeczy naraz, np. zadanie i zamieszczoną z tyłu zbioru zadań odpowiedź.  

 

S.K. - Jak rozumiem, nie miała Pani problemów z podręcznikami i z uzyskiwaniem niezbędnej pomocy. Czy tak było?

 

H.P. - No nie, nie wszystko było tak oczywiste i proste. Po pierwszej lekcji matematyki postanowiłam rzucić szkołę. Mimo że nauczycielka mówiła to, co pisała na tablicy, nie byłam w stanie nadążyć i prawie nic nie rozumiałam. Bardzo mi pomógł pan Marian Magner, mój matematyk z Lasek. Zaraz we wrześniu pojechałam do niego na korepetycje. Później spotkaliśmy się jeszcze kilkakrotnie, zawsze mogłam też do niego zadzwonić. Nasza matematyczka miała szybkie tempo, więc nie było czasu na rysowanie na brajlowskiej folii. Wieczorami geometrię tłumaczyła mi siostra Natanaela. To był kolejny plus mieszkania w internacie, a może minus, bo nie cierpię geometrii.  

Problemem było też dla mnie to, że każda lekcja odbywała się w innej sali. Budynek szkoły miał tylko dwa piętra, jego układ nie był skomplikowany, więc nie miałam trudności z poruszaniem się po nim. Jednak po każdej lekcji musiałam spakować plecak, maszynę i wór z brajlowskimi podręcznikami. Większość przerw trwała pięć minut, więc prawie cały ten czas traciłam na pakowanie i przejście do innej pracowni. Byłoby mi znacznie łatwiej, gdyby większość lekcji odbywała się w tej samej klasie.  

 

S.K. - Jednak nie załamały Panią te trudności?

 

H.P. - Nie, w szkole podstawowej zawsze miałam wysoką średnią i co roku dostawałam świadectwo z czerwonym paskiem. Byłam przekonana, że nadal tak będzie. Mimo że pilnie się uczyłam, na koniec pierwszej klasy do otrzymania paska zabrakło mi kilku setnych. Było to dla mnie bardzo frustrujące, lecz równocześnie zmotywowało mnie do poświęcania jeszcze więcej czasu na naukę. W tym okresie byłam chorobliwie ambitna. Uczyłam się nawet do drugiej w nocy, by udowodnić - nie wiadomo po co - że jestem najlepsza. Miałam coraz częstsze bóle głowy, a czasem chwilowe wyłączenia. Całkowicie urywał mi się film. Neurolog zdiagnozował epilepsję. Przystopowałam, wcześniej kładłam się spać, a dzięki temu łatwiej mi było się uczyć. Do końca miałam wysoką średnią, ale już bez czerwonego paska.  

 

S.K. - Powiedziała Pani o ważnym swoim doświadczeniu. Tak bywa wśród niewidomych - albo chcą wszystkim i sobie udowadniać, że stać ich na wiele, że są dobrzy, najlepsi, albo korzystają z taryfy ulgowej. Wtedy łatwo im się żyje, nie mają zawrotów głowy, ale wiedzy, wytrwałości i sukcesów w dalszym życiu też nie.

 

H.P. - Tak, to prawda. Skrajności nie są dobre. Trzeba znaleźć złoty środek, co oczywiście nie jest proste.  

 

S.K. - Proszę coś więcej powiedzieć o sposobach uczenia się w liceum.

 

H.P. - W liceum notatki robiłam na brajlowskiej maszynie. Miałam filcową podkładkę, która nieco ją wyciszała. Nie zapytałam, czy mogę używać maszyny. Bałam się, że ktoś się sprzeciwi, a w razie braku zgody, nie miałabym szans na naukę w tej szkole. Nie wyrobiłabym się z przepisywaniem wszystkich notatek dopiero po lekcjach, wątpię też, że znalazłabym chętnych do regularnego, kilkugodzinnego dyktowania. Na szczęście nikt nie protestował. Po jakimś czasie zapytałam kilka koleżanek, czy maszyna im przeszkadza. Stwierdziły, że szybko się przyzwyczaiły, bo była od początku, więc od razu stała się naturalną częścią klasowego życia. Natomiast na którymś z pomaturalnych spotkań jedna z nauczycielek przyznała, że początkowo maszyna ją irytowała, ale szybko zmieniła do niej nastawienie, bo widziała, że przykładam się do jej lekcji.  

 

S.K. - Muszę powiedzieć, że nie odważyłbym się wziąć brajlowskiej maszyny na lekcję. Notatki robiłem, oczywiście brajlem, ale przy pomocy rysika i tabliczki. To bardziej męczące, ale cichsze. No i żeby nie laskowskie skróty, nie poradziłbym sobie. Przepraszam za tę dygresję i proszę kontynuować.

 

H.P. - Cóż, mężczyzna ma więcej siły w rękach. Jeżeli wszyscy się na to godzili i się przyzwyczaili, mogłam korzystać z maszyny. Poza tym pisząc na tabliczce, moim zdaniem, nie da się rozwiązać skomplikowanego, matematycznego zadania, w którym trzeba zapamiętać sporo danych. Gdy matematyczka wywoływała mnie do odpowiedzi, zadanie rozwiązywałam na głos, a ktoś zapisywał je na tablicy. Z tabliczką byłoby to niemożliwe. Nie znałam laskowskich skrótów, lecz stosowałam własne, bo dzięki temu notowałam więcej informacji.  

W liceum zaczęłam się uczyć języka francuskiego. Początkowo było to trudne zadanie, gdyż nie miałam brajlowskiego podręcznika, a trafiłam do klasy z poszerzonym francuskim. Szybko zorientowałam się, że nie dam rady notować na lekcjach. Gdyby nauczycielka lub ktoś z klasy miał mi wszystko dyktować, bardzo spowolniłoby to tempo pracy, więc wszyscy by na tym tracili. Pomogła mi moja polonistka, która doskonale znała francuski. Przychodziłam do niej wieczorami, dyktowała mi wszystko z zeszytu koleżanki i zadane ćwiczenia z podręcznika. Pomoc pani Grażyny była nieoceniona. W drugiej klasie przychodziłam już do niej rzadziej, a od trzeciej radziłam sobie bez niej. Zadania dyktowały mi koleżanki, z nimi konsultowałam też pisownię nowych słówek. Z BC wypożyczyłam jakiś stary podręcznik do francuskiego. Trochę się przydał. Brajlowski zapis francuskich diakrytyków poznałam dzięki Oli Woźnickiej, mojej starszej koleżanki z Lasek. Na początku pierwszej klasy przysłała mi całą listę wraz z przykładami.  

Kserówki, które dawał nam ksiądz katecheta, w weekendy dyktowała mi mama.  

Po siódmej klasie uczestniczyłam w zorganizowanym przez PZN kursie maszynopisania. Ta umiejętność przydała mi się w liceum do przepisywania wypracowań, które najpierw pisałam brajlem. Wymagało to dużej koncentracji. Na koniec prosiłam mamę o sprawdzenie, czy nie mam literówek. Kiedyś napisałam długie wypracowanie, a po pokazaniu go mamie okazało się, że mam kilka pustych kartek. Problem polegał na tym, że w maszynie spadła taśma, nie byłam tego świadoma i pisałam dalej. Byłam sfrustrowana, bo parę godzin żmudnej pracy poszło na marne. Na szczęście dzięki brajlowskiemu oryginałowi, miałam z czego tę pracę odtworzyć. Komputery czasem także płatają psikusy, ale bardzo się cieszę, że czarnodrukowe maszyny to już przeszłość.  

Materiał z historii, czasem też z innych przedmiotów, zaliczałam ustnie. Pozostałe sprawdziany pisałam, następnie odczytywałam nauczycielom. Niektóre ważniejsze klasówki oraz maturę pisałam w osobnym pomieszczeniu, by nie przeszkadzać innym.  

Gdybym teraz chodziła do szkoły, na pewno postarałabym się o notatnik z brajlowską linijką. Jednak to rozwiązanie nie zawsze się sprawdza. Brajlowski monitor ma zazwyczaj tylko ok. 20 znaków. To zdecydowanie za mało gdy trzeba się odnaleźć w matematycznym zadaniu. Na brajlowskim monitorze zajmie to znacznie więcej czasu niż gdy ma się notatki na kartce. Nadal przydatna jest więc możliwość pisania na brajlowskiej maszynie. Fajnie by było, gdyby te maszyny były cichsze. Chciałabym także mieć możliwość wydrukowania notatek zapisanych w brajlowskim notatniku.  

Przez całe liceum byłam klasowym kronikarzem. Po ukończeniu go otrzymałam odznakę Serviam - Będę Służył - przyznawaną wyróżniającym się absolwentom szkół urszulańskich. To zobowiązuje.  

Nadal mam kontakt z kilkorgiem nauczycieli ze szkoły średniej. Uczestniczę w spotkaniach absolwentów, zorganizowałam spotkanie mojej klasy. Czasem prowadzę dla młodzieży zajęcia tyflopedagogiczne lub o wolontariacie. Mam też stały kontakt z wychowawczynią, która obecnie mieszka w Rzymie.  

 

S.K. - A ta niezwykła znajomość ortografii to skąd się wzięła? Wiemy, że dla wielu niewidomych wszystko to jest niezmiernie trudne, a umiejętności wielu z nich w tym zakresie są mierne. Pani natomiast potrafi walczyć z osobami widzącymi nawet w krajowych dyktandach. To jest niezwykłe. Proszę opowiedzieć, jak doszła Pani do takiej perfekcji, bo przecież konsultacje z koleżankami to chyba zbyt mało?

 

H.P. - Od zawsze kochałam książki. Rodzice dużo mi czytali. Największą karą było dla mnie nieprzeczytanie bajki na dobranoc. Prosiłam wówczas: "Zbijcie mnie, ale mi poczytajcie". Chciałam jak najszybciej nauczyć się brajla. Szkolne tempo wydawało mi się zbyt powolne, więc naukę kontynuowałam popołudniami w internacie. Bardzo często odwiedzałam laskowską bibliotekę. Pod koniec ósmej klasy zapisałam się do Biblioteki Centralnej PZN, a na studiach do brajlowskich bibliotek w Genewie, Brukseli i Paryżu. Mówiłam już, że czytając, znacznie więcej i szybciej zapamiętuję. Nie lubię więc książek audio. Słuchanie ich wymaga ode mnie dużo więcej koncentracji. Poza tym lubię wynotowywać cytaty. Tych z nagranych książek nie da się wiernie odtworzyć (interpunkcja, zapis obcojęzycznych nazwisk).  

W brajlowskich książkach, które wypożyczam ze Szwajcarii, prócz numerów stron znajdują się też numery stron wersji czarnodrukowej. To świetne rozwiązanie, gdyż cytaty z nich możemy wykorzystać np. w pracach naukowych, bez konieczności angażowania osoby widzącej do przewertowania książki w celu znalezienia numerów stron, które musimy podać w przypisach. Możemy również powiedzieć widzącym znajomym, na której stronie znajdą interesujący fragment lub nasz ulubiony cytat. Kilkakrotnie proponowałam wprowadzenie tego rozwiązania ZNIW-owi, także po przekształceniu go w Wydawnictwa Polskiego Związku Niewidomych, ale nie spotkało się z zainteresowaniem.  

W roku 2004 wzięłam udział w I Jastrzębskim Dyktandzie. Przygotowywałam się do niego, czytając teksty dyktand ogólnopolskich zamieszczone na stronie internetowej Radia Katowice. Niektóre wyrazy zapisywałam na brajlowskiej maszynie, czasami prosiłam też mamę o sprawdzenie pisowni jakiegoś wyrazu w słowniku ortograficznym. Wygrałam, pokonując kilkuset pełnosprawnych uczestników.  

 

S.K. - To był Pani pierwszy taki sukces, później przyszły następne, ale niewidomej osobie z pewnością jest trudniej opanować zasady prawidłowej pisowni. Co jest tego główną przyczyną?

 

H.P. - Moim zdaniem niewidomym jest trudniej nauczyć się prawidłowej pisowni, ponieważ nie mamy dostępu do informacji wizualnych. Jeden z błędów, który popełniłam w tym dyktandzie, był w wyrazie InterCity. Nie wiedziałam, że znajdujące się w jego środku "c" należy napisać dużą literą. Widzący pasażerowie wielokrotnie widzą to słowo na rozkładach jazdy czy wagonach pociągu. My nie mamy takiej możliwości. Mijając kiosk, nie przeczytamy nagłówków gazet, w hipermarkecie nie rzucają nam się w oczy nazwy produktów. Chcąc nauczyć się poprawnej pisowni, musimy więc dużo czytać brajlem, a pewne rzeczy wykuć na pamięć. Przygotowując się do udziału w dyktandzie ogólnopolskim, wertowałam z mamą słownik ortograficzny i robiłam notatki.  

 

S.K. - Ale na tym lokalnym dyktandzie Pani nie poprzestała? A dyktando ogólnopolskie to nie powiatowe.

 

H.P. - W tych ogólnopolskich dyktandach uczestniczy kilka tysięcy ludzi. Prace są sprawdzane przez studentów, następnie kilkadziesiąt najlepszych przez jury składające się z językoznawców. Dwukrotnie wzięłam udział w dyktandzie ogólnopolskim i moje obie prace przeszły do tego drugiego etapu. Sprawiło mi to dużą radość i satysfakcję.  

 

S.K. Jak widzę, Pani zdaniem, brajl jest nadal przydatny, a nawet niezbędny.

 

H.P. - To oczywiste. Nie wyobrażam sobie nauki języka obcego, matematyki, fizyki, chemii, muzyki, a nawet języka polskiego bez posługiwania się brajlem. Z przykrością muszę stwierdzić, że wielu niewidomych uważa, iż brajl to przeżytek i w ogóle nie przywiązuje wagi do kwestii prawidłowego pisania. Niestety, na naszych internetowych listach dyskusyjnych można znaleźć mnóstwo błędów ortograficznych. Nie polecam czytania ich za pomocą monitora brajlowskiego, by się nie uwstecznić. Używając syntezatora mowy, nie słyszę wszystkich błędów, więc mniej się denerwuję.  

 

S.K. - Po szkole średniej są studia. Proszę podzielić się z czytelnikami swoimi doświadczeniami z tego okresu Pani życia. Gdzie, na jakiej uczelni i co Pani studiowała? Gdzie oprócz szkoły urszulańskiej uczyła się Pani języków obcych? Co sprawiało Pani najwięcej trudności w czasie studiów? Jak pokonywała Pani te trudności?

 

H.P. - Do Lasek przyjeżdżały wolontariuszki z Wielkiej Brytanii. Dzięki zaangażowaniu siostry Agaty, mojej wychowawczyni z internatu, regularnie przychodziły do naszej grupy. Początkowo rozumiałyśmy niewiele, ale spędzałyśmy wspólnie sporo czasu, więc pierwsze lody zostały szybko przełamane. Wolontariuszki przygotowały z nami kilka przedstawień, razem wyjeżdżałyśmy do Warszawy i na inne wycieczki. S. Agata bardzo pilnowała, byśmy w ich obecności rozmawiały po angielsku. Buntowałyśmy się i uważałyśmy, że to jest bez sensu. Dlaczego nie mogę zwrócić się do koleżanki po polsku? Przecież mówię do niej, nie do wolontariuszki. Lekcje angielskiego mieliśmy także w szkole. Przez rok uczył nas prof. Bogusław Marek, kierownik katedry filologii angielskiej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Dało mi to solidne podstawy. Gdy rozpoczynałam naukę w liceum, odkryłam, że wymagania s. Agaty miały jednak sens. Okazało się, że moja znajomość angielskiego jest na znacznie wyższym poziomie niż pozostałych koleżanek z klasy. Już na starcie wzmocniło to więc moją pozycję. Jestem przekonana, iż ułatwiło mi to integrację.  

W wielu sytuacjach potrzebowałam pomocy (np. podyktowanie czegoś z tablicy), ale w zamian mogłam pomóc innym w angielskim. Przez rok czy dwa miałam raz w tygodniu dodatkowe zajęcia indywidualne, lecz nie dlatego że sobie nie radziłam, ale po to, by zrealizować więcej materiału. Zamierzałam studiować filologię angielską. Półtora miesiąca przed maturą wzięłam udział w dyktandzie dla licealistów zorganizowanym przez sekcję francuską Nauczycielskiego Kolegium Języków Obcych w Jastrzębiu-Zdroju. Wygrałam je i zaczęłam myśleć o romanistyce. W NKJO studiowałam w systemie dziennym. Mimo że byłam pierwszą niepełnosprawną studentką, spotkałam się z otwartością i życzliwością kadry.  

Egzamin wstępny pisałam na brajlowskiej maszynie w osobnej sali. Następnie go odczytałam. Niektóre fragmenty musiałam przeliterować, by komisja mogła sprawdzić, jak radzę sobie z francuską pisownią.  

Na pierwszych zajęciach z fonetyki opiekunka naszego roku powiedziała mi, że chce nauczyć się brajla. Sama sprawdzała więc moje ćwiczenia i dyktanda. To był jedyny taki przypadek w mojej licealno-studenckiej karierze.  

Większość wykładów nagrywałam, a po powrocie do domu spisywałam je z nagrań. Tylko jedna osoba na studiach magisterskich nie zgodziła się na nagrywanie jej wykładów. Początkowo nagrywałam je więc nielegalnie. Były to jednak czasy dyktafonów kasetowych, więc jakość nagrań z dyktafonu schowanego pod ławką pozostawiała wiele do życzenia. Po trzeciej rozmowie prowadząca zgodziła się na nagrywanie i od tego momentu dyktafon stał na jej biurku.  

Bardzo przydała mi się znajomość brajlowskich skrótów francuskich. Dzięki nim szybciej pisałam i miałam dostęp do zdecydowanie większej liczby książek. Nieznająca francuskiego mama dyktowała mi teksty i ćwiczenia, które dawali nam wykładowcy. Gdy miałam już skaner, część materiałów skanowałam i drukowałam na brajlowskiej drukarce, ale niektóre były tak niewyraźne, że poprawianie błędów zajęłoby mi więcej czasu niż przepisanie.  

Czytały mi koleżanki, czasem też wykładowcy z Francji i Belgii. Mama nagrała mi kilka potrzebnych rozdziałów z polskiego podręcznika do językoznawstwa. Część lektur czytałam lub słuchałam po polsku. Chyba jeszcze w szkole średniej kupiłam w ZNIW-ie polsko-francuski i francusko-polski brajlowski słownik. Ma niewiele haseł, ale się przydał.  

Pod koniec pierwszego roku studiów dostałam wspaniały prezent od katolickiego liceum w Mazamet we Francji. Jest to szkoła, z którą od lat moje liceum organizuje wymianę uczniów. W trzeciej klasie uczestniczyłam w takim wyjeździe. Co roku w Wielkim Poście uczniowie i nauczyciele zbierają pieniądze na jakiś szczytny cel. Tego roku postanowili przeznaczyć je na pomoc dla mnie. Dostałam brajlowski, trzydziestotomowy słownik Laroussea oraz brajlowski podręcznik do literatury. Co prawda była to wersja skrócona, ale moja radość była ogromna.  

 

S.K. - To język francuski i angielski, ale zna Pani jeszcze hiszpański. Gdzie się go Pani uczyła?

 

H.P. - W kolegium mieliśmy do wyboru lektorat z języka włoskiego i hiszpańskiego. Początkowo ambitnie założyłam, że będę chodzić na oba. Po miesiącu zdałam sobie sprawę, że to nierealne. Wykładowca włoskiego korzystał z kilku podręczników. Gdybym chciała nadążyć i przynajmniej część przepisać, nie miałabym czasu na spisywanie i naukę innych przedmiotów. Hiszpański wybrałam więc nie tylko dlatego że ma szersze zastosowanie niż włoski, ale też ze względu na brak czasu. Nauczycielka korzystała tylko z jednego podręcznika, więc miałam mniej przepisywania.  

Długo nie udawało mi się zdobyć informacji o zapisie hiszpańskich diakrytyków. Byłam więc zmuszona do wprowadzenia własnych oznaczeń. Ich prawidłowy zapis poznałam dopiero po drugim roku w paryskiej szkole dla niewidomych.  

Wypracowania i prace zaliczeniowe pisałam na komputerze. Na kolokwiach z gramatyki miałam słuchawki, słuchałam nagranych przez nauczycielkę zadań, odpowiedzi pisałam brajlem, następnie je odczytywałam. Egzaminy z literatury zaliczałam ustnie. Pani, z którą mieliśmy egzamin z historii Francji, nagrała mi pytania. Odpowiadałam na nie pisemnie. Jedno dotyczyło danych demograficznych, które trzeba było porównać. Było banalne, ale danych było strasznie dużo, nie byłam w stanie ich zapamiętać, a na spisanie z nagrania nie było czasu. Paradoksalnie więc za najłatwiejsze pytanie dostałam najmniej punktów. Teraz poprosiłabym egzaminatorkę o podyktowanie tych danych, bym mogła je zapisać w brajlu lub o nieco więcej czasu, by spisać je z nagrania. Pewnie by się zgodziła, bo to otwarta osoba, jednak wtedy nie przyszło mi to do głowy. Nie zaproponowała mi dodatkowego czasu, a ja o niego nie poprosiłam, bo nigdy wcześniej tego nie robiłam (na maturze dali mi sami).  

Gdy pod koniec drugiego roku poinformowałam nauczycielkę literatury, że pracę dyplomową chcę pisać właśnie u niej, początkowo trochę się przestraszyła. Stwierdziła, że to niemożliwe, bo przecież nie zna brajla. Przypomniałam jej, że mam komputer i - tak jak do tej pory - wszystko będzie dostawała w wersji czarnodrukowej. Zapewniłam również, że z dostępem do literatury też jakoś sobie poradzę. Z panią Elą nadal mam mailowy kontakt. Gdy kilka lat temu spotkałyśmy się w pociągu, nie mogłyśmy się nagadać.  

Po ukończeniu kolegium studiowałam zaocznie na krakowskiej Akademii Pedagogicznej. Po kilku latach przerwy podjęłam podyplomowe studia logopedyczne na Uniwersytecie Śląskim. Większość wykładowców była otwarta, lecz dwie panie prowadzące zajęcia miały do mnie bardzo negatywny stosunek. Uważałam jednak, że nie będzie dobrze mieszać w to pełnomocnika ds. niepełnosprawnych studentów. Z panią profesor relacje z czasem się unormowały, a gdy spotkałyśmy się na pewnych warsztatach, nawet sama do mnie podeszła, by się przywitać.  

Z panią doktor, świetnie prowadzącą zajęcia pod względem merytorycznym, spotkaliśmy się tylko dwa razy. Nie było więc czasu na to, by się wyleczyła z awersji do niepełnosprawnych. Było mi przykro, lecz ogólnie jej zajęcia oceniam pozytywnie, ponieważ były bardzo ciekawe i dużo się na nich nauczyłam.  

Na studiach podyplomowych notatki robiłam na laptopie. Niektóre osoby z mojej grupy niczego nie notowały, twierdząc, że skoro ja piszę, one nie będą się męczyć. Jedna z koleżanek założyła grupową skrzynkę mailową, która służyła przede wszystkim do wysyłania na nią moich notatek. Oczywiście przed wysłaniem każdy plik poprawiałam i uzupełniałam. Co prawda mam brajlowski monitor, lecz mimo to materiały potrzebne do egzaminów przepisywałam na brajlowskiej maszynie. Dzięki temu mogłam się pouczyć także w drodze na uczelnię. Poza tym korzystając z brajlowskiego monitora, trzeba przesuwać tekst, co nie jest zbyt wygodne i znacznie wolniejsze niż czytanie z kartek, gdzie dodatkowo każda ręka może czytać coś innego i dzięki temu coś porównać, szybko wrócić do innego miejsca. Czytając tekst na brajlowskim monitorze, szybko zaczynają mnie też boleć i swędzieć palce, tak samo jak w przypadku brajlonów, na których punkty są ostre.  

 

S.K. - Dla wielu niewidomych, podobnie jak ortografia, niezmiernie trudne jest samodzielne chodzenie po ulicach miast i podróżowanie. Jest to trudne dla wszystkich, a zwłaszcza dla niewidomych kobiet. I jest to zrozumiałe. A jak Pani radzi sobie z samodzielnością w tym zakresie?

 

aH.P. - Niestety, nigdy nie miałam dobrej orientacji. Nie należę do tych niewidomych, którzy już po pierwszym przejściu zapamiętują trasę. Potrzebuję na to więcej czasu. Kiepsko radzę sobie z odczytywaniem brajlowskich planów i map, zwłaszcza na początku, gdy w ogóle nie znam trasy. Czasem brajlowska mapka przydaje się w późniejszym etapie. Próbowałam się zaprzyjaźnić z nawigatorem. Niestety, bardzo mnie to dekoncentrowało i przeszkadzało w prawidłowym odbiorze tego, co się dzieje na ulicy.  

 

S.K. - Jakie więc metody stosuje Pani przy poznawaniu nowych dróg i w ogóle przy samodzielnym przemieszczaniu się po bożym świecie?

 

H.P. - Ucząc się nowej trasy, zazwyczaj robię notatki. Po przejściu jej kilka razy, nagrywałam opis, a po powrocie do domu robiłam notatki w brajlu. Teraz notuję w Kajetku, moim mówiącym notatniku. Gdy na trasie nie czuję się zbyt pewnie, przeczytanie notatek bardzo mi pomaga. No i bez białej laski, tak jak bez brajla, nie wyobrażam sobie samodzielnego chodzenia i podróżowania.  

W roku 2007 byłam na czteromiesięcznym Wolontariacie Europejskim w Belgii. Tam również stosowałam tę metodę. Po czterech latach wróciłam do Lige, zajrzałam do notatek i nie miałam problemów z chodzeniem po poznanych wcześniej trasach.  

Rzadko samodzielnie poruszam się po terenie, którego w ogóle nie znam, chyba że nie mam innego wyjścia.  

Kiedyś jedna z koleżanek zwróciła uwagę na to, że na ulicy się nie uśmiecham. Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że może rzeczywiście tak jest. Gdy idę sama, koncentruję się na drodze i bezpiecznym dotarciu do celu. Po bliższym poznaniu mnie, szefowa belgijskiej organizacji koordynującej mój wolontariat stwierdziła, że często jestem zestresowana, wielu rzeczy się boję, a mimo to jestem bardzo aktywna, ciągle coś robię i podróżuję. Trudno było jej to zrozumieć, ale dobrze mnie rozszyfrowała.  

 

S.K. - Bo to nie jest łatwe do zrozumienia.

 

H.P. - Tak, samodzielne poruszanie się po nieznanym terenie czy samotne zajmowanie się jakąś skomplikowaną sprawą nigdy nie były dla mnie łatwe. Jednak lubię poznawać nowe miejsca i ludzi, uczestniczyć w ciekawych inicjatywach, więc działam. Staram się jak najlepiej wywiązywać z zadań i obowiązków, denerwuje mnie chowanie głowy w piasek i zamykanie oczu na nieprawidłowości, więc reaguję, mimo że to trudne i niejednokrotnie nieprzyjemne. Właśnie dlatego dwukrotnie kandydowałam do rady miasta.  

 

S.K. - Słusznie Pani zauważyła, że nie zawsze dostrzeganie nieprawidłowości jest przyjemne.

 

H.P. Tak i to nawet tam, gdzie należałoby oczekiwać zrozumienia i wsparcia. Na przykład dążenie do odzyskania przez organizację zdefraudowanych pieniędzy powinno być na rękę zarówno pozostałym członkom zarządu koła, jak i okręgu. Tymczasem okazało się, że z tym problemem musiałam się zmierzyć sama. To było trudne, lecz było warto doprowadzić tę sprawę do końca.  

 

S.K. - Ale wróćmy jeszcze do samodzielności w poruszaniu się po drogach publicznych. Czy korzystała Pani z pomocy instruktora orientacji przestrzennej? Kto zapewnił Pani tę pomoc i czy była ona wystarczająca?

 

H.P. - W młodszych klasach szkoły podstawowej mieliśmy lekcje orientacji przestrzennej, ale nie uczyliśmy się na nich poruszać z białą laską. Tego uczyłam się dopiero w ósmej klasie. Zajęcia udało mi się załatwić tylko dzięki temu, że naukę miałam kontynuować w liceum masowym. Oswajanie się z białą laską dopiero w wieku czternastu lat, to zdecydowanie za późno. Zwykle nastolatki są przewrażliwione na punkcie swojego wyglądu i mają problemy z samoakceptacją. Bardzo wstydziłam się białej laski a chodzenie z nią było dla mnie koszmarem, ponieważ byłam przekonana, że wszyscy się na mnie gapią i wytykają palcami. Wstydziłam się też prosić o pomoc.  

 

S.K. - Muszę powiedzieć, że pod tym względem, nie jest Pani wyjątkiem. Nie byłem nastolatką, ale również się wstydziłem i długo chodziłem bez laski. A przecież kobietom, zwłaszcza młodym dziewczynom, jest znacznie trudniej.

 

H.P. - To prawda, ale na szczęście ten etap już dawno mam za sobą. Niekiedy trzeba zadać to samo pytanie kilku osobom. Ważne też, by nie robić niczego na siłę i np. nie próbować uzyskać informacji od osoby, która mówi, że się śpieszy.  

 

S.K. - Właśnie, nie przychodzi to Pani łatwo, a mimo to Polska jest dla Pani zbyt mała i wałęsa się Pani po całej Europie.

 

H.P. - Bo to lubię, a i często jest to niezbędne. Niedawno musiałam dotrzeć do centrum konferencyjnego w Brukseli. Wiedziałam, że tramwaje odjeżdżają z podziemi dworca, na który przyjechałam. Wysiadłam więc z pociągu i o nie zapytałam. Moja rozmówczyni nie wiedziała, więc zmodyfikowałam pytanie i zapytałam o schody. Wyszłam nimi z peronu i pytałam dalej.  

Kilka lat temu miałam przesiadkę w Paryżu. Drugi pociąg odjeżdżał z dworca oddalonego o pięć minut piechotą. Gdy kupowałam bilet, zapewniano mnie, że otrzymam pomoc i dworcowa asysta mnie tam przeprowadzi. Rzeczywistość okazała się całkiem inna. Na szczęście pomogła mi pasażerka, z którą przegadałam całą drogę do Paryża. Wracając, wiedziałam, że nie mogę liczyć na personel, więc zapytałam siedzących w pobliżu ludzi, czy idą na ten dworzec. Jakaś dziewczyna powiedziała, że też ma stamtąd przesiadkę i mogę z nią iść.  

Przełamanie wstydu przed zadawaniem pytań i proszeniem o pomoc, to podstawa samodzielnych podróży.  

 

S.K. - No, ale jak wyglądała sprawa z uzyskaniem pomocy instruktora orientacji przestrzennej?

 

H.P. - Jeśli chodzi o dostępność zajęć z orientacji przestrzennej, poza Warszawą jest z tym kiepsko. Znam osoby z różnych części Polski, które od kilku lat starają się w PZN-ie o kurs. Pracowałam z różnymi instruktorami. Parę tras pokazała mi też mama. Robi to świetnie.  

 

 S.K. Porozmawiajmy Teraz o Pani pracy zawodowej i działalności społecznej. Zdobywanie wykształcenia i samodzielności powinno czemuś służyć. W przypadku młodych osób, powinno to służyć m.in. przygotowaniu do pracy zawodowej, znalezieniu zatrudnienia i wykonywaniu zadań, za które płaci pracodawca. Proszę nam opowiedzieć o swojej pracy zawodowej.

 

H.P. - Na studiach nie szukałam pracy, gdyż nie miałabym kiedy pracować. Pierwszą pracę dostałam kilka miesięcy po ich ukończeniu. W Radiu Katowice usłyszałam informację o konkursie "Interpelacja lepsza niż manifestacja". Nagrodą był staż w biurze poselskim. Napisałam dwie interpelacje i wygrałam. Organizatorzy nie przewidzieli, że wygra osoba niewidoma. Pracownica biura starała mi się wyperswadować staż, ale nie miałam pracy, więc nie zamierzałam się poddać. Okazało się jednak, że staż jest bezpłatny. Do Katowic mam ponad sześćdziesiąt kilometrów, więc rzeczywiście nie miało to sensu, lecz nie mogłam zmarnować takiej szansy.  

 

S.K. - Jak wykorzystała Pani tę szansę?

 

 H.P. - Zasugerowano mi kontakt z posłem Andrzejem Markowiakiem, którego biuro było znacznie bliżej. Okazał się osobą bardzo otwartą. Odwiedził mnie nawet w domu, by zobaczyć mój komputerowy sprzęt. Przez dwa miesiące pracowałam wolontarystycznie, następnie zostałam zatrudniona. Zajmowałam się m.in. redagowaniem pism do ambasad, tłumaczeniem tekstów na angielski i francuski, pozyskiwaniem informacji, wspieraniem organizacji działających na rzecz niepełnosprawnych. Uczestniczyłam też w różnych spotkaniach i pisałam sprawozdania.Na jednym ze spotkań szef przedstawił mnie profesorowi Jerzemu Buzkowi. Kilka lat później zostałam jego społeczną asystentką. Nadal pełnię tę funkcję.  

 

S.K. - Jak z tego widać, czasami warto popracować bez wynagrodzenia. Ma więc Pani już pewne doświadczenia zawodowe. Jak dalej wyglądało Pani zatrudnienie?

 

H.P. - Przez rok uczyłam francuskiego w trzecich klasach ogólnodostępnej szkoły podstawowej. Na pierwszej lekcji wytłumaczyłam dzieciom, że nie widzę. Chętni mogli się przejść w goglach z białą laską. Każdy dostał kartkę z brajlowskiego czasopisma. Zajęcia miałam tylko raz w tygodniu, więc trudne było dla mnie rozpoznawanie dzieci po głosach, zwłaszcza że często mówiło kilkoro naraz. Problemów nie miałam jedynie z rozpoznawaniem uczniów najbardziej pilnych i rozrabiaków. Problem częściowo udało mi się rozwiązać w ten sposób, że każdą dobrą odpowiedź punktowałam plusem, a za pięć plusów dostawało się piątkę. Przypominałam, że można go otrzymać tylko wtedy, gdy odpowiedź rozpocznie się od podania imienia. W tym wieku dzieci często na siebie skarżą. Wiedziałam więc, że np. Kamil pokazuje mi język. Podczas lekcji notatki robiłam w Kajetku. Słówka, które chciałam, by dzieci zapisały w zeszytach, drukowałam w domu i kartkę przyklejałam gumami do tablicy.  

Gdy rozpoczął się okres studenckich praktyk, w lekcjach przeważnie uczestniczyli studenci z mojej byłej uczelni, czyli Nauczycielskiego Kolegium Języków Obcych. Pomagali mi z utrzymaniem dyscypliny i sprawdzali, czy np. dzieci nie mają błędów w zeszytach.  

 

S.K. - Nie kontynuuje Pani tej pracy. Czy okazała się ona mało atrakcyjna?

 

H.P. - Od początku wiedziałam, że to praca tylko na rok, gdyż był to ostatni rok języka francuskiego w tej szkole.

 

S.K. - Czym teraz Pani się zajmuje, gdzie pracuje?

 

H.P. - Od ponad czterech lat pracuję jako konsultantka ds. osób niepełnosprawnych w stowarzyszeniu Centrum Rozwoju Inicjatyw Społecznych CRIS. W międzyczasie miałam cząstkę etatu w przedszkolu z oddziałami specjalnymi. Prowadziłam zajęcia logopedyczne z głuchoniewidomymi dziećmi i niewidomą dziewczynką z autyzmem. Ta praca była trudna i bardzo stresująca. Czasem uczę też brajla. Są to zajęcia indywidualne.  

 

S.K. - Czy pracuje Pani na pełnym etacie? Czy do pracy musi Pani dojeżdżać?

 

H.P. - Tak, jestem zatrudniona na cały etat, czyli od stycznia pracuję osiem godzin dziennie. Do pracy mam ponad dwadzieścia kilometrów. Dojeżdżam dwoma autobusami. Do przedszkola dojeżdżałam osiemdziesiąt kilometrów w jedną stronę, również środkami komunikacji publicznej. Oczywiście codzienne dojazdy nie byłyby możliwe. Pracowałam tam raz w tygodniu.  

 

S.K. - Rozumiem, że pracę w stowarzyszeniu Centrum Rozwoju Inicjatyw Społecznych CRIS traktuje Pani jako podstawową, a doświadczenia w szkole, w przedszkolu i inne w charakterze nauczyciela były epizodami, które minęły?

 

H.P. - Znam wiele osób starszych, które całe życie zawodowe przepracowały w jednym zakładzie pracy. Teraz są inne czasy i trzeba być elastycznym. Mam wykształcenie pedagogiczne, ale nie oznacza to, że podejmę się tylko pracy w szkole. Trzeba być otwartym na propozycje i nowe doświadczenia. Do niedawna indywidualne lekcje brajla prowadziłam w swoim mieszkaniu. Od tego semestru raz w tygodniu dojeżdżam do ogólnodostępnego liceum w sąsiedniej miejscowości i uczę brajla niewidomą dziewczynę.

 

S.K. - Praca zawodowa nie powinna w stu procentach wypełniać życia. Z tego co wiem, Pani życia nie wypełnia. Ma Pani bogate doświadczenia w społecznej pracy. Proszę opowiedzieć o tej stronie Pani życia.

 

H.P. - Należałam do grupki osób, która utworzyła w moim mieście Jastrzębską Sekcję Niewidomych. Z czasem przekształciła się ona w koło PZN. Pełniłam w nim funkcję sekretarza, następnie wiceprzewodniczącej. Nie zdecydowałam się kandydować w kolejnych wyborach m.in. ze względu na brak czasu.  

 

 S.K. - Ale z pracy społecznej Pani nie zrezygnowała. Czy tak?

 

H.P. - Od kilku lat staram się być aktywna w Towarzystwie Pomocy Głuchoniewidomym. Jestem członkiem kolegium redakcyjnego wydawanego przez nie kwartalnika "Dłonie i Słowo", niekiedy tłumaczę na angielski krótkie teksty, w miarę możliwości czasowych uczestniczę też w organizowanych w Laskach rekolekcjach dla głuchoniewidomych. Moja pomoc polega tam na pisaniu na komputerze tego, co mówi ksiądz oraz inni ludzie. Robi się to po to, by osoby mające resztki wzroku, które nie rozumieją mowy i nie znają języka migowego, mogły w pełni w rekolekcjach uczestniczyć. Siadają obok mnie, zwiększa się czcionkę i czytają z monitora pisany przeze mnie tekst. Pisać trzeba bardzo szybko, lecz i tak nie wszystko da się zapisać słowo w słowo. Jest to szczególnie trudne podczas mszy. Na tych rekolekcjach poznałam kilku ciekawych ludzi.  

 

S.K. - Podejmuje się Pani niełatwych, ale bardzo potrzebnych zadań. O ile wiem, nie ogranicza się Pani wyłącznie do Polski. Pracowała Pani również w innych krajach. Z pewnością to również nie było łatwe. Jak ta praca wyglądała?

 

H.P. - Wspomniałam już o Europejskim Wolontariacie w Belgii. Moją organizacją wysyłającą był PZN. Pracowałam w stowarzyszeniu zrzeszającym kilkanaście organizacji z mojej dzielnicy. Przeprowadzałam wywiady, pisałam artykuły, protokoły z zebrań, pomagałam w zorganizowaniu święta dzielnicy. Zaprzyjaźniłam się ze starszą ode mnie o ponad trzydzieści lat koleżanką z biura. Okazało się, że jej mama była Polką. Udało mi się dotrzeć do jej rodziny, bbb Gysle przyleciała do Polski i wspólnie pojechałyśmy do Rzeszowa, by tych ludzi poznać. To było bardzo wzruszające.  

 

S.K. - Zwróciła Pani uwagę na niejako uboczny, ale ważny aspekt pracy społecznej za granicą. To ważne, ale może zajmowała się Pani jeszcze innymi zagadnieniami niż te, o których już Pani mówiła?

 

H.P. - Moim dodatkowym zajęciem było uczenie Turczynek francuskiego. Było to trudne, gdyż trafiłam na grupę początkującą. Kobiety udział w lekcjach traktowały jak zło konieczne, ale musiały na nie chodzić, by otrzymać zasiłek. Nie miały ochoty się uczyć, spóźniały się i prawie cały czas rozmawiały po turecku. Było to dla mnie demotywujące i szybko straciłam zapał.  

 

S.K. - Widzę, że to nauczanie nie skończyło się w szkole podstawowej?

 

H.P. - Nie skończyło się również na Turczynkach, chociaż nie było to miłe doświadczenie. Na szczęście udało mi się znaleźć dodatkowe, ciekawe zajęcie. W bbb Lige jest szkoła, w której są klasy niewidomych i niesłyszących. Nawiązałam kontakt z dyrektorem. Zgodził się, bym obserwowała zajęcia logopedyczne. Niektóre również prowadziłam. Było to dla mnie bardzo cenne doświadczenie, które zaowocowało tym, że po powrocie do Polski zrobiłam podyplomowe studia z logopedii.  

 

S.K. - Ale wolontariat nie daje pieniędzy.

 

H.P. - To oczywiste, ale takie wyjazdy uczą samodzielności, są wspaniałą okazją do poznania kultury i języka danego kraju oraz do kontaktów z ciekawymi ludźmi.  

 

S.K. - Czy mogłaby Pani powiedzieć coś więcej o tych spotkaniach?

 

H.P. - Proszę bardzo. Tematem mojej pracy magisterskiej była twórczość belgijskiej pisarki Marii Gevers. Koniecznie chciałam zobaczyć jej dom oraz opisywane miejsca. Po długich poszukiwaniach zdobyłam numer telefonu jej ponadosiemdziesięcioletniej synowej. Elza Willems to urocza osoba, energiczna i ciekawa świata. Z radością zgodziła się na mój przyjazd. Jej mąż również był sławnym pisarzem. Dużo opowiedziała mi o rodzinie. Dostałam też kilka książek. Była tak zadowolona z mojej wizyty, że ponownie mnie zaprosiła, z czego z wielką przyjemnością skorzystałam. Poznałam także kilka innych osób z rodziny pisarki, m.in. jej bratanicę, która jest doktorem informatyki i pracuje na uniwersytecie w Namur. Te spotkania przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Nie spodziewałam się, że poznam tak wiele osób z rodziny pisarki oraz tego, że skontaktują się ze mną kolejni, chcący mnie poznać jej członkowie. Mimo że od mojego powrotu z wolontariatu minęło prawie pięć lat, z panią z Namur mam stały kontakt mailowy, a z Elzą telefoniczny i listowny. W zeszłym roku dwukrotnie ją odwiedziłam. Te krótkie spotkania nam obu sprawiły wielką radość.  

 

S.K. - To są niewątpliwe korzyści. Czy nadal angażuje się Pani w pracę wolontarystyczną?

 

H.P. - Tak, nadal staram się znajdować czas na wolontariat. W zeszłym roku np. ze stowarzyszeniem Oligos, wspierającym osoby z upośledzeniem umysłowym, pojechałam jako tłumaczka do Francji. Kilka miesięcy temu byłam wolontariuszką na zorganizowanym w Rybniku Europejskim Kongresie Obywatelstwa i Miast Bliźniaczych. Moja pomoc polegała m.in. na odbieraniu gości z lotniska i towarzyszeniu im podczas wyjazdu do Auschwitz.  

 

S.K. - Ma Pani doświadczenia w pracy społecznej w PZN oraz w innych stowarzyszeniach. Zapoznała się Pani również z działalnością stowarzyszeń osób niewidomych w niektórych krajach europejskich. Proszę o dokonanie krótkiego porównania działalności stowarzyszeń zagranicznych i polskich.

 

H.P. - W Belgii jest więcej niż w Polsce organizacji działających na rzecz niewidomych. VIEWS, który był organizacją koordynującą mój wolontariat, według mnie ma bardziej zbliżony profil do fundacji Vis Maior niż do PZN-u. Oeuvre Nationale des Aveugles (Narodowe Dzieło Niewidomych) jest organizacją katolicką. Ma oddziały w całej Belgii. Kładzie duży nacisk na pomoc uczniom ze szkół ogólnodostępnych, m.in. przez drukowanie w brajlu i powiększonym druku potrzebnych im materiałów, spotkania z nauczycielami i tyflopedagogiczne pogadanki w ich klasach. Bardzo prężnie działa jego biblioteka, która prócz książek wypożycza ubrajlowione gry, organizuje spotkania z czytelnikami, dyskusje i różne warsztaty, np. z pisania bajek. Blind Challenge wśród osób z dysfunkcją wzroku promuje sport. Jest jeszcze kilka innych stowarzyszeń. Natomiast ani w Belgii, ani we Francji nie ma - a w każdym razie nie było kilka lat temu - stowarzyszenia głuchoniewidomych. Taka organizacja działa w Czechach.  

 

S.K. - Napisała Pani wiele artykułów do prasy środowiskowej oraz dwie książki. Uważam, że "Tandem w szkocką kratkę" jest bardzo interesujący. Czyta się go, jak dobry kryminał, chociaż traktuje o poważnych sprawach. Uważam, że jest to świetna forma popularyzacji problematyki osób niepełnosprawnych. Jakie ma Pani dalsze plany w tej dziedzinie?

 

H.P. - Na razie nie planuję napisania kolejnej książki. Jednak poprzednich dwóch też nie planowałam. "Jak z białą laską zdobywałam Belgię" powstała dzięki moim przyjaciołom i znajomym. Podczas pobytu w Belgii, wysyłałam im długie maile. Zachęcili mnie do wydania tych zapisków w formie książki. Początkowo nie traktowałam tego poważnie, lecz z czasem doszłam do wniosku, że warto spróbować. Z "Tandemem w szkocką kratkę" było inaczej. Helen - główna bohaterka tej książki - jest osobą niezwykłą. Zna trzynaście języków, tworzy wynalazki dla niepełnosprawnych, jest Żydówką, weganką i ma zespół Aspergera, zaburzenie ze spektrum autyzmu. Już drugiego czy trzeciego dnia znajomości zaczęłam robić szczegółowe notatki, ponieważ pomyślałam, że na ich podstawie mogę napisać ciekawą książkę.  

 

S.K. - Mam jeszcze jedno pytanie w związku z Pani działalnością publicystyczną i literacką. Propagowanie problematyki osób niewidomych uważam za ważne zadanie nas wszystkich. Jak Pani ocenia działalność popularystyczną przez "ślepe krowy", sztuki grane w ciemnościach, wystawy zwiedzane w całkowitych ciemnościach oraz proponowanie wykonywania różnych czynności bez kontroli wzrokowej. Mam tu na myśli takie oddziaływanie na przypadkowe osoby widzące, bo inną sprawą jest szkolenie specjalistów rehabilitacji niewidomych. W tym przypadku, moim zdaniem, jest to celowe.

 

H.P. - Myślę, że dla osób widzących posiłek w ciemności to ciekawe doświadczenie. Podczas mojego wolontariatu w bbb Lige, VIEWS zorganizował taką kolację. Byłam jedną z kelnerek. Początkowo niektórzy goście byli zestresowani. Gdy odkryłam, że siedzący przy moim stoliku ksiądz zdjął gogle, jedna z pań bardzo się zdenerwowała. Powiedziała, że to nieuczciwe i nie chce, by widział, że je jak świnia. Sporo osób powiedziało mi, że brak kontroli wzrokowej pozwolił im skupić się na smakach i zapachach potraw, a dzięki temu na nowo je odkryć i pełniej je degustować. Jeden z mężczyzn stwierdził później, że od tego momentu lepiej pomaga niewidomym podczas posiłków. Skoro jest popyt, dobrze że istnieją restauracje w ciemności. Niewidomym to nie zaszkodzi, a daje nowe miejsca pracy. Gdybym widziała, nie zdecydowałabym się na taki eksperyment, ponieważ klienci nie wiedzą, jakie danie dostaną. Nie lubię ryb i wielu innych potraw, więc byłoby mi szkoda pieniędzy na coś, czego mogłabym nie zjeść, zwłaszcza że posiłki w tego typu restauracjach nie należą do tanich.  

W wystawach w ciemnościach też nie widzę nic złego. Nie byłam na tej prezentowanej w Warszawie, ale kilka lat temu miałam okazję zobaczyć taką wystawę w jednym z brukselskich muzeów. Przed wejściem trzeba było zdjąć buty, by wyczuć stopami różne rodzaje podłoża. Po wyjściu z labiryntu można było zapoznać się z brajlowskim alfabetem, napisać na tabliczce swoje imię, o ile dobrze pamiętam prezentowano też jakiś inny tyflosprzęt. Niewątpliwie miało to walory edukacyjne.  

 

S.K. - No, to pod tym względem różnimy się zasadniczo. Uważam, że nie ma to nic wspólnego z edukacją, z popularyzacją ani pozytywnymi przeżyciami. Uważam, że to jest chęć przeżycia czegoś niezwykłego, co wywołuje dreszczyk, moim zdaniem, zły dreszczyk. Ale przecież nie musimy wszyscy jednakowo myśleć.

 

H.P. - Nie generalizowałabym. Ludzie mają różne motywacje. Poza tym wielu z nas ma ochotę przeżyć coś niezwykłego. Dla jednego będzie to samotne opłynięcie kuli ziemskiej, dla innego skok ze spadochronem, a jeszcze ktoś inny chce zjeść obiad w ciemnościach. Natomiast jestem zdecydowaną przeciwniczką takich dziwactw jak wystawienie przez stowarzyszenie De Facto spektaklu "Ślepcy". Tego typu inicjatywy z pewnością nie pomagają niewidomym, lecz im szkodzą. Nie służą popularyzacji tematyki tyflologicznej. Z artykułu, który czytałam, jasno wynika, że całkowite ciemności sprawiły, iż widzowi towarzyszył lęk i niepewność. Musiał uważać, by nie spaść ze schodów, zdać się na pomoc wolontariusza w dotarciu do sali i znalezieniu miejsca.  

Sądzę, że utrwaliło to tylko stereotypy. Widzowie utwierdzili się w przekonaniu, że życie niewidomych jest beznadziejne i straszne, gdyż są całkowicie zależni od innych. Oni nie mogliby tak żyć. Gdyby stracili wzrok, najlepiej palnąć sobie w łeb. Dzięki temu uniknie się wegetacji. Może u niektórych widzów z tych negatywnych emocji zrodził się podziw - oni nie odważyliby się zagrać na scenie, nie byliby też w stanie samodzielnie znaleźć miejsca, a niewidomi aktorzy to potrafią. Artyści mają różne, czasem dziwne i szokujące pomysły. Uważam jednak, że organizacje działające na rzecz niewidomych nie powinny w takich eksperymentach uczestniczyć.  

 

S.K. - Proszę powiedzieć, co było i co jest najtrudniejsze w Pani życiu jako niewidomej dziewczyny i młodej kobiety.

 

H.P. - Mówiłam już o problemach z orientacją przestrzenną. Często zapominam, jakiego koloru jest dany przedmiot i ubrania oraz jakie kolory do siebie pasują. Nie lubię gotować. Gotuję rzadko i sprawia mi to dużą trudność. Jako dziecko uczyłam się grać na pianinie. Mimo iż uwielbiam ten instrument, nauka przychodziła mi z trudem, a moje postępy były mizerne.  

 

 S.K. - Czy przyczyną tych trudności był brak wzroku?

 

 H.P. - Brak wzroku nie był tu najważniejszy. Miałam spore problemy z koordynacją rąk. Manualnie w ogóle jestem kiepska. Nie przypominam sobie, by udało mi się nawlec igłę, nawet tę dla niewidomych, za to zdarzyło mi się ją złamać. Oczywiście przy posiłkach używam noża, ale zupełnie nie radzę sobie z plastikowymi, jednorazowymi sztućcami. Plastikowym, wyginającym się nożem nie zdołałam niczego pokroić, natomiast kilka złamałam. Teraz już nie eksperymentuję. Proszę o normalny nóż, a jeśli takiego nie ma, o pokrojenie mięsa.  

W moim poprzednim miejscu pracy czasem telefonicznie zamawialiśmy jedzenie. Moi pełnosprawni współpracownicy używali dołączonych, plastikowych sztućców, a ja wyjmowałam z szuflady biurka swój nóż i widelec. Za pierwszym razem wyjaśniłam, że nóż trzymam w biurku ze względów bezpieczeństwa, co oczywiście wszystkich rozbawiło. Poczucie humoru i umiejętność śmiania się z samego siebie bardzo ułatwiają życie. Niekiedy ktoś pożyczał ode mnie tradycyjny zestaw, bo chyba dla wszystkich jedzenie zwykłymi sztućcami jest wygodniejsze.  

 

S.K. - Jak rozumiem, obok brajla, podstawowym narzędziem Pani pracy jest komputer.

 

H.P. - Tak, ale pod pewnymi względami nie jest to idealne narzędzie. W pracy do komputera mam podłączone słuchawki, bo w jednym pomieszczeniu pracuje kilka osób. Jest to naprawdę wykańczające. Staram się tak organizować pracę, by nie słuchać przez osiem godzin syntezatora mowy, ponieważ używanie słuchawek przez dłuższy czas powoduje u mnie bóle i zawroty głowy. Nie wiem, czy inni niewidomi borykają się z podobnym problemem, czy są to skutki moich neurologicznych historii sprzed lat.  

 

S.K. - Myślę, że jest to nie tylko Pani problem. Rzadko muszę pracować ze słuchawkami, ale szybko mnie to męczy. Teraz zmienimy temat. Może zechce powiedzieć nam Pani, czy lubi młodych mężczyzn?

 

H.P. - Lubię mężczyzn odpowiedzialnych, inteligentnych i z poczuciem humoru, niezależnie od ich wieku. Moim najmłodszym facetem jest mój dwuletni chrześniak.  

 

S.K. - Czym jeszcze lubi Pani się zajmować poza pracą i działalnością społeczną oraz publicystyczną?

 

H.P. - Dużą przyjemność sprawia mi czytanie i słuchanie muzyki, zwłaszcza klasycznej. Chętnie uczę się języków obcych. Niestety, nie bardzo mam na to czas. Uwielbiam podróże. Niedawno otrzymałam stypendium Trusta. Dzięki niemu w najbliższych miesiącach wyjadę na wizyty studyjne dotyczące autyzmu do Wielkiej Brytanii, Francji i USA. Do tych krajów polecę sama, więc do wyjazdów staram się jak najlepiej przygotować. Mam interesującą pracę, w ramach której zdarzają się ciekawe wyjazdy za granicę. Służbowo byłam w Bułgarii, Grecji, Czechach, Słowenii i Włoszech.  

 

S.K. - Widzę, że lepsza z Pani włóczęga.

 

 H.P. - Ale to nie wszystko. Kilka lat temu kupiłam tandem. Przez Internet znalazłam klub rowerowy w moim mieście i zazwyczaj jeżdżę z poznanymi tam ludźmi. Są to wycieczki jednodniowe, gdyż na dłuższe rajdy nie mam czasu. Bardzo lubię długie spacery. W zeszłym roku tydzień wakacji spędziłam z Helen, bohaterką "Tandemu w szkocką kratkę" w gospodarstwie agroturystycznym koło Bochni. Każdego dnia spacerowałyśmy po lesie. Trasy miały dwadzieścia, trzydzieści kilometrów.  

 

S.K. - No proszę - samoloty, pociągi, tandemy, piesze łazęgi i co jeszcze?

 

H.P. - Gospodarze, u których byłyśmy, mają siedem osiołków. Codziennie na nich jeździłyśmy. Już jako dziecko miałam problemy z utrzymaniem równowagi. Na lekcjach wychowania fizycznego jeśli się czegoś nie przytrzymałam, nie umiałam stać na jednej nodze. Miałam więc także problem z utrzymaniem się na wąskim grzbiecie osła. Ciągle znosiło mnie na lewą stronę. Podczas pierwszej jazdy często wyciągałam rękę do asekurującego mnie gospodarza. Bałam się upadku, mimo że przecież nie spadłabym z dużej wysokości i że kiedyś bezszwankowo spadłam z konia. Bardzo zależało mi na przezwyciężeniu lęku i poprawie równowagi, więc postanowiłam nie rezygnować z przejażdżek na ośle. Z każdym dniem było coraz lepiej, a po tygodniu na oślim grzbiecie siedziałam stabilnie i czułam się dość pewnie. Ostatniego wieczoru poszłam na górę wyczyścić buty. Nie chciało mi się chodzić dwa razy, a do umycia miałam dwie pary. Do każdej ręki wzięłam jedną, więc nie mogłam przytrzymać się poręczy. Ze zdziwieniem odkryłam, że nie jest mi to potrzebne, a po chwili, że przez kilka sekund mogę stać na jednej nodze. Tygodniowa onoterapia okazała się więc naprawdę skuteczna. Polecam skosztowanie oślego mleka. Jest przepyszne: słodkie, pachnące i nie zaflegmia gardła.  

 

S.K. czytelnicy wiedzą już sporo o Pani życiu, zmaganiach i osiągnięciach. Ma Pani interesujące doświadczenia. Co chciałaby Pani powiedzieć młodym osobom niewidomym?

 

H.P. - Nie pozwólcie, by stosowano wobec was taryfę ulgową. Na dłuższą metę ulgowe traktowanie nikomu nie wychodzi na dobre. W liceum w parach sprzątałyśmy klasę. Ktoś zaproponował, by mnie zwolnić z tego obowiązku, ale się nie zgodziłam, mimo że sprzątanie nie jest pasjonującym zajęciem.  

 

S.K. - W czasie Pani studiów chyba jeszcze nie było pełnomocników ds. studentów niepełnosprawnych. Jak ocenia Pani tę instytucję?

 

H.P. - W Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych nie było pełnomocnika. Natomiast na krakowskiej Akademii Pedagogicznej to stanowisko zostało utworzone, gdy byłam na ostatnim roku. Dowiedziałam się o tym w ostatnim semestrze, dzięki rozesłanej na wszystkie wydziały ankiecie. W tym czasie niepełnosprawnym studiującym zaocznie nie przysługiwało ani stypendium specjalne, ani naukowe. Miałam wysoką średnią, więc złożyłam podanie o zwolnienie z opłaty za ostatni semestr lub jej obniżenie. Poparcie mojej prośby przez pełnomocnika okazało się bardzo przydatne. Podczas studiów podyplomowych na Uniwersytecie Śląskim z pomocy pełnomocnika skorzystałam o tyle, że zwróciłam się do jego biura z prośbą o udostępnienie mi wersji elektronicznej kilku książek. Zostałam skierowana do konkretnej osoby z uczelnianej biblioteki, która zeskanowała mi materiały.  

 

S.K. - Tak wyglądają Pani skromne doświadczenia w kontaktach z pełnomocnikiem. Co jednak myśli Pani o tej instytucji w sensie ogólnym?

 

H.P. - Obecnie na wielu uczelniach jest pełnomocnik ds. niepełnosprawnych studentów. Uważam, iż to stanowisko jest potrzebne. Dobrze, że jest osoba koordynująca działania na rzecz niepełnosprawnych. Podoba mi się pomysł organizowania przez niektóre uczelnie zajęć z orientacji przestrzennej czy logopedycznych dla niesłyszących.  

 

S.K. - Czy więc Pani ocena jest jednoznacznie pozytywna?

 

H.P. - Niezupełnie. Odnoszę wrażenie, że epoka pełnomocników nie wszystkim wyszła na dobre. Mam kontakt z ludźmi, którzy się od nich uzależnili. Obecność pełnomocnika sprawia, że niektórzy studenci czują się zwolnieni z myślenia, odpowiedzialności, aktywności i kreatywności. Po co się wysilać, skoro ktoś inny może coś za mnie załatwić. Znam młodych ludzi, którzy wybierając uczelnię, kierowali się właśnie tym, że jest na niej pełnomocnik. Nie powinniśmy uzależniać realizacji swoich marzeń i pasji od osób trzecich. Jedna z niewidomych koleżanek opowiadała mi o jakimś nieistotnym incydencie z wykładowcą. Opowieść zakończyła stwierdzeniem: "Zagroziłam mu, że pójdę na skargę do pełnomocnika ds. niepełnosprawnych studentów, bo czuję się dyskryminowana".  

 

S.K. - Myślę, że w ten sposób można osiągnąć cel odwrotny do zamierzonego.

 

H.P. - Z pewnością tak. Wiem, że niektóre sytuacje bywają trudne. Są też wykładowcy, którzy rzeczywiście dyskryminują niepełnosprawnych, ale to rzadkość. Jednak nie jest dobrze, gdy pełnomocnika angażuje się nawet w drobne sprawy. Prowadzi to tylko do eskalacji konfliktu, a jako że ludzie mają tendencję do generalizowania, u wykładowcy może wywołać to wrogość i niechęć do wszystkich niepełnosprawnych studentów.  

 

S.K. - Poruszyła Pani bardzo ważny problem. Czy zechciałaby Pani powiedzieć coś więcej na ten temat?

 

H.P. - Szkoda, iż niektórzy nie umieją przyznawać się do błędów. Przecież niejednokrotnie zarzuty profesorów są słuszne, a ich przyczyną wcale nie jest niepełnosprawność, lecz zaniedbania studentów. Wygórowane oczekiwania i bezzasadne roszczenia rzutują również na kontakty z pełnosprawnymi kolegami z roku. Widzą niezadowolenie niewidomego i wieczne pretensje do całego świata. Warto, byśmy o tym pamiętali. Studiowanie na tych samych zasadach sprawia dużą radość, a osiągnięcia, w zdobycie których włożyło się dużo wysiłku i pracy, dają ogromną satysfakcję. Wiele spraw jesteśmy w stanie załatwić sami i doskonale potrafimy to zrobić bez ingerencji pełnomocnika. Spróbujmy dzięki temu unikniemy wielu nieprzyjemnych sytuacji, uwierzymy we własne siły i staniemy się bardziej pewni siebie.  

 

S.K. - To bardzo ważna uwaga. Zdarza się, że jakieś ułatwienie staje się utrudnieniem. Myślę jednak, że jeżeli niewidomi studenci będą korzystali z umiarem i zrozumieniem z pomocy pełnomocników, ich rola będzie pożyteczna.

 

H.P. - Właśnie, chodzi o umiar i wyczucie.  

Poruszę jeszcze jedną ważną kwestię, o której chyba w ogóle się nie mówi. Moim zdaniem uczelniani pełnomocnicy powinni wspierać także niepełnosprawnych wykładowców oraz pozostały personel. Może tak się dzieje, lecz nie natrafiłam na taką informację na żadnej stronie internetowej. W Polsce jest sporo uczelni, więc zapewne nie zajrzałam na strony wszystkich, lecz pracownicy naukowi nie wiedzą, że mogliby poprosić o pomoc w biurze ds. niepełnosprawnych. Należy czym prędzej to zmienić. Sądzę, że ma to duże znaczenie zwłaszcza w przypadku wykładowców z ukrytymi niepełnosprawnościami, np. zaburzeniami psychicznymi. Pełnomocnik powinien ich wesprzeć w trudnych chwilach np. w razie nieporozumienia ze zwierzchnikiem lub studentami albo gdy potrzebne jest zaspokojenie specjalnych potrzeb: odpowiednie oświetlenie, cichy gabinet, zajęcia o określonej porze dnia, gdy wykładowca jest bardziej komunikatywny. Jeden z przeciwpadaczkowych leków, który zażywałam przez kilka lat, powodował senność. Trudno było mi się więc skupić na pierwszych lekcjach. Sądzę, że gdybym miała prowadzić rano zajęcia ze studentami, wypadłyby fatalnie.

 

S.K. - Byłem przekonany, że właśnie tak jest, że jest to pełnomocnik ds. osób niepełnosprawnych, a nie tylko studentów. W marcowej "WiM" z 2010 r. można przeczytać rozmowę z dr. Czesławem Ślusarczykiem, który jest pełnomocnikiem rektora ds. osób niepełnosprawnych w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Do jego obowiązków należy udzielanie pomocy niepełnosprawnym studentom i pracownikom.

 

H.P. - Cóż, jak już wspomniałam, zapewne nie zajrzałam na strony internetowe wszystkich polskich uczelni. To dobrze, że p. Czesław Ślusarczyk pomaga również niepełnosprawnym pracownikom, ale nie wszędzie tak jest i nie wszyscy pracownicy wiedzą, że mogą korzystać z takiej pomocy. Chyba też niepełnosprawni pracownicy nie chcą ujawniać swojej niepełnosprawności, zwłaszcza takiej, która nie jest widoczna.  

Wydaje mi się, że w ciągu siedmiu lat moich studiów miałam zajęcia z dwiema osobami niepełnosprawnymi. Nikt nam nie mówił o ich niepełnosprawności, nie wiem, czy zostały zdiagnozowane, ale było im bardzo trudno. Nam chwilami również. Niedawno starałam się przekonać pewną panią profesor, by skorzystała z pomocy uniwersyteckiego biura ds. osób niepełnosprawnych. Powiedziała, że takiej możliwości w ogóle nie brała pod uwagę, bo przecież to jest biuro dla studentów. Bała się, że skoro będzie pierwszym wykładowcą zwracającym się tam o pomoc, natychmiast się to rozniesie i straci pracę. Rozważyłyśmy korzyści i zagrożenia. Obiecała, że się zastanowi. Bardzo bym chciała, by wykładowcy mieli przeświadczenie, że te biura są także dla nich i nie bali się prosić o pomoc.  

 

S.K. - Jest to bardzo ważna opinia i są to bardzo ważne rady. Wróćmy jednak jeszcze do taryfy ulgowej. Jej przeciwieństwem jest nadmiar ambicji. Wspominaliśmy już o tym. Czy zechce Pani dodać jeszcze jakieś uwagi?

 

H.P. - Jestem przeciwniczką ulgowego traktowania, ale wygórowana ambicja też może wyrządzić wiele złego. Już w liceum wiedziałam, że chcę zrobić doktorat. Pod koniec studiów byłam tego całkowicie pewna. Na Uniwersytecie Śląskim powiedziano mi, że przez najbliższe dwa lata nie będzie to możliwe, bo kilku romanistów odchodzi na emeryturę. Zachodziłam w głowę, czy to prawda, czy problem tkwi w tym, że nie widzę. Byłam rozczarowana, lecz kilka lat później zrozumiałam, iż miałam wielkie szczęście, że nie przyjęto mnie na te studia. Uświadomiłam sobie, iż na doktoracie zależało mi jedynie dlatego że chciałam się wykazać i udowodnić wszystkim, iż mimo niepełnosprawności, trzy literki przed nazwiskiem zamienię na dwie. To była chora motywacja. Gdyby mnie przyjęto, zmarnowałabym mnóstwo czasu. Nie wyjechałabym również na ponaddwumiesięczny, zorganizowany przez Wojtka i Agnieszkę Majów staż do Niemiec, ani na wolontariat do Belgii, bo wolałabym nie brać dziekańskiego urlopu (nie lubię zostawiać niedokończonych spraw). Schowałabym się w bezpiecznym świecie książek. Zamiast logopedycznych studiów i ciekawych praktyk, grzebałabym w archiwach i pisała niepotrzebną nikomu pracę z francuskiej literatury. Zapewne nie poznałabym też Helen, a jeśli nawet byśmy się spotkały, nie miałabym czasu na powolne wchodzenie do jej świata, odkrywanie, jak pięknym jest człowiekiem i nie powstałby "Tandem w szkocką kratkę". Byłabym samotna i nieszczęśliwa.  

 

S.K. - Czyżby sprawdziło się powiedzenie: nie ma tego złego, które nie wyszłoby na dobre?

 

H.P. - Można tak powiedzieć. Obserwując siebie i innych, widzę, że jeśli osoba niepełnosprawna jest ambitna, za wszelką cenę stara się udowodnić pełnosprawnym, że we wszystkim im dorównuje, jest nawet od nich lepsza. Z jednej strony to dobrze, bo się uczymy i rozwijamy, lecz z drugiej jest to niszczące. Ucieczka w naukę jest bardzo niebezpieczna. Przychodzi bolesny moment, gdy się odkrywa, co się straciło. "Zatęskniłem za ludźmi" - wyznał mi kiedyś jeden z wykształconych uczestników rekolekcji dla głuchoniewidomych. Ta rozmowa bardzo mnie poruszyła. Może za kilka lat wrócę do pomysłu napisania doktoratu, a może doktoratu w ogóle nie zrobię, bo będą ważniejsze sprawy. Jeśli jednak się na to zdecyduję, najpierw odpowiem sobie na pytanie "dlaczego chcę napisać doktorat". Pozwoli mi to na podjęcie świadomej decyzji.  

 

S.K. - Tu znowu trochę się różnimy. Ja chciałem mieć te dwie literki przed nazwiskiem, ale to tak dla siebie. Nigdy ich nie używałem. Ma Pani jednak rację, że żywy człowiek jest większą wartością niż zakurzone manuskrypty w bibliotekach i archiwach.

 

H.P. - Nikt nie jest alfą i omegą. Każdy ma inne talenty, predyspozycje i możliwości. Dzięki temu możemy wzajemnie się uzupełniać. Nikt nie jest też samowystarczalny, niezależnie od tego, czy jest pełnosprawny, czy niepełnosprawny. Na szczęście nie żyjemy na bezludnej wyspie. Spotykamy ludzi, którzy mogą nam pomóc. Innym razem to oni będą potrzebowali naszej pomocy.  

 

S.K. - Właśnie, pomoc - niełatwo o nią prosić.

 

H.P. - Owszem, proszenie o pomoc nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Wymaga przyznania się do niewiedzy, słabości, zmierzenia się z kompleksami, pokonania chorej ambicji i zaakceptowania własnych ograniczeń. To żmudny, bolesny proces. Jednak warto podjąć to wyzwanie. Praktyka czyni mistrza i potem jest już znacznie łatwiej.  

 

S.K. - Wspomniała Pani o epilepsji. Jak to wygląda obecnie?

 

H.P. - Od dziewięciu lat nie mam już ataków padaczki. Miałam je tylko rano. Mimo że nie było to łatwe, informowałam o nich osoby, z którymi gdzieś wyjeżdżałam, wiedziała też o nich moja grupa na studiach. Mówienie o tym było dla mnie trudne, ale uważam, że tak istotnych rzeczy nie wolno zatajać. To się po prostu nie opłaca, bo w razie ataku osoba niepoinformowana może się przestraszyć, stracić do nas zaufanie i unikać dalszego kontaktu.  

 

S.K. - Znowu przekazuje Pani czytelnikom ważną prawdę. Ale życie z padaczką nie jest łatwe.

 

H.P. - To oczywiste, ale epilepsja była dla mnie trudnym, lecz potrzebnym doświadczeniem. Otrzeźwiła mnie, zmuszając do zmiany trybu życia. Dzięki niej odkryłam, że życie to coś więcej niż nauka. Czasem Pan Bóg musi nami potrząsnąć, a to, co w tym momencie jest dla nas tragedią, z perspektywy czasu okazuje się błogosławieństwem.  

 

S.K. - Jeżeli podobne słowa padłyby z ust osoby sprawnej, zdrowej, bez szczególnych problemów, nie miałyby tak mocnej wymowy. Pani, jako osoba niewidoma z problemami neurologicznymi, wypowiada je na podstawie własnych doświadczeń. Mają one więc dużą wagę. Czy doda Pani coś ważnego, szczególnie dla młodych?

 

H.P. - Bardzo ważne, zwłaszcza dla osób młodych, jest to, by się rozwijać i poszerzać horyzonty. W roku 2005, dzięki udziałowi w intensywnym szkoleniu zorganizowanym przez stowarzyszenie Szkoła Liderów, poznałam ciekawych ludzi, sporo dowiedziałam się o liderstwie i prowadzeniu debat. Mimo iż zazwyczaj moim wystąpieniom publicznym nadal towarzyszy mniejsza lub większa trema, nie mam problemu z zabraniem głosu na konferencji, szkoleniu, czy odpowiadaniem na pytania podczas spotkań autorskich. Jadąc na ten dwunastodniowy kurs, nikogo nie znałam. Stresowało mnie to, bo z natury jestem nieśmiałą introwertyczką. Teraz często sama uczestniczę w różnych szkoleniach i konferencjach, w tym międzynarodowych. Jest to już dla mnie dużo łatwiejsze. Ze Szkołą Liderów mam stały kontakt. To za jej pośrednictwem otrzymałam stypendium organizacji Trust for Civil Society in Central and Eastern Europe.  

 

S.K. - Przez całą naszą rozmowę przewija się wątek pielęgnowania kontaktów koleżeńskich, towarzyskich, międzyludzkich. Tak dużą wagę przywiązuje Pani do tych relacji?

 

H.P. - Bardzo dużą. Czasem to trudne, lecz wszystkich gorąco do tego zachęcam. To nas bardzo ubogaca, rozwija, a niejednokrotnie ratuje z opresji. Gdy Helen miała rowerowy wypadek, o pomoc poprosiłam dawno niewidzianych rodziców mojej nieżyjącej koleżanki. Od lat kontaktujemy się telefonicznie. Natychmiast zareagowali i zajęli się Helen.  

 

S.K. - Ludzie mówią: przez aniołów do Boga, a przez ludzi do ludzi.

 

H.P. - To prawda, ale by usłyszeć ten głos, trzeba być otwartym i uważnie słuchać. Na koniec dodam, że warto być aktywnym i brać sprawy w swoje ręce. Narzekaniem, że ma zostać zlikwidowany chodnik obok mojego bloku i będę musiała chodzić ulicą między jadącymi samochodami, nie uratujemy chodnika. Zamiast tego lepiej napisać do urzędu miasta, rzeczowo argumentując, dlaczego chodnik jest potrzebny. Moi pełnosprawni sąsiedzi biadolili, ja wystosowałam pismo. Chodnik nie tylko nie został zlikwidowany, lecz wyrównany i poszerzony, mimo że o to nie prosiłam. Oczywiście nie zawsze jest tak łatwo, lecz kropla drąży skałę, a poprzez aktywność mamy wpływ na jakość naszego życia.  

 

S.K. - Bez wykazania aktywności wiele osiągnąć się nie da.

 

H.P. - Chciałabym np. poznać pewną amerykańską pisarkę. Po długich poszukiwaniach dotarłam do jej asystentki, a potem do niej samej. Wymieniłyśmy kilka maili. Wie już o moim przyjeździe do Stanów i chce się ze mną spotkać. Bardzo mnie to cieszy i mam nadzieję, że uda nam się znaleźć pasujący nam obu termin. Gdybym nie przejawiła inicjatywy, nigdy bym się z nią nie spotkała. Podobnie jest z innymi sprawami. Miło jest odbierać nagrodę Lady D czy wyróżnienie w konkursie "Człowiek bez barier", ale na to trzeba ciężko pracować.  

 

S.K. Dziękuję za rozmowę. Pani przemyślenia powinny zainteresować naszych czytelników, zwłaszcza młodych. Przecież jest to rozmowa z młodą osobą i o doświadczeniach młodej osoby. Raz jeszcze dziękuję.

Stanisław Kotowski

Wiedza i Myśl kwiecień maj czerwiec 2012