"A czy kaczeńce, to szczęście?"    

II nagroda w konkursie "Czy niewidomy może być szczęśliwy"

Tytuł zaczerpnąłem z wiersza Broniewskiego, a pogląd mój na ten temat ukształtował się w ciągu 54 lat życia oraz filozoficznych zainteresowań teoretycznych i wynikających z tego własnych przemyśleń. Praktycznie odpowiedzieć na to pytanie: czy niewidomy może być szczęśliwy? - jest w końcu bardzo łatwo, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że może. W płaszczyźnie teoretycznej odpowiedź nie jest taka prosta, bo wiąże się z pytaniami: czy człowiek w ogóle może być szczęśliwy? Co to jest szczęście? Czy człowiek przychodzi na świat po to, by być szczęśliwy i czy istnieje w ogóle jakaś definicja szczęścia?  

Sam temat jednak wydaje się ciekawy i może posłużyć kształtowaniu opinii otoczenia w stosunku do niewidomych. Żeby cokolwiek mądrego na temat szczęścia w odniesieniu do niewidomych powiedzieć, sprawę należy ująć przede wszystkim z najbardziej potocznego punktu widzenia. Można to rozumienie zilustrować pewnym wydarzeniem, które spotkało mnie jeszcze wówczas, gdy nie byłem świadomy swego istnienia. Otóż mój dziadek, kiedy dowiedział się, że skutkiem nieumyślnego zaniedbania lekarza utraciłem w wieku 11 miesięcy wzrok, zwrócił się doń - ni mniej ni więcej - tylko o dokonanie eutanazji. U podłoża jego wystąpienia leżało przeświadczenie, że sytuacja, w jakiej się znalazłem, uczyni mnie na zawsze nieszczęśliwym, toteż lekarz, niezależnie od świadomego czy nieświadomego zaniedbania, powinien swój błąd naprawić choćby w ten sposób, żeby nieszczęścia mi oszczędzić. Oczywiście lekarz - jak widać - za radą nie poszedł. Ja dowiedziałem się o tym w wieku lat chyba osiemnastu czy dziewiętnastu. Byłem wówczas zakochany, zdałem z sukcesem maturę, miałem plany naprawy całego świata i najbliższych okolic. Kiedy wyobraziłem sobie wówczas, że mogłoby mnie nie być i że ten świat nigdy nie byłby przeze mnie naprawiany, a w dodatku nie mógłbym się dzisiaj spotkać z dziewczyną, skóra mi ścierpła na grzbiecie. Potem poczułem się bardzo szczęśliwy, że dziadkowi się nie udało. Szedłem sobie więc zamaszyście znaną mi ulicą i dziś wiem na pewno, że oglądający mnie i obarczeni swymi przekonaniami przechodnie myśleli nierzadko, tak jak w swoim czasie dziadek, że oto idzie człowiek nieszczęśliwy. Bardziej konsekwentni z pewnością myśleli także i to, że takiemu może lepiej by nie żyć. I jakże się wtedy mylili!...

Z podobnym i może jeszcze bardziej makabrycznym przeświadczeniem człowieka o moim niewątpliwym nieszczęściu spotkałem się wtedy, gdy jakiś pijaczek w pociągu zaproponował mi, że jeśli nie mam odwagi skończyć z takim pieskim życiem, to on może mi pomóc i wypchnąć mnie z pędzącego pociągu. Ale nie wypchnął no i żyję dalej, żeby o tym szczęściu napisać.

Na pewno inaczej rzecz się ma u niewidomych, którzy bądź od urodzenia, lub skutkiem choroby przebytej we wczesnym dzieciństwie utracili wzrok i nie czują, że zostali czegoś pozbawieni. Oni nie mogą bowiem pamiętać stanu, w którym ten ich zmysł funkcjonował sprawnie. Jeszcze inaczej jest u tych, którzy tak dobrze pamiętają widzenie. A przecież żyją jedni i drudzy. Co więcej, wcale nie jest tak, że kiedy się śmieją, są radośni, weseli, to tylko udają. Na pewno jedni i drudzy woleliby widzieć, przy czym emocjonalnie - bardziej nowoociemniali, bo oni wiedzą, co stracili i co kiedyś mieli. A więc, jak się to dzieje, że mimo tego nieszczęścia, jakoś sobie radzą i potrafią być szczęśliwi dokładnie tak, jak każdy człowiek, to znaczy, czasami.

Żeby sprawę jeszcze bardziej zagmatwać, dane mi było niedawno zwrócić uwagę na zaskakujący fakt: otóż okazało się, że bardzo często tracący tylko resztki wzroku przeżywają to jeszcze mocniej niż ci, których ślepota dotyka nagle i niespodziewanie. Próby wyjaśnienia tego zjawiska są zawsze częściowe i, jak sądzę, niepełne. Najbardziej przekonujące , choć nie do końca, jest takie rozumowanie, że ci pierwsi, zazwyczaj po utracie wzroku, nagle spotykają się z niewidomymi i dowiadują się, ku swemu zaskoczeniu, że z tym można żyć i nawet osiągać sukcesy. Natomiast drudzy już dawno wśród niewidomych są i nie da się im pokazać niczego nowego ani zaskakującego. Oni nie mają dokąd pójść.

Gdyby rozłożyć francuski wyraz będący odpowiednikiem szczęścia - bonheur - uzyskalibyśmy dwa rdzenie wyrazowe: bon i her, co z grubsza dałoby się tłumaczyć jako "dobra godzina". Każdy bowiem może mieć swoje dobre i złe godziny, co więcej, gdyby tych złych nie miał, nie byłoby potrzeby zastanawiania się, czy są jakieś dobre. Człowiek absolutnie szczęśliwy z wielu rzeczy nie zdaje sobie sprawy i nie jest w stanie ich przeżyć. Bo jeśli nawet byłbym absolutnie szczęśliwy, to przecież znajdowałbym wokół siebie innych, którzy takimi nie są i już ten fakt napawałby mnie przynajmniej od czasu do czasu poczuciem niezadowolenia i niedosytu. Z drugiej strony, jeżeli czujemy się w danym momencie bardzo nieszczęśliwi, a spotykamy kogoś, kogo jesteśmy w stanie uznać za bardziej nieszczęśliwego od nas, to w jakimś stopniu nas to pociesza. Bo nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej i nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. Jedni powiadają, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, a inni - że nie ma tego złego, co by nie wyszło na gorsze. Słyszałem też kiedyś, jak Jerzy Waldorff stwierdził, iż zdrowie jest to okres przejściowy, który nie wróży nic dobrego. Kiedy ktoś radzi mi samą zdrową żywność, rzucenie palenia, wegetarianizm i inne bezeceństwa, mawiam często, że całe życie jest niezdrowe.

Ze szczęściem jest podobnie. Nie po to przychodzimy na świat, żeby być szczęśliwymi, ale szczęśliwi godzin nie liczą i nie czynią zła, a przynajmniej tak się im wydaje. Nikt nie powiedział, że życie ma być łatwe, ale prawo do szczęścia ma każdy, z tym że każdy po swojemu, zgodnie ze swymi predyspozycjami. I tu tkwi odpowiedź na postawione pytanie. Szczęście, to pewna predyspozycja ludzka, ale bardzo indywidualna, której w żaden sposób nie da się uogólnić na całą ludzkość. Ci, którzy próbowali to robić, najczęściej zostawiali po sobie mnóstwo trupów. Gdy ludzie cierpią, na przykład z powodu nieuleczalnej choroby, to jedni z nich są szczęśliwi przez chwile, kiedy ból ustępuje, inni w momencie ustąpienia bólu martwią się, że on znów wróci. Niewidomy może cały czas martwić się tym, że utracił wzrok, ale może też cieszyć się tym, że jakoś sobie z tym poradził albo że nie spotkało go coś jeszcze gorszego. A może też w pewnym momencie należałoby się przestał nad tym zastanawiać. Jest tyle możliwych rozwiązań, co indywidualności ludzkich. Ktoś, komu brak predyspozycji do bycia szczęśliwym, nawet jeżeli wzrok będzie miał sokoli, przyjdzie do głowy prędzej czy później, że nie ma, tak jak niektórzy, absolutnego muzycznego słuchu i stanie się przez to nieszczęśliwy.

A więc trzeba by w końcu odpowiedzieć konkretnie na pytanie: czy niewidomy może być szczęśliwy? Wprawdzie można by się zastanawiać, po co nim być jeśli tych szczęśliwych tu i ówdzie widać wśród inwalidów wzroku. No to może zapytać inaczej: czy ja sam, jako niewidomy, jestem szczęśliwy? Otóż odpowiedziałbym na to, że bywam szczęśliwy, ale nie bardzo wiem, co ślepota czy dobre widzenie ma z tym wspólnego. Nie znam natomiast ludzi, którzy czuliby się szczęśliwi z tego powodu, że widzą. Ci zaś, którzy wzrok utracili, czują się nieszczęśliwi jakiś czas, potem przestają, gdyż inaczej nie dałoby się żyć. Bo chyba nie można żyć bez szczęśliwych chwil. Ile ich mamy, najbardziej od nas samych zależy. Nie tylko każdy jest kowalem swego losu, ale także architektem swego szczęścia. A gdyby było inaczej, to chyba stałoby się wielkie nieszczęście. Szczęśliwym nigdy nie jest się na stałe, szczęśliwym się bywa. Każdy może być szczęśliwy, ale nie musi. Każdy chce być szczęśliwy, ale nie każdy umie.

Na tym mógłbym już zakończyć swą wypowiedź, gdyby nie fakt, że nie tyle my sami, a przynajmniej nie tylko my sami, ile otoczenie chce nas widzieć nieszczęśliwymi. Myślę, że nie zawsze trzeba światu dowodzić, że to nieprawda. Jeśli takie przeświadczenie komuś do szczęścia jest potrzebne, to niech je sobie ma, byle tylko nie chciał nas uszczęśliwiać na siłę na podobieństwo mego dziadka. Niech każdy będzie po swojemu szczęśliwy, w tym również niewidomy. Dlatego jedyną sensowną odpowiedzią na postawione na wstępie pytanie jest stwierdzenie: Niewidomy może być szczęśliwy, to jego sprawa i nikomu nic do tego.

Jerzy Ogonowski

POCHODNIA sierpień 1998