Interesująca praca
Z tłumaczem przysięgłym Jerzym Ogonowskim rozmawia
Stanisław Kotowski

 

Pracujesz jako tłumacz, w tym od wielu lat jako tłumacz przysięgły. Wymaga to wysokich kwalifikacji fachowych i moralnych. Nie pytam o te moralne, bo to oczywiste, ale może zechcesz powiedzieć naszym Czytelnikom, jakie posiadasz kwalifikacje fachowe, gdzie i kiedy je zdobyłeś?

 

Ukończyłem najpierw w Warszawie czteroletnie zawodowe Wyższe Studium Języków Obcych, w którym kształcono też tłumaczy. Była to pierwsza szkoła lingwistyczna, w której podjęto nauczanie języka współczesnego z niewielkimi odniesieniami do najnowszej historii. Po ukończeniu tego studium rozpocząłem pracę, o czym chyba powiemy szerzej potem. Po sześciu latach zdecydowałem się na podjęcie rocznych studiów magisterskich w Instytucie Lingwistyki Stosowanej, bo taką nazwę przybrało poprzednie WSJO, stając się uczelnią dającą dyplom magisterski. Pracę pisałem już w oparciu o sześcioletnie zawodowe doświadczenie tłumacza tekstów technicznych. Pewnie dlatego na zakończenie obrony moje kompetencje zostały ocenione przez komisję bardzo wysoko.  

Kiedy nastąpił przełom, stare układy padły i trzeba było zacząć samodzielną pracę. Wtedy też okazało się, że poszukiwani są raczej tłumacze przysięgli, żeby ponosić pełną odpowiedzialność za wykonaną pracę. Podjąłem starania, aby zostać tłumaczem przysięgłym. Znacznym ułatwieniem był fakt, że we wrocławskiej palestrze pracowały na stałe i były szanowane dwie niewidome panie pełniące funkcję adwokatów: Danuta Góralska i Barbara Kaszubska, które zresztą poważnie i aktywnie włączyły się w pomoc w ustanowieniu mnie tłumaczem przysięgłym. Były pewne kłopoty, wątpliwości, ale ostatecznie przesądził fakt, że mogłem posłużyć się optaconem, który dawał samodzielny dostęp do tekstu. A potem pojawiły się komputery i różne inne usprawnienia. W miarę zdobywania doświadczeń zawodowych wpisywałem się na różne rejestry i listy, uzyskiwałem autorytet wśród młodszych tłumaczy ze względu na wiedzę. Po latach to już nie ja poszukiwałem poparcia i informacji, ale u mnie zaczęto tego poszukiwać, a ostatecznym poświadczeniem sukcesu stał się taki oto fakt, że kiedy już prowadziłem własną działalność gospodarczą jako tłumacz przysięgły, pewien klient wywołał mnie z przychodni (bo akurat musiałem pójść na wizytę lekarską), twierdząc, że nie mogę teraz iść do lekarza, bo on był u konkurencji, "a ta konkurencja, panie, powiedziała, że oni z tym sobie rady nie dadzą, wysłali mnie do pana, a jeszcze powiedzieli, że jak pan się tego nie podejmie, to żebym już nigdzie nie chodził, bo to znaczy, że nikt tego nie zrobi". Myślę, że był to dzień, w którym zostałem rasowym tłumaczem przysięgłym.

Ponadto ukończyłem podyplomowe studia - trzysemestralne studium religioznawczo-etyczne oraz dwusemestralne studium filozoficzne przy Uniwersytecie Wrocławskim, ponieważ zawsze tego rodzaju inwestycje bardziej mnie interesowały aniżeli gromadzenie nadmiaru dóbr materialnych.  

 

Od dawna pracujesz na własny rachunek. Czy wcześniej byłeś zatrudniony w jakiejś firmie lub może pracowałeś w innym zawodzie?

 

Po ukończeniu WSJO Adolf Szyszko, zajmujący się w ZG PZN zatrudnieniem, wysłał swego pracownika Zbigniewa Skalskiego do Wrocławia, aby ten rozeznał możliwości pracy w moim rodzinnym mieście. A że człowiek był uparty i dociekliwy, a kiedy wyrzucali go jednymi drzwiami, wracał drugimi i drążył temat, załatwił mi zatrudnienie w Nauczycielskiej Spółdzielni Pracy, w której był dział tłumaczy. Zaraz jesienią okazało się, że praca ta polega przede wszystkim na obdarowywaniu prezentami Pana Prezesa i Pani od spraw jego, aby dostać jakieś drobne zlecenie. Wykonałem jedno zlecenie i nagle się okazało, że wyczerpałem roczny limit prac zleconych, który wynosił 750 zł. Zwróciłem się do Komitetu Wojewódzkiego PZPR o pomoc i bardzo szybko dostałem stałą pracę w drodze pewnego rodzaju handlu. Trafiłem akurat na moment, że Prezes spółdzielni nauczycielskiej ubiegał się o etat (wtedy etaty rozdzielano w komitetach, a nie stosownie do potrzeb gospodarczych). Prezes otrzymał etat, ale że decydentka uznała moje aspiracje i wiedzę, poinformowano Prezesa, iż spółdzielni przysługują dwa etaty, a ten drugi jest dla niewidomego tłumacza. Przez kilka lat nie było to dla mnie lekkie życie. Prezes przyjął zasadę, że nie tylko musi, ale także może mieć ze mnie realne korzyści. I tak, kiedy nie chciał dać mi jakiegoś zlecenia, wyjaśniał, że jestem młody, a tekst jest trudny. A kiedy nie chciał dać pracy komuś innemu, to wyjaśniał, że on by i owszem, ale - rozumieją państwo - mam obowiązki narzucone przez komitet wojewódzki…

Potem przyszły lata gierkowskie i duże zapotrzebowanie na tłumaczy. Tak więc postanowiono rozbudować komórkę. Byłem jedyny na etacie i posłużyłem jako wzór, w oparciu o który można zbudować nowy dział. Sytuacja gospodarcza powodowała, że już prezentów nie dawano, bo tłumaczeń trzeba było dużo. A kiedy nastały lata osiemdziesiąte, włączyłem się we wszystkie możliwe struktury spółdzielni, od sekretarza POP PZPR do założyciela komitetu zakładowego Solidarności, od zarządu spółdzielni po radę nadzorczą. Sprawa była stosunkowo łatwa, bo starzy wyjadacze chleba z dawnych układów, nie wiedząc, co jest grane, starali się lawirować i nie zajmować eksponowanych stanowisk. Kiedy już zaczęli wracać do siebie, ja miałem grupę tłumaczy, którym obiecałem, że będę śledził wydarzenia i gdy tylko nadejdzie dogodna sytuacja, założymy własną spółdzielnię. Stało się to stosunkowo szybko. Ale i ta spółdzielnia okazała się jeszcze niedostosowana do nowego ustroju. Wtedy przeszedłem na własną działalność, najpierw jako spółka z o.o., potem jako tłumacz przysięgły - osoba fizyczna, a teraz w formie spółki cywilnej.

Okres pracy w spółdzielni bywał różny. Oprócz wspomnianego już wykorzystywania mnie do uzasadniania takiego czy innego stanowiska prezesa problemem było to, że rozdziałem tłumaczeń zajmowały się osoby niekompetentne. Bywało, że miałem na zleceniu instrukcję podnośnika na 25 stron, a to był dźwig na 320 stron. Kiedy próbowałem sprawę wyjaśniać, pani zdenerwowana mówiła, że ona już przecież wystawiła inne zlecenie - i co tu zrobić. Dopiero po sześciu latach jeden z tłumaczy zdecydowanie zareagował na głupie gadanie prezesa, że jestem młody, niedoświadczony itp. i zawołał: "Panie, a ileż lat ten człowiek może być młody! Ja te tłumaczenia czytam i nie tylko nie widzę tam młodości, ale jeszcze czegoś się uczę". To był inżynier, który sprawdzał moje tłumaczenia, a studia techniczne kończył we Francji. I tak po latach znalazł się ktoś, kto zamknął usta głupiemu prezesowi.

Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy z pozycji szaraczka przeszedłem na pozycję organizatora nowej spółdzielni. Nie było we mnie ambicji prezesowania, chciałem tłumaczyć, natomiast miałem konkretny wpływ na obsadzanie stanowisk. Siebie obsadziłem jako przewodniczącego rady nadzorczej i spokojnie robiłem to, co najbardziej lubię i najlepiej umiem, tj. tłumaczenia. Porównując jednak wszystkie okresy, stwierdzam, że nigdy nie zamieniłbym z powrotem pracy na własny rachunek na pracę najemną. Praca na własny rachunek może nie daje gwarancji w postaci pensji, jakiegoś zabezpieczenia (chociaż teraz i to już jest dość wątpliwe), ale zapewnia pełną swobodę wyboru działania i postępowania A jeśli ponosi się jakieś konsekwencje negatywne, to w ostatecznym rachunku ode mnie wszystko zależy, nie jestem narażony na nastroje, humory, niski poziom intelektualny i moralny żadnego szefa. Ale też za wszystko sam odpowiadam, tyle że mnie to akurat zupełnie nie przeszkadza.  

Zaraz po studiach nie miałem praktycznie żadnej wiedzy w zakresie słownictwa technicznego. Ważną cechą tamtej pracy był fakt, że przewidywano tzw. weryfikację tłumaczenia przez drugiego tłumacza. Taki tłumacz wykorzystywał to niekiedy, aby wykazać, że jest ode mnie lepszy, i potem chciał, aby to jemu powierzono następne podobne zlecenie. Ale spotykałem też wielu życzliwych mi ludzi, jak np. wymieniony już inżynier po studiach we Francji, a także inżynier kolejnictwa z Rosji. Ci ludzie zawsze stawali w mojej obronie, jeśli coś niedobrego się działo. Bacznie śledziłem poprawki weryfikatorów, przy czym trzeba jeszcze było nabyć umiejętności odróżnienia poprawek merytorycznych od politycznych, które miały na celu podważenie moich kompetencji. Wraz ze zmianą ustroju instytucja tzw. weryfikacji znikła. Teraz już nie ja korzystam, ale w ramach Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Przysięgłych i Specjalistycznych, gdzie jestem członkiem rady naczelnej i prezesem koła dolnośląskiego, organizuję szkolenia dla tłumaczy, młodych i starych.  

 

Tłumaczysz z języków francuskiego i rosyjskiego. W którym z tych języków praca jest łatwiejsza i daje Ci więcej zadowolenia?

 

Język nie jest tu istotny.  

 

W 1993 roku zostałeś ustanowiony tłumaczem przysięgłym. Czy byłeś pierwszym niewidomym tłumaczem przysięgłym w Polsce?

 

Nie, pierwszym był Wojtek Maj. Ale to nie miało większego znaczenia. Nikt nie śledzi losów tłumaczy przysięgłych, zatem minister Piątek, który mnie ustanawiał, nie miał pojęcia o Wojtku. Pomogły panie mecenas Kaszubska i Góralska, lata udokumentowanej pracy, a także optacon i opinia PZN, co to za urządzenie. Ostatecznie zostałem ustanowiony nie przez prezesa sądu wojewódzkiego, lecz przez ministra. Podczas rozmowy w sądzie przewodniczący powiedział, że tak wysokich kwalifikacji dawno nie widzieli, natomiast chodzi o to, aby nikt nie miał wątpliwości co do rękojmi (jest taki punkt w ustawie), dlatego najlepiej sprawę odesłać do ministra. No i odesłali, a minister Piątek okazał się mądrym człowiekiem. I tak stałem się tłumaczem przysięgłym języka francuskiego i rosyjskiego.  

 

Podpis na tłumaczeniu dokumentu tłumacza przysięgłego powoduje, że tłumaczenie to jest traktowane na równi z oryginalnym dokumentem. Dlatego tłumacz przysięgły musi charakteryzować się wysokim stopniem moralności. Dotyczy to każdego tłumacza przysięgłego, niezależnie od tego czy widzi, czy nie. Jeżeli taki tłumacz dopuści się fałszerstwa i stworzy dokument, który nie istniał, albo zmieni ważne fragmenty istniejącego dokumentu, będzie to przestępstwem. Niewidomy tłumacz przysięgły, w przeciwieństwie do tłumacza widzącego, nie jest w stanie samodzielnie stwierdzić autentyczności tłumaczonego dokumentu. Może otrzymać do tłumaczenia falsyfikat, z którego po przetłumaczeniu powstanie dokument mający moc prawną. W ten sposób niewidomy tłumacz przysięgły może nieświadomie dopuścić się fałszerstwa. Jak Ty oceniasz to niebezpieczeństwo? W jaki sposób chronisz się przed takim zagrożeniem?

 

Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak ważnego zagadnienia tu dotykasz, nie tyle odnośnie do niewidomych, co do tłumaczy w ogóle. Otóż rzeczywiście tak jest, że ustawa nakłada na tłumacza stwierdzenie zgodności tłumaczenia z oryginałem. Jako tłumacze od dłuższego czasu bronimy się przed tym i dążymy do uściślenia sprawy. Po pierwsze - ustalenie, czy dokument jest oryginałem, czy też nie, należy do służb śledczych, a nie do tłumacza, który nie dysponuje żadnymi narzędziami pozwalającymi ustalić oryginalność czy podrobienie dokumentu. Dla tłumacza oryginałem jest przedłożony przez klienta dokument. Zwłaszcza obecnie, kiedy można wykonać idealną podróbkę i kompilację kilku dokumentów. Staramy się spowodować, aby pojęcie oryginału w odniesieniu do tłumacza oznaczało przedłożony dokument - i chyba jest to już na dobrej drodze. W procedurach administracyjnych z reguły należy przedkładać tłumaczenie wraz z oryginałem, toteż podsunięcie tłumaczowi innego dokumentu niewiele przyniesie pożytku oszustowi, bo urzędnik zawsze może zakwestionować zgodność dokumentów. Niekiedy, zwłaszcza we Francji, wymaga się, aby na oryginale dać adnotację, że dokument przetłumaczono w dniu tym i tym pod takim to a takim numerem repertorium, co daje pewną kontrolę odbiorcy tłumaczenia. Ale cóż, trzeba mieć poza tym wszystkim współpracownika, którego można obdarzyć pełnym zaufaniem. Dobrej i uczciwej współpracy z drugim człowiekiem nie da się niczym zastąpić. Mógłbym opowiedzieć kilka anegdot o tym, jak klient próbował wymusić na mnie napisanie czegoś innego, niż było w tekście. W jednym wypadku, gdy miałem do czynienia z przybyszami z Północnego Kaukazu, pomógł mój bardzo spokojny, leżący pod stołem pies, który zaniepokojony natarczywością klientów, wyszedł po cichu spod stołu i ze zdumienia rozdziawił pysk. Klienci odebrali tłumaczenie i nawet zostawili napiwek. Mogą się zdarzyć niespodziewane przypadki, ale to już moje własne ryzyko, bo nikt nie powiedział, że świat ma być dostosowany do niewidomych.  

 

Opowiedz naszym Czytelnikom o blaskach i cieniach Twojej pracy. Jak ją wykonujesz, czy zatrudniasz osoby widzące do pomocy albo do współpracy?

 

Technika pracy, wbrew pozorom, jest bardzo prosta. Kiedyś to był magnetofon, optacon, maszyna do pisania i lektor. Teraz jest komputer i wspólniczka. Dawniej nagrywałem tekst z lektorem, pisałem na maszynie, a potem jeszcze robiło się korektę, co było dość skomplikowane, bo maszynopisu nie dało się tak poprawiać jak teraz na komputerze. Istniała natomiast instytucja weryfikatora, a poza tym na czysto przepisywały maszynistki. Potem trzeba było wszystko robić samodzielnie, bo nikt nie chce płacić za weryfikację, przepisanie itp. W momencie przejścia na komputer sprawa się znacznie uprościła, bo tłumaczenie często pisze się na tym samym tekście, a potem współpracownik może to bez trudu upiększyć, poukładać, ustawić graficznie.

Kilkakrotnie spotkałem się już z opinią, że teksty wychodzące z mego biura odznaczają się bardzo dobrą stroną graficzną. Jest tak dlatego, że zdaję sobie sprawę z pewnych niemożności i nie wierzę do końca komputerowi. Domaganie się, aby niewidomy czy osoba niepełnosprawna w ogóle była absolutnie samodzielna, jest zwykłą hipokryzją, bo nigdzie tak nie jest, żeby ktoś robił wszystko sam. Chodzi tylko o właściwy podział pracy. Od wielu lat pracuję w spółce cywilnej z moją synową, nie na zasadzie lektor - niewidomy tłumacz, lecz dzielimy dochody na pół, ponieważ ona zajmuje się stroną administracyjną, graficzną i organizacyjną, a ja - merytoryczną. Zgromadzona baza komputerowa oraz wiedza zdobyta przez wspólniczkę przez lata pracy ze mną pozwala na zorganizowanie pracy tak, abym nie musiał zajmować się sprawami drugorzędnymi z uszczerbkiem dla meritum.

Każde przemiany przynoszą skutki pozytywne i negatywne. Przy pisaniu na maszynie nie była ważna grafika ani specjalne rozmieszczenie tekstu, a po wprowadzeniu komputera to ostatnie stało się niekiedy ważniejsze od samej treści (na przykład w folderach reklamowych). A teraz pojawia się bardzo poważne zagrożenie, które może mnie już nie będzie dotyczyć: chodzi o to, że zaczyna funkcjonować wiele programów tłumaczących. Obok takich ot sobie gadżetów mamy do czynienia z realnymi programami rewolucjonizującymi tę dziedzinę. Jak by na sprawę samodzielności niewidomego z komputerem nie patrzeć, to nigdy nie zdąży on szybko odczytać kilkudziesięciu propozycji i wybrać prawidłową, bo na to trzeba czasu, podczas gdy osoba widząca rzuci okiem i od razu dobierze powtarzalny tekst, który niekiedy ma kilkanaście stron. Jeśli klientowi nie zależy na czasie, to pół biedy, ale pojawiają się już jaskółki, że sprawny użytkownik takiego nowoczesnego programu jest w stanie zrobić bardzo duże tłumaczenie jednego dnia, bo program wybiera i odpowiednio zaznacza kolorami stosowne fragmenty, a zadaniem tłumacza jest tylko rzeczy poukładać i uzupełnić zmianami i brakami. Oto nowe zadanie dla firm komputerowych, byle tylko zechciały się tym zająć, bo na razie produkują głównie coraz droższe wieloczynnościowe urządzenia, bez ukierunkowania na taki czy inny zawód.  

 

Wiem, że jesteś uznanym i wziętym tłumaczem. Czy trudno było osiągnąć tę pozycję?

 

Nie umiem powiedzieć, czy trudno. Na pewno trzeba było dużo pracować - i nadal trzeba. Kiedy miałem kontakty z prezesami, o których wspominałem wcześniej, to i trochę upokorzeń trzeba było znieść. Po prostu należy obliczyć, co więcej warte: czy głupi prezes bez średniego nawet wykształcenia, którego można jakoś przez chwilę wytrzymać i pominąć, czy dalsza przyszłość, którą można sobie wypracować. Wszystko zależy od tego, czy się jest niewidomym w sensie psychospołecznym, czy też z poczuciem własnej wartości buduje się własną pozycję życiową w społeczeństwie. Z moimi poglądami szerzej można się zapoznać, czytając "Drogi i bezdroża niewidomych".  

 

Jesteś osobą całkowicie niewidomą. Jaki wpływ na wybór zawodu miała Twoja niepełnosprawność?

 

Żaden. Wpłynęła na to głównie sytuacja materialna jako taka: ja po prostu nigdy nie umiałem żyć tanio, bez pieniędzy, i nie potrafiłem oszczędzać. Kiedy inni zabiegali o meble, pralki, lodówki, budowali dacze, ja te same pieniądze przeznaczałem na realizację moich zainteresowań religioznawczych, etycznych i filozoficznych. Bo dopiero kiedy były jakieś pieniądze, mogłem posadzić koło siebie lektora i zlecić mu, aby czytał dokładnie to, co chcę - za to mu płaciłem. I tak utrwalił się we mnie pogląd, że podstawą rehabilitacji był i jest pieniądz. Nikt nie pyta niewidomego, po co mu to czy tamto, czy coś potrafi, czy nie, jeśli płaci i wymaga. Ale to już sprawa wyboru drogi życiowej, własnego sposobu na życie. Przymierzałem się do doktoratu z filozofii, gdyż byłaby to realizacja jednego z moich istotnych życiowych zamierzeń, ale ustrój się zmienił, pieniędzy trzeba było coraz więcej zresztą ciągle było i jest ich za mało dla pełnego funkcjonowania i samorealizacji. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że doba ma tylko 24 godziny i nie wszystko udaje mi się w niej zmieścić.  

 

Czy polecałbyś zawód tłumacza młodym niewidomym? Mam tu na myśli osoby rzeczywiście niewidome, a nie nazywane niewidomymi, bo słabowidzącemu zawsze i wszędzie jest łatwiej.

 

Jak najbardziej, przy wszystkich zastrzeżeniach, które poczyniłem wcześniej, a które można by streścić tak: polecałbym zawód tłumacza każdemu, kto nie boi się pracy, ma poczucie własnej godności, nie boi się ślepoty i umie postępować racjonalnie. Przy czym przez racjonalność nie należy tu w żadnym wypadku rozumieć kupieckiej oszczędności, lecz właściwe rozłożenie sił i wartości.  

 

Wychowałeś trzech synów. Twoja żona jest osobą słabowidzącą. Z pewnością nie było Wam łatwo. Jakie wykonywałeś prace domowe? Jakie obowiązki na Tobie ciążyły? Jak pokonywałeś trudności?

 

To już temat na osobny wywiad, obawiam się, że jeszcze dłuższy. Spróbuję ująć to krótko: obowiązki w naszej rodzinie dzieliliśmy po równo i każde potrafiło wszystko, z tym tylko, że częściej każde robiło to, co szło mu akurat lepiej. Nie mieliśmy pomocy do dzieci, chyba że jakąś doraźną, gdy trzeba było o coś zapytać, bo żadne z nas nie mogło zobaczyć, ale to zupełnie sporadycznie. W dodatku żona w czasie wychowywania dzieci również studiowała i pracowała. Znacznie ułatwiało sprawę to, że swoją pracę wykonywałem w domu. Nie trzeba było oddawać dzieci do żłobka do przedszkola już chodziły. Szerzej napiszę o tym kiedyś w "Drogach i bezdrożach". Bo to nie były czasy, kiedy można było zrobić zakupy w Internecie, oj nie były.

Twoje pytanie skwitowałbym tak: jeżeli dwoje ludzi chce ze sobą być i są gotowi wspólnie pokonywać trudności, to w zasadzie nie zastanawiają się, czy im ciężko, czy lekko. A kiedy jedno ma gorsze dni, to drugie powinno mieć lepsze - i wtedy wszystko idzie jak należy.  

 

Angażowałeś się i nadal się angażujesz w pracę społeczną. Działałeś w Sekcji Niewidomych Zatrudnionych na Otwartym Rynku, w Klubie Inteligencji Niewidomej, jesteś przewodniczącym Rady Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt", jesteś członkiem rady naczelnej Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Przysięgłych i Specjalistycznych i przewodniczącym dolnośląskiego koła tego stowarzyszenia. Jak oceniasz swoją pracę społeczną? Czy uważasz, że należy zachęcać do niej młodych niewidomych i słabowidzących?

 

Kiedyś w wywiadzie, którego udzieliłem w "Pochodni" redaktorowi Szymańskiemu, powiedziałem, że żaden ze mnie społecznik. Długich nasiadówek nie lubię, hucznych zakrapianych spotkań też nie. Natomiast chętnie włączam się wtedy, gdy jest jakiś przełom, bo walą się stare układy, a i o swój interes trzeba zadbać. Trochę już żyję na tym najlepszym z możliwych światów, toteż uważam, że czasami warto komuś przekazać swoje doświadczenie. Zawsze byłem poza układami. W latach osiemdziesiątych, siedząc na walnym zgromadzeniu spółdzielni obok jednego z działaczy, usłyszałem od niego: "Szukaliśmy kogoś, kto byłby poza układami w tej naszej spółdzielni. I wszystkie analizy prowadziły nas zawsze do pana. Jak to jest?" Właśnie tak jest. Dlatego w czasie przełomów jest mi stosunkowo łatwo wejść tam, gdzie uznaję za stosowne. Znacznie trudniej było zawsze w PZN, bo tam, mimo przełomów, ciągle te same twarze przelatywały przed oczami widzów. A potem okazało się, że różne grupy niepełnosprawnych znalazły się na górze, oprócz niewidomych, którym ciągle "się zdawało, że Wojski wciąż gra jeszcze. A to echo grało".

Młodzież bardzo bym zachęcał, ale jestem dość sceptyczny. Trzeba lat, trzeba też może porządnie dostać po głowie, żeby "ruszyć z posad bryłę świata". Chodzi o to, żeby oni chcieli chcieć. I żeby nie wystarczało im byle co i byle jak.  

 

Ruch niewidomych w Polsce przeżywa kryzys. Czy zgadzasz się z tym stwierdzeniem?

 

Tak, ale nie tylko ruch niewidomych. Podobnie jest z tłumaczami, gdzie zrzeszonych w PTTPiS-ie jest około 10 proc.. Jest w tym pewien paradoks, bo przecież u podstaw przełomu leżał również rozwój samorządności. Pamiętam, że kiedy rozwijała się sekcja niewidomych pracujących poza środowiskiem inwalidów, jeden z czołowych działaczy PZN-u zalecał, aby docierać osobiście do każdego, namawiać itp. I robił tak dopóty, dopóki mógł korzystać bez ograniczeń ze służbowego telefonu. A kiedy już nie mógł, skończyło się jego bezpośrednie oddziaływanie. Po latach doświadczeń myślę, że można ludzi uświadamiać, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że skutek jest zawsze niewspółmierny do podjętego wysiłku. Jeśli niewidomi wolą poprzestać na tym, co jest, to trzeba dać im spokój można jedynie stosować perswazję i przekonywanie w dyskusji. Uszczęśliwianie na siłę przez Związek Radziecki przyniosło znane rezultaty.  

 

Na zakończenie opowiedz o swoich zainteresowaniach pozazawodowych. Dużo publikujesz, interesujesz się filozofią i religioznawstwem. Czym jeszcze? Jak realizujesz swoje zainteresowania?

 

Na pewno nie jestem niczego pasjonatem. Pasjonaci pozostawili za sobą bardzo dużo trupów. Nie dzielę zbytnio czasu na wolny i poświęcany pracy. Wszystko idzie łącznie.  

 

Pięknie dziękuję za interesującą rozmowę. Nasi Czytelnicy na pewno zechcą zastanowić się nad Twoimi doświadczeniami. Z pewnością też znajomość Twoich osiągnięć może ułatwić młodym niewidomym wybór drogi życiowej. Dziękuję.

   Stanisław Kotowski

Wiedza i Myśl luty 2010