A może byśmy tak...?   

  Na ostatnim Sympozjum Komputerowym PZN miałem sen: był wielki szum i smutek, wszystkie bowiem firmy zaopatrujące niewidomych w sprzęt komputerowy padły - nie było już niewidomych ze względu na szybki rozwój medycyny. A na jawie pomyślałem, że kiedy byłem komuchem (chciałem rzec: studentem), to nawet mi się nie śniło, że będą komputery i że będzie można skanować, mailować, czytać nieludzkim głosem itp. A jakież było moje zdumienie dziś, kiedy przeczytałem w "Pochodni", że studenci muszą niewidomym pomagać i dyktować notatki, bo w bibliotece uczelnianej nie ma ani brajla, ani pozycji elektronicznych. A ja, na przerwach dodyktowywałem z tabliczkowego brajla niektórym kolegom z ławy studenckiej, bo czasem czegoś nie zdążyli zanotować. A ja na mojej prymitywnej tabliczce, bydgoskiej - to prawda, a nie jakiejś późniejszej niedoróbce, ani broń Boże, na maszynie brajlowskiej - zawsze nadążałem, i to w obcych, za przeproszeniem, językach.  

Tyle wstępu, w którym, jak zapewne czytelnik zauważył, usiłowałem być dowcipny, niezależnie od komuchowatych proweniencji.   

Kilkunastokilowy magnetofon "Tonette" zdobyłem dopiero na trzecim roku, ciesząc się, że taki lekki, bo "Melodia" wcześniej była jeszcze cięższa, no i ja jej nie miałem. A "Tonettkę" miała moja obecna żona, więc mi przekazała. Nie było, oczywiście, żadnego pełnomocnika do spraw studentów niepełnosprawnych, ponadto do głowy nikomu by nie przyszło, żeby mieć za złe, że nie takie drzwi, nie takie podłogi, że trafić trudno tu czy tam. Po prostu trzeba było sobie radzić. I wiedzieliśmy, że jeśli sami nie wyrwiemy tego, co nam trzeba, nie poukładamy tego świata, chociaż w niewielkim stopniu, stosownie do naszych potrzeb, to nic z tego nie będzie.   

W pierwszych dniach naszych studiów, z Irkiem Adachem (chyba mnie nie poda do sądu za złamanie tajemnicy danych osobowych) zaczęliśmy wszystko organizować. W pierwszym rzędzie zapewniliśmy sobie kompanów z tej samej uczelni w pokoju, a potem - raz lepiej, raz gorzej - ale poszło do końca. We wspomnianym artykule wyczytałem, że gdyby studenci nie pomagali, to byłoby trudno. A kto, na miłość Boską, ma pomagać niewidomemu studentowi, jak nie drugi student?! Dla nas i dla tych studentów było to w większym lub mniejszym stopniu oczywiste, chociaż oficjalna propaganda mówiła o coraz to większej laicyzacji. A oto dziś, w tym najbardziej chrześcijańskim kraju na świecie, okazuje się, że pomoc koleżeńska to jakiś fenomen. Czytaliśmy z kolegami i koleżankami razem, razem robiliśmy ćwiczenia, razem przygotowywaliśmy się do egzaminów. Jeśli dziś tak nie może być, to ja bardzo dziękuję za taki katolicki kraj i wyprowadzam się do muzułmanów.  

Swego czasu wraz z innymi członkami Zarządu Krajowej Sekcji Niewidomych Zatrudnionych poza Środowiskiem Inwalidów mocno naciskaliśmy na to, aby pracodawca miał materialne korzyści z zatrudnienia niewidomych. Dziś, jak na starego komucha przystało, sądzę, że to był błąd. Skutek, jak widać, niewielki, a szkody duże. W latach dziewięćdziesiątych, nie kto inny, tylko Bank Światowy, a więc instytucja na wskroś komercyjna, zwracał Polsce uwagę, że w zatrudnianiu niepełnosprawnych za mało jest odniesień moralnych, a tylko materialne, które w dodatku są marnotrawione. Jeśli dalej pójdziemy tą drogą, to nikt nie przeprowadzi niewidomego przez ruchliwą ulicę, jeśli nie dostanie 5 zł. A już niewidomemu studentowi nikt nie będzie pomagał. Może teraz nie tak trzeba jak my, może jakoś inaczej, ale warto zajrzeć do tej prehistorii i zobaczyć, jak to było. I powstaje istotne pytanie, czy warto tyle czasu i wysiłku poświęcać na dostępność, antypoślizgowe podłogi, bezpieczne dojścia itp. Może warto stawiać na aktywność niewidomych, rozumianą jako umiejętność nawiązywania kontaktów i korzystania z czyjejś pomocy, świadcząc jednocześnie ze swej strony jakąś pomoc w innym zakresie.  

Oczywiście są realne problemy, które niesie ze sobą nowoczesność. Upatruję ich przede wszystkim w powrocie jaskiniowej cywilizacji obrazkowej. Dziś nie pisze się po jednej stronie kartki słownika szkolnego "bonjour", a po drugiej "dzień dobry". Rysuje się za to dwóch facetów wyciągających rękę do siebie i pod spodem jest napisane "bonjour", co mniej inteligentny uczeń może odczytać - "chcesz w mordę?". Tego nie zmienimy, musimy szukać sposobu na opracowywanie innych podręczników. Druga sprawa, to przejęcie od amerykańskich behawiorystów testowej metody egzaminowania. Niewidomy potrzebuje więcej czasu na odpowiedź, nie mówiąc już o tym, że jest bardzo wątpliwe, czy taki egzamin, to rzeczywisty sprawdzian wiedzy. Sądzę, że człowiek znów wyjdzie z jaskini, ale na razie trzeba to przeżyć. No i czynnik ludzki jest również bardzo ważny. Społeczeństwo szybko przywykło, że na niepełnosprawnym trzeba zarabiać. Dlatego uczelnie tym chętniej będą przyjmować niepełnosprawnych, im więcej z tego będzie profitów i myślę, że znacznie dłużej będzie trzeba ludzi tego oduczać, niż udało się przyzwyczaić. W dodatku daleko posunięta autonomia uczelni powoduje, że w praktyce, jeśli dany "demokrata" ma duży wpływ na uczelni, to może w ogóle uznać, że żadne pokraki po jego uczelni chadzać nie będą. W każdej jednak sytuacji nic nie zastąpi dobrej, ścisłej współpracy ze studenckim kolektywem, a jeśli ma się szczęście do personelu, to i z nim. Twierdzenie to jest ze wszech miar prawdziwe, bo ludzie pomagali w czasach, gdy nie było komputerów, a dziś, w dobie informatyki, maszyn do pisania, czytania, śpiewania i mówienia, pełnomocników do spraw, a także niesamowitego przywiązania do nauk Papieża Polaka - okazuje się, że tak proste rzeczy niekiedy trudne są do pokonania. Myślę zatem, że znacznie więcej korzyści dałyby spotkania młodych zaczynających studentów ze starymi komuchami, aniżeli starania, aby podłogi, sufity, ściany i co się tylko da, przystosować do osób niepełnosprawnych. My, stare komuchy, moglibyśmy poradzić, jak nawiązać taki czy inny kontakt i czym ewentualnie się odpłacić. Ale warto się pośpieszyć, bo jesteśmy, jak widać, na wymarciu, chociaż nieźle jeszcze sobie radzimy. I nie dlatego, że chcemy wszystko robić samodzielnie, a wprost przeciwnie, chętnie współpracujemy z innymi, bo nie bardzo wyobrażamy sobie inaczej. Zainteresowanym polecam wiersz Tuwima "Zosia Samosia".  

    Biuletyn Trakt 1-2008"