Blisko 20 lat wychodzenia z podziwu  

 

Zapewne wzbudzi to zdziwienie, jeśli nie przestrach zgoła, gdy powiem, że kiedy znalazłem się w Państwowym Zakładzie Dzieci Niewidomych we Wrocławiu, to główną ideą, szerzoną również przez niewidomych nauczycieli, było absolutne unikanie jak ognia białej laski, nawet na najruchliwszych ulicach. Tylko wówczas, kilka lat po wojnie, co to był za ruch? Od czasu do czasu przejechał jakiś samochód, który było już słychać z odległości kilometra. Taka więc idea dawała się utrzymać i bardzo wyśmiewaliśmy Napoleona Mitraszewskiego, który jako jedyny używał laski nawet w budynku.  

Ta zasada zwalczania białej laski szła idealnie w parze z poczuciem, że jako niewidomi jesteśmy tyle samo warci, co inni, jeśli nie więcej. Żebractwo stanowiło coś tak bardzo godnego potępienia, że aż trudno było na ten temat bez zaciekłości mówić.  

I tak przyszło mi żyć z tym poczuciem własnej wartości długie lata, w czasie których, z trudem i żmudnie - to prawda, udało się mi zyskać społeczną pozycję w otoczeniu ludzi niekoniecznie należących do PZN-u. Byłoby jednak wielką niesprawiedliwością, gdybym nie przyznał, że PZN miał w tym swój udział, nie tylko materialny zresztą. Idea dorównywania ludziom widzącym we wszystkim, stamtąd się przecież wywodziła.  

a Przełom ustrojowy zastał mnie wprawdzie w wieku, kiedy już w reklamach zalecają używanie Biosteronu, ale życie nauczyło mnie aktywności. Toteż ten przełom ani mnie nie zaskoczył, ani nie przeraził. Natomiast dość szybko wpadłem w zdziwienie i dziwię się do dziś, jak łatwo udało się z całkowitego potępienia żebractwa przejść na tzw. funt-raising. Oczywiście, znacznie wcześniej zrozumiałem, że chodzenie bez laski, to samobójstwo, gdy ruch na ulicach osiąga pewien poziom, gdy drogi są przebudowywane, niszczone itp. Ale zasada poczucia własnej wartości i niezgody na żebractwo pozostała.  

I wtedy na początku przełomów zaczęto mnie przekonywać na wszelkie sposoby w mass mediach i nie tylko, że przecież poprosić o wsparcie to żadna ujma, a może nawet chluba. A w ogóle taka procedura nie nazywa się żadnym żebractwem, tylko jest to po prostu funt-raising. I nagle okazało się, że cała ta wielka idea równości, godności, honoru niewidomych znikła jak kamfora. Wszyscy bez oporu, bez kłopotu i trudności zaczęli uprawiać funt-raising. No, nie wszyscy, zdarzali się i tacy, jak ja, którzy zupełnie nie byli w stanie przejść na coś takiego. Oczywiście, również w dobie panowania szczytnych idei można i trzeba było występować do różnych instytucji państwowych o przydzielenie pieniędzy na działalność, w tym również na organizację akademii, uroczystości czy imprez kulturalnych z ciastkami, kawą, herbatą.  

Po ustrojowym przełomie sprawę jakby uproszczono: zamiast pozyskiwać pieniądze od instytucji na ciastka, kawę czy herbatę, lepiej po prostu zwrócić się do producenta czy sprzedawcy o stosowną darowiznę. Niewidomy student, zamiast zwracać się do urzędu, może przecież przejść się po bankach i w końcu jakieś dotacje czy nawet stypendium uda mu się załatwić.  

Powyższe refleksje i wspomnienia nasunęły mi się przy czytaniu bardzo kulturalnej polemiki ze mną Czesława Ślusarczyka, który zwraca uwagę na to, że należałoby znaleźć między starymi i nowymi rozwiązaniami jakiś złoty środek. Ja też w swoim artykule o studentach bynajmniej nie zamierzałem bronić starego porządku, a jedynie idei samodzielności. Jak się tę samodzielność uzyskuje, to już sprawa epoki, mentalności, panujących idei itp.  

Pamiętam, kiedy zaraz na początku przełomu przedstawiciel nowego establishmentu znalazł się przypadkiem w spółdzielni niewidomych. Po raz pierwszy zobaczył takie zgrupowanie inwalidów wzroku, zakrzyknął przerażony: "Boże, ileż tu tego nieszczęścia". Dziś, kiedy to "nieszczęście" zostało rozproszone po domach, myślę, że takim oglądaczom lżej, bo nie muszą na to patrzeć. Trzeba jednak pamiętać, że tamci "nieszczęśliwi" wtedy mieli pracę, a dziś nie mają. Nie oznacza to, że tamte rozwiązania były najlepsze, były na miarę epoki i teraz również taką miarę znaleźć trzeba. Ale to już nie ja - stary komuch - lecz Czesiek Ślusarczyk, bo jemu łatwiej: młodszy i nie komuch. Ja natomiast z chęcią porównam i opowiem, jak to drzewiej bywało i jakeśmy sobie z tym całkiem nieźle radzili. Choć przy okazji myślę, że z doświadczeń starych komuchów warto też korzystać. Dawne społeczności w wielu wypadkach traktowały starców jako swego rodzaju wyrocznię, bo ludzie ci wiele pamiętali, wiele przeżyli, wiele przemyśleli. Wprawdzie były to kultury z reguły niepiśmienne, ale czy "piśmienność" nie zaciemnia niekiedy sprawy? Przecież można napisać coś, czego nigdy nie było i uznać za fakt ponad wszelką wątpliwość dowiedziony.  

W moim odczuciu nowe czasy przyniosły dość dziwne podejście do niepełnosprawnych. Są po prostu jakieś gremia, które znacznie lepiej od nas wiedzą, czego nam trzeba i układają różnorakie programy. Do tego sporządzane są tzw. systemy informatyczne, które sprawdzają, czy dane formularze są dobrze wypełnione według sobie tylko znanych kryteriów. W związku z nasilającymi się działaniami, które nazwałbym działaniami wymierzonymi przeciwko niepełnosprawnym ze strony służb ustawowo zobowiązanych do pomocy tej grupie ludzi, Klub Inteligencji Niewidomej RP skierował do Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych - Jarosława Dudy oraz posła i przewodniczącego sejmowej komisji polityki społecznej - Sławomira Piechoty dość ostry protest przeciwko upokarzaniu, poniżaniu i nękaniu przez nie osób niepełnosprawnych. I jest to jak gdyby odpowiedź na jeden z głosów odnośnie dyskryminacji, zawarty w Biuletynie. Chodzi o stworzenie pewnego społecznego tła, uzasadniającego wydanie ustawy antydyskryminacyjnej. Rzecz jasna, że realizacja tej ustawy i jej wykonanie będzie zależało od tego, jak daleko pójdzie, doganiający z zadyszką Europę, nasz rozwój kulturalny. Na koniec zatem krótki przykład różnicy kultur.  

Jako tłumacz miewam często spotkania z przyjeżdżającymi w interesach grupami francuskimi. Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy pewnego razu pojawiłem się u klienta polskiego, nie uprzedzając go o tym, że jestem niewidomy, przeraził się, bo trzeba było podejść na lotnisko i przywitać podróżnych. Nie było już czasu na zmianę, więc organizator musiał się zadowolić mną. Bardzo się martwił, że potencjalny nabywca firmy będzie niezadowolony z takiego tłumacza, który przecież na płycie lotniska sam biegać nie może, trzeba go prowadzić. Dodam, że bardzo niezdarnie prowadził. A gdy biznesmeni z Francji wysiedli z samolotu i zorientowali się, że jestem niewidomy, natychmiast poprosili, żebym podał swoje imię. Wyjaśnili, że będą się do mnie zwracali po imieniu, wówczas nie będę miał wątpliwości, do kogo mówią. Polski organizator poczuł się raźniej, ale też było mu wyraźnie wstyd, że nie pomyślał o tak prostym rozwiązaniu. W jakiejś przerwie zapytałem jednego z gości, czy im to nie przeszkadza, że nie widzę. Uzyskałem odpowiedź, że nie wolno człowieka dyskryminować z tego tytułu, trzeba go szanować za to, że przezwycięża swoją niepełnosprawność.  

Od siebie dodam, że kiedy otoczenie nie chce lub nie potrafi uszanować osoby niepełnosprawnej, szacunek można i trzeba wymusić, choć to niekiedy bywa trudne. I wówczas regulacje prawne przychodzą w sukurs. A dziwować się łatwemu przeskoczeniu niewidomych z godności na funt-raising nie przestaję nadal. Widać jestem niewyuczalny.

Biuletyn Trakt 5 i  7 2008