Biografia prasowa  

 

Jan Omieciński  

Matematyk,  wykładowca   w Uniwersytecie Łódzkim  

 

                 Poukładany matematyk

                                   Andrzej Szymański  

   

  W życiu nie da się poruszać bez planu, o wszystkim trzeba w porę pomyśleć.

Ten łysiejący, lekko zgarbiony pięćdziesięciolatek z wyglądu nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, taki peerelowski urzędnik. Jan Omieciński, bo o nim mowa, ma jednak szczególny dar Boży. Dla większości ludzi nauki ścisłe - matematyka - to istna ściana płaczu, dla niego ukochana pasja i zawód.

              Z Owińsk do algebry

W 1955 roku trzyletni Jasio z Kwiatowic pod Łodzią przestaje widzieć. Rodzice zawożą go do szpitala, a tam lekarze orzekają: zanik gałek ocznych. Omiecińscy mieli średniej wielkości gospodarstwo i gdy tylko jakiś grosz zaoszczędzili, przeznaczali na ratowanie wzroku syna. Ostatecznie dziecko ląduje w szkole specjalnej w Owińskach.

- Nigdy nie czułem się dobrze w internacie - wspomina pan Jan. - W owińskiej szkole miałem jednak bardzo dobrą nauczycielkę matematyki - panią Eleonorę Kuberską (obecnie Szczepańska). To ona „zaraziła” mnie tym przedmiotem.  

Z Owińsk młody Omieciński przenosi się w 1968 roku do niedalekiego Rogoźna, do masowego liceum. Przyjęto go bo: wcześniej uczęszczali tam niewidomi uczniowie, a po drugie, dyrektor był łaskawszy dla nich, ponieważ miał ojca w PZNie. To była szkoła na poziomie, szósta w wielkopolskim rankingu. I z tej dobrej szkoły, po zdaniu matury z polskiego, fizyki i matematyki na „pięć”, dostaje się na wymarzony kierunek - wydział matematyki Uniwersytetu Łódzkiego.

- Na egzaminie było trochę komplikacji - mówi pan Jan. - Narobiłem hałasu, stukając w klawisze maszyny brajlowskiej. Przeniesiono więc mnie do pustej sali, bym nie przeszkadzał innym. A na ustny egzamin zleciała się cała komisja i przepytywała, jeden doktor przez drugiego.  

ykładowcy, na prośbę opiekuna roku prof. Leona Mikołajczyka, wszystkie działania pisane na tablicy komentowali głosem. Ułatwiali w ten sposób niewidomemu studentowi przyswajanie wykładów i ćwiczeń. Tenże profesor pomógł mu w wyborze specjalizacji i znalezieniu opkiekuna studiów indywidualnych, który jednocześnie prowadził jego pracę magisterską. Dyplom na temat funkcji rzeczywistych Omieciński obronił celująco. Otrzymał medal - „Za chlubne studia” i rozpędem znalazł się na studium doktoranckim.  - Plusem tych studiów była niewielka objętościowo ilość materiału do opanowania - mówi dzisiejszy doktor. - Dziennie wystarczyło opanować kilkanaście stron tekstu.  Nie było porównania z kierunkami humanistycznymi. Tam student musi pochłaniać setki stron przed egzaminem.

W 1982 roku Jan Omieciński otrzymuje tytuł doktora i jest pierwszym niewidomym pracownikiem naukowym zatrudnionym w Zakładzie Funkcji Rzeczywistych i Algebry Uniwersytetu Łódzkiego. Nie miał obowiązku prowadzenia zajęć dydaktycznych, choć dziś to się zmieniło i nadzoruje ćwiczenia do jednego z wykładów. Obecnie po latach, trochę żałuje, iż nie włożył trochę wysiłku w habilitację. Te dziewięć lat na jej zrobienie to bardzo mało, ale można było choć bardziej się przyłożyć. Musiał się więc pożegnać z etatem naukowo-badawczym i przejść na naukowo-techniczny w Zakładzie Analizy Rzeczywistej i Algebry.

                 W porę pomyśleć

Doktor Omieciński długo udawał widzącego. Mając poczucie światła, jakoś się poruszał po uczelni i mieście. Z białą laską przeprosił się jednak pewnego dnia, kiedy to cudem uniknął przejechania przez tramwaj, a chwilę później potrącenia przez samochód. Wkrótce czeka go kolejna operacja na tym „zdrowym” oku. W pracy pomaga mu sprzęt rehabilitacyjny. Ma komputer z syntezatorem mowy i dwoma programami odczytu ekranu, monitor i notatnik brajlowski. Brakuje mu monitora graficznego, ale jest to świeża, ubiegłoroczna nowość techniczna.

Jan Omieciński jest jednym z nielicznych matematyków pracujących na uczelni. Z inwalidów wzroku tylko bodajże profesorowie: Płonka z Wrocławia i Krempa z Warszawy są związani z uniwersytetami. Po chwili pan Jan przypomina sobie dalszych: Krzysztofa Molińskiego, Stanisława Jakubowskiego, Czesława Ślusarczyka, Dariusza Mikułowskiego.

- Po prostu to kalectwo drastycznie ogranicza możliwości pracy zawodowej, zarówno matematykom, jak i humanistom. Nawet wybitne jednostki muszą wkładać dużo więcej wysiłku, aby dorównać widzącym kolegom - tłumaczy doktor.

W Polskim Związku Niewidomych jest od ponad 40 lat. Społecznie udzielał się w okręgu łódzkim, był w komisji rehabilitacyjnej, rewizyjnej, teraz jest wiceprzewodniczącym zarządu okręgu. Pełnił też funkcje w Sekcji Niewidomych Zatrudnionych poza Środowiskiem Inwalidów Wzroku.

- Czy ta praca dawała mi satysfakcję? - pyta samego siebie. - Nie realizowałem się w tym, a raczej robiłem z obowiązku pomocy ludziom poszkodowanym jak ja.

Nie dziwi go unikanie przez młodych pracy społecznej w PZN.  

- Oni zadają pytania: „Co konkretnego da mi angażowanie się w pracę PZN?” A z kolei starsi działacze poprzez tę pracę realizują przede wszystkim własne ambicje - mówi Omieciński.

Jednak śledzi poprzez prasę brajlowską to co się dzieje w jego środowisku. Chwali za dobry poziom „Nasz Świat”, a „Pochodnię” za różnorodność tematyczną, język, sposób przekazu. Twierdzi, że jest zdecydowanie lepsza niż kilka lat temu, a ja się rumienię z zażenowania.

Pan Jan pobrał się z koleżanką z roku w momencie życiowej stabilizacji finansowo-lokalowej. Miał już doktorat w kieszeni, etatową pracę i własny dach nad głową. W tym ostatnim „temacie” był o kilka lat do przodu przed kolegami studentami. Po wpłaceniu pełnego wkładu na spółdzielcze M-3, już dwa lata po studiach wprowadził się do własnościowego lokalu.  Ale podkreśla: - Nic nie przyszło łatwo. Musiałem tę decyzję w spółdzielni „wychodzić”, a przedtem przemyśleć, jak to taktycznie rozegrać. Takie były czasy.

                Kupię monetę, kupię...

Jan O. jeszcze jako młodziak miał ciągoty do kolekcjonowania. Najpierw znaczków pocztowych, a jak już podrósł - do gromadzenia starych monet. Pod koniec lat 70. zaczął  bywać na giełdach, bazarach i skupować bilon. Zaznajomił się z doświadczonym numizmatykiem i od niego kupował pierwsze okazy. Wstąpił do Polskiego Towarzystwa Numizmatycznego by zdobywać wiedzę i nowe kontakty. W latach 70. i 80. ruch zbieraczy monet obejmował w kraju rzesze. W samej Łodzi było ich zrzeszonych ponad 400. Dziś ledwie 70.

- Ta moda już minęła - mówi Omieciński. - W PRLu zbiory traktowano jak lokatę kapitału, teraz jako czyste kolekcjonerstwo. Ceny już nie są tak wygórowane jak za Gierka.

Pan doktor może pochwalić się takimi rodzynkami jak: trzy monety rzymskie z I wieku naszej ery (kupił je za niewielkie pieniądze), monety z czasów Jagiełły, Zygmunta Starego, Zygmunta Augusta, Jana Kazimierza. Ma też kilka ładnych okazów z epoki Stanisława Augusta Poniatowskiego - od miedzianych groszy, do półtalarówek. Z monet międzywojennych brakuje mu tylko kilka najcenniejszych okazów. Zgromadził setki okazów, w tym, niestety, kilka fałszywych.

Pytam, jaka to przyjemność dla prawie niewidzącego człowieka gromadzenie monet? Odpowiada: - Przecież ja czytam te monety jak brajla. Szczególnie wyraźny jest rysunek na medalach. Numizmatyka dla inwalidy wzroku nie jest tak niedostępna jak np. filatelistyka.   

Pan doktor ma jeszcze jedną słabość. Jest nią działka rekreacyjna pod Łodzią. Urodził się na wsi i ciągnie go do niej. Lubi prace ogrodnicze, sadzenie drzewek, strzyżenie trawy, wykopywanie chwastów, drobne naprawy, na ile inwalidztwo pozwala.  

Więc jacy są matematycy? Poukładani, konkretni, pozbawieni odrobiny szaleństwa? Jan Omieciński chwilę się zastanawia.

- Chyba tak, ale nie ma reguły. Mogę mówić wyłącznie o sobie. Lubię mieć wszystko poukładane w życiu, zaplanowane, bez niespodzianek. Tak jak ostatni urlop z żoną. Kazimierz, Nałęczów, Janowiec, Kozłówka. Z mapą i zegarkiem w ręku.  

  Pochodnia  grudzień 2004