Jeszcze trochę wspomnień ze Szwajcarii (2)

                            Helena Jakubowska

 

Aż trudno uwierzyć, że pomysł zorganizowania "jednorazowego" międzynarodowego chóru na otwarcie hotelu Solsana w Szwajcarii narodził się w Polsce. Kilka lat temu w czasie jednego z pobytów w naszym kraju Urs Kaiser, ówczesny sekretarz generalny Szwajcarskiej Federacji Niewidomych, usłyszał występ chóru krakowskiej szkoły dla dzieci niewidomych i zamarzył, żeby Solsana rozpoczęła działalność "śpiewająco". Powiedział nam o tym, przedstawiając się w czasie pierwszego wspólnego spotkania uczestników Tygodnia Kultury, a bardziej szczegółowo i prywatnie, nie kryjąc zresztą obaw o powodzenie przedsięwzięcia, w czasie pewnej kolacji, którą postanowiliśmy wspólnie zjeść. W ogóle posiłki stanowiły dobrą okazję do bliższego poznawania się. W ciągu dnia bowiem na prywatne kontakty czasu było niewiele, gdyż program był bardzo obszerny.

Pomysł był rzeczywiście ryzykowny - zaprosić bez wstępnej kwalifikacji ludzi z 10 krajów Europy, którzy się nie znali i mieć nadzieję, że w ciągu sześciu dni uda się stworzyć z nich czterogłosowy zespół... Trzeba mieć niewątpliwie sporo fantazji i optymizmu. Jechaliśmy więc na ten szwajcarski urlop zaciekawieni i z postanowieniem potraktowania naszego wakacyjnego zadania serio. Trzeba przyznać, że Szwajcarzy na kilka tygodni wcześniej przysłali każdemu chórzyście kasetę z nagraniami utworami, aby można się było trochę przygotować. Zapewnili także doskonałego dyrygenta, z dużą praktyką w prowadzeniu chórów. Pan Bruno Wyss jest człowiekiem niezwykle taktownym i raczej  oszczędnym w uwagach. Za to jego wskazówki były tak trafne, że działały niemal jak czarodziejska różdżka, za dotknięciem której wszystko się zmienia, pięknieje. W rezultacie efekt końcowy okazał się nadspodziewanie dobry. Zresztą uczestnicy mają dostać na pamiątkę nagranie koncertu, więc czekamy, czy wrażenia nasze się potwierdzą.

Ale cofnijmy się do początku pobytu w Solsanie. Pierwszy wieczór upłynął przy akompaniamencie deszczu. Solsana to bardzo dźwięczna i słoneczna nazwa. Istotnie, jak nam później powiedziano, okolica Saanen należy do najbardziej słonecznych rejonów Szwajcarii. Słońce świeci tutaj ponad 280 dni w roku. Tymczasem jednak słyszę z balkonu na powitanie jednostajny, cichutki szum deszczu i od czasu do czasu kościelny zegar z oddali, wybijający kwadranse i godziny. Próbujemy wkomponować w ten nastrój nasze piosenki z musicali. Nie wszystkie pasują, ale trzeba się przecież przygotować do pierwszej próby, która ma być nazajutrz. Korzystamy z odtwarzacza, znajdującego się w wyposażeniu każdego pokoju (dobry pomysł, nie trzeba wozić ze sobą magnetofonu) i bierzemy się do pracy. I nagle - pierwsza przygoda. Okazuje się, że nawet w Szwajcarii, gdzie wszystko działa bez zarzutu, mogą się zdarzyć usterki. Szwajcarzy przysłali nam kasety porządnie opisane w brajlu. Odtwarzacz natomiast okazał się do tego nieprzystosowany. Kaseta odtwarzała się bardzo dobrze, ale z powodu brajlowskich napisów utkwiła w urządzeniu na stałe i nie znaleźliśmy sposobu, aby ją wyjąć. Było za późno na sprowadzenie technika, a ludzie, którzy usiłowali nam pomóc, nie umieli sobie z tym poradzić. Trudno. Kaseta kręciła się przez całą noc tuż przy mojej głowie, naturalnie, naturalnie przy wyciszonym do minimum poziomie głośności i tylko od czasu do czasu słyszałam przez sen lekki szum zmieniającej się ścieżki.  

Po pierwszej próbie, wspólnej dla wszystkich czterech głosów, nie byliśmy nastawieni entuzjastycznie. Czeka nas niewątpliwie sporo pracy. Męskich głosów jest, jak zwykle, za mało. Dyrygent pomaga bardzo skutecznie swoim mocnym tenorem. Pewien problem stanowi również wymowa angielskich tekstów. Mała, energiczna Melody (mieszkająca w Szwajcarii Brytyjka) robi delikatne uwagi. Za każdym razem, kiedy wstajemy na polecenie dyrygenta, wstaje również Navra - pies przewodnik siedzącej obok mnie Petry z Niemiec. Navra nosi na szyi dzwoneczek, dzięki któremu jej właścicielka orientuje się, co pies robi.

Wieczorem czeka nas niespodzianka - prawdziwa muzyczna uczta. Okazało się, że trafiliśmy na dni festiwalu muzycznego im. Menuhina. Tylko jeden raz w roku drewniany kościół w Saanen, spełniający skądinąd warunki akustyczne doskonałej sali koncertowej, rozbrzmiewa muzyką najznakomitszych kompozytorów: Mozarta, Griega, Paganiniego. Koncert, na który nas zaproszono, odbył się dla upamiętnienia setnych urodzin spoczywającego na miejscowym cmentarzu twórcy idei zjednoczonej Europy. Sam Jehudij Menuhin był obecny na koncercie i przemówił w przerwie, podkreślając idee zjednoczenia, braterstwa i pokoju. Młodzi artyści (jak wiadomo Menuhin bardzo popiera młode talenty) grali tak, że jak stwierdziliśmy, można by od razu w trakcie koncertu nagrywać płytę kompaktową. Były bisy, a jakże! Wszystkie na najwyższym poziomie. Na końcu młodzi muzycy zrobili z popularnego tanga taki klejnocik, że nikomu nie chciało się wychodzić. Czy oni grali tak cudownie tylko ze względu na obecność mistrza Menuhiuna? Chyba niemożliwe. Wróciliśmy do hotelu oczarowani.

Następnego dnia rozpoczynają się próby, przerywane jedynie krótkimi wycieczkami i korzystaniem z wszelkich luksusów hotelu, takich jak basen czy automatyczne gry. Niekiedy pracujemy w całej grupie, niekiedy ćwiczą osobno głosy męskie i żeńskie. Widać, że wszystkim zależy na tym, aby występ się udał. Ludzie poznają się w czasie prób i jakoś łatwiej śpiewać ze znajomymi. Myślimy sobie czasem o naszym warszawskim chórze na Piwnej. Różni się bardzo od tego międzynarodowego zarówno wielkością, jak i repertuarem. Postanawiamy jednak zdobyć partyturę. Może po powrocie zaśpiewamy niektóre utwory.

Solsana nie zawodzi. Rzeczywiście jest tu dużo słońca. Nawet jeżeli trochę popada, to za parę godzin jest już znowu pięknie. Klimat górski, świeży, ale niezbyt ostry. Wydaje się, że wystarcza tu znacznie mniej snu niż normalnie. Ćwiczymy z zapałem nasze piosenki  i coraz bardziej podziwiamy dyrygenta. Bardzo ostrożnie, stopniowo zwiększa swoje wymagania. Uzyskuje zróżnicowanie dynamiczne, głosy ześpiewują się, wyrównują. Niektórzy  uczestnicy szykują się w tajemnicy także do innego, nieoficjalnego koncertu, który ma się odbyć w piątek wieczorem. Dwa dni przed końcem zapraszają nas do wspólnego zjedzenia kolacji Niemcy. Zapowiadają, że mają ważną sprawę. Trudno nam zgadnąć, co to może być. Otóż okazuje się, że wymyślili sympatyczny żart na zakończenie, do zrealizowania którego muszą jednak skrzystać z naszej pomocy, ponieważ należymy  tutaj do ludzi zdecydowanie najlepiej mówiących po angielsku. Żart natomiast ma polegać na przerobieniu tekstu jednej z piosenek - "Ascott gavotte". Opowiada ona o dniu otwarcia wyścigów konnych, w których brała udział angielska arystokracja. Przerobiony tekst będzie nawiązywał do otwarcia hotelu. Coś w sam raz dla Irka, który przy każdej okazji błyszczy w towarzystwie humorem. Wybieramy spośród chórzystów oktet, który w sekrecie zbiera się w moim pokoju, aby przećwiczyć niespodziankę. Na własną rękę dodajemy zabawny tekst jako zapowiedź naszego popisowego numeru. W ten nasz występ udało nam się wpleść wszystkie tytuły piosenek, jakie zaśpiewa chór. Postanawiamy również śpiewać tak, aby jak najbardziej podkreślać rażące błędy, które usiłował korygować dyrygent. Nie wiemy tylko, czy pozwolą nam wystąpić w części oficjalnej. Dopuszczona do tajemnicy organizatorka waha się. Nie zna tekstu, a nie chce urazić żadnego z oficjalnych gości. Zaryzykowała jednak, czego zresztą wcale nie żałowała. Nasz gawot został przyjęty entuzjastycznie i oficjalnie ogłoszono, że tekst ułożyli Polacy.

Na uroczystość otwarcia hotelu "Solsana" przyjechało rzeczywiście wielu oficjalnych gości: przedstawiciele Federacji Niewidomych, władz miejskich, architekci. Były przemówienia z tłumaczeniem kabinowym na język angielski. Chór dostał dużo oklasków, zasłużonych chyba. I oto już po wszystkim. Nazajutrz się rozjedziemy, zabierając na pamiątkę teksty piosenek i garść wspomnień. Przed nami jeszcze tylko wieczorny, nieoficjalny występ, no i pakowanie.

Tymczasem wydarzyło się jeszcze coś ciekawego. Przyjechał pod hotel olbrzymi autobus, w którym znajduje się wystawa sprzętu rehabilitacyjnego dla niewidomych i słabowidzących . Idziemy oglądać. Sprzęt jest nam właściwie znany. Są tu przybory do szycia, gry, białe laski, wagi, zegarki, maszyny do pisania. Nie to jednak jest najważniejsze. Ciekawy jest sam pomysł takiej ruchomej wystawy, która informuje społeczeństwo (rozdawane są różne ulotki) o sprawach niewidomych, oraz niezwykłe zaangażowanie człowieka, który to organizuje. Sam wygląd i rozmiary autobusu zmuszają przechodniów do obejrzenia się. Wystawa jest także sposobem na zdobywanie funduszy.

Wieczorem słuchamy solistów. Szwajcar Thomas Moser śpiewa Bacha i Haendla pięknym szkolonym basem, a potem improwizuje na fortepianie. Rosjanka wybrała typowe piosenki ludowe: jedną liryczną, a drugą żywą, pełną humoru. Prezentują swój folklor  Szwedka, Finka, Bułgarka i Łotyszka, która zachęca do powtarzania refrenu. Utwory są ciekawe, różnorodne. Na koniec śpiewamy jeszcze raz gawota, który zdobył pewną popularność.

Teraz pozostał już tylko ostatni wieczór, który prawie wszyscy poświęcą na pełniejszą integrację. Nazajutrz, trochę niewyspani, zabieramy przy śniadaniu czekoladowe biedronki "na szczęście". W ten sposób żegna nas Solsana. Tak niedawno na powitanie dostaliśmy serduszko ze szwajcarskiej czekolady. Zabieramy też listę uczestników, którą każdy dostał. Może ktoś do kogoś napisze lub zadzwoni. Być może dojdzie do wymiany nut między chórzystami z różnych krajów. Z pewnością ;jednak piosenki z "My fair lady" czy "Westside story" będą się nam kojarzyły z króciutkim pobytem w Szwajcarii i hotelem Solsana.

Pochodnia listopad 1994