Praca niewidomych w Niemczech

WŁADYSŁAW GOŁĄB

 Przeobrażenia polityczno-gospodarcze w Polsce pozbawiły tysiące niewidomych szans na dalsze zatrudnienie. Poza tym wielu, pozostając formalnie w zatrudnieniu, praktycznie rzecz biorąc wegetuje, nie realizując swoich możliwości zawodowych. Ale są też jednostki, które potrafią rozwijać swoje zdolności twórcze i przy tej okazji dorabiać się fortuny. Przyjrzyjmy się, jak ta sytuacja wygląda w Niemczech, które gospodarkę rynkową praktykują już od dziesiątek lat.

W Hanowerze zwiedzałem zakład zaopatrywania ociemniałych szczotkarzy w surowce i półfabrykaty oraz sprzedaży ich wyrobów. Zaopatruje on około czterdziestu osób, głównie inwalidów wojennych zamieszkałych na terenie Dolnej Saksonii, Saksonii i Bremy. Wartość sprzedaży wynosi około miliona marek rocznie. Głównym odbiorcą jest wojsko. Są to szczotki z włosia oraz surowców roślinnych i tworzyw sztucznych. W zakładzie pracuje 13 osób zajmujących się transportem, pracą wykończeniową oraz zakupem surowców i sprzedażą wyrobów gotowych. Produkty, które oglądałem, niczym nie odbiegały od wyrobów naszych spółdzielni z tą jedynie różnicą, że do naciągu używa się drutu miedzianego, który jest zdrowszy dla rąk szczotkarza i nie rdzewieje w styczności z wodą. Wszędzie panował niemiecki ład i porządek, a przy tym ogromna oszczędność miejsca.

Na pierwszym piętrze budynku głównego znajduje się klub ociemniałych inwalidów wojennych. Tu odbywają się spotkania towarzyskie. Analogiczny zakład organizacji pracy szczotkarskiej dla Nadrenii-Palatynatu mieści się w Koblencji (położonej w miejscu dopływu Mozeli do Renu). Właśnie z tego zakładu korzysta Aloys Roos - 83-letni ociemniały. Mieszka w pobliżu Koblencji, w niewielkiej miejscowości Udenhausen, liczącej 600 mieszkańców. Państwo Roos zajmują samodzielny domek, pięknie urządzony w stylu secesji. Mają trzy córki i jednego syna. Wszyscy mieszkają w tej samej miejscowości, ale w oddzielnych domkach, położonych w pobliżu rodziców. Cieszą się, że mają dziesięcioro wnucząt i już jednego prawnuka.

Pan Aloys podjął pracę w roku 1947 i do dziś lubi naciągać szczotki. Gdy rozpoczynał swoją pracę, w Nadrenii było 135 szczotkarzy, dziś jest tylko 15. Część przekwalifikowała się, a część zmarła. Aloys potrafi naciągnąć w ciągu dnia 1500 otworów. Za 1000 otworów otrzymuje 40 marek, ale niestety na szczotki nie ma dziś zbytu i nie może pracować z pełną wydajnością.

   Jak widać na przykładzie tych dwóch ośrodków: w Hanowerze i Koblencji, szczotkarstwo w Niemczech, podobnie jak w Polsce, należy do zawodów przeszłości. Gdy po wojnie Związek Ociemniałych Inwalidów Wojennych Niemiec rozpoczynał swoją działalność, w zawodzie szczotkarskim było zatrudnionych ponad tysiąc ociemniałych, dziś niewiele ponad stu naciąga szczotki i to jeszcze, jak mówił Aloys Roos, pracując z ograniczoną wydajnością. W Bissendorf, położonym 187km od Hanoweru, odwiedziliśmy Klausa Bartelsa - członka prezydium Zarządu Głównego Związku Ociemniałych Inwalidów Wojennych, a zarazem doskonałego masażystę, który od 25 lat prowadzi prywatny gabinet masażu leczniczego. W okresie zimowym przyjmuje dziennie do dwudziestu pacjentów. Ma cztery leżanki i pełne wyposażenie, pozwalające na stosowanie wszelkich zabiegów. Zaimponował nam jednak nie wyposażeniem samego gabinetu, ale biura, w którym osobiście przyjmuje zamówienia, ustala terminy wizyt oraz udziela wszelkich informacji. Na wyposażenie tego biura otrzymał od władz rządowych 120 tys. marek. W skład wyposażenia wchodzi: komputer z mową syntetyczną i linijką 80-kratkową, drukarka brajlowska i czarnodrukowa, skaner, optakon i kserograf.

Myślę, że polscy niewidomi naukowcy mogą jedynie marzyć o takim wyposażeniu swojego warsztatu pracy. Na zrealizowanie tych marzeń nie wystarczyłyby prawdopodobnie nawet środki Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

Powróćmy jednak do uroczego w kontaktach Klausa Bartelsa. Ze względu na zdobyte kwalifikacje, poza masażem leczniczym służy on społecznie wszystkim ociemniałym z Dolnej Saksonii instruktażem w dziedzinie informatyki i elektroniki. A zatem uczy posługiwania się komputerem, jego dodatkowym wyposażeniem, skanerem do przenoszenia tekstu czarnodrukowego na pismo punktowe, drukarkami, kserografem oraz innym sprzętem specjalistycznym, dostosowanym do specyfiki zawodu. Szkolenie takie trwa od kilku do kilkunastu godzin, w zależności od uzdolnień szkolonego oraz rodzaju sprzętu. Myślę, że tę ideę można żywcem przenieść na nasz polski grunt. Iluż to niewidomych mogłoby społecznie uczyć swych kolegów różnych przydatnych rzeczy i to nie tylko w dziedzinie obsługi sprzętu elektronicznego.

Prezes Zarządu Głównego Związku Ociemniałych Inwalidów Wojennych, Franz Sonntag, prowadzi w Stuttgarcie doskonale prosperującą kancelarię prawniczą. Jego stanowisko pracy jest również świetnie wyposażone. Ile zarabia, tego nie wiem, ale stać go na różne rzeczy, które dla nas pozostają w sferze marzeń. W Niemczech obowiązuje zasada: o pieniądzach się nie mówi, ale je się ma.

Poza F. Sonntagiem, w Niemczech pracuje jeszcze kilkunastu prawników. Dużą grupę zawodową stanowią telefoniści. Ten jednak zawód ma zupełnie inny charakter. Rozwijająca się automatyzacja niemal całkowicie wyrugowała telefonistę łączącego interesanta z określonym numerem; telefonista to przede wszystkim pracownik udzielający niezbędnej informacji interesantowi, nie znającemu instytucji, do której telefonuje.

Na zakończenie chciałbym dodać, że my zbyt wielkie nadzieje pokładamy w komputeryzacji. Jest to rewolucja techniczna nieporównywalnie większa, aniżeli w swoim czasie wynalezienie maszyny parowej, ale nie zwalnia ona człowieka z obowiązku legitymowania się rzetelną wiedzą. Dlatego przede wszystkim powinniśmy zadbać o tę wiedzę, a dopiero na jej bazie tworzyć oprzyrządowane stanowiska pracy. Dlatego większą uwagę należy skierować na szkolenie i to zarówno dzieci, jak i dorosłych niewidomych, przechodzących rehabilitację społeczną i zawodową. Dopiero niewidomy w pełni zrehabilitowany, a co za tym idzie akceptujący swoje kalectwo oraz dobrze przygotowany do zawodu i do życia w zintegrowanym społeczeństwie, może konkurować z widzącymi. Myślę, że i w tej dziedzinie wiele możemy się nauczyć od kolegów z Niemiec.

P1-96

 Największy ośrodek  głuchoniewidomych

Władysław Gołąb

 Hanower, czyli brzeg, to miasto północnych Niemiec, stolica Dolnej Saksonii, leżąca nad rzeką Leina. W przewodnikach turystycznych często nazywa się Hanower miastem zieleni, bowiem w jego wschodniej części są przepiękne ogrody, założone w XVII wieku przez księżniczkę Zofię. Można w nich podziwiać największą fontannę świata, wyrzucającą strumienie wody na wysokość przeszło osiemdziesięciu metrów oraz teatr na wolnym powietrzu, w którym odbywają się letnie festiwale. Hanower to wreszcie miasto największych targów, centrum konferencyjne, ale też miasto Leibniza, zabytkowych kamienic, kościołów i pałaców.

To miasto, liczące dziś ponad 500 tysięcy mieszkańców, jest również siedzibą największego na świecie zakładu dla głuchoniewidomych. Położony w południowej części miasta, leży na obszarze pięciohektarowym, graniczącym z parkiem miejskim. Trzeba przyznać, że są to warunki wprost wymarzone dla lokalizacji takiego ośrodka.

Zakład hanowerski nie jest ośrodkiem szkolno-wychowawczym, ale nie jest też zakładem dla chronicznie chorych. Przebywają w nim głuchoniewidomi, poczynając od wieku niemowlęcego do późnej starości. Według opinii kierownictwa istnieje po to, by głuchoniewidomi żyli w nim bezstresowo.

Powołany decyzją władz 27 lipca 1967 r., obejmował wtedy jeden budynek, mieszczący szkołę i internat. W roku 1969 przystąpiono do rozbudowy zakładu, którą zakończono uroczystym otwarciem w dniu 20 września 1972 r.

Obecnie w zakładzie przebywa około osiemdziesięcioro dzieci i młodzieży w wieku do 18 roku życia, podzielonych na dwadzieścia czteroosobowych grup. Jest też około pięćdziesięcioro dorosłych głuchoniewidomych, z których najstarszy liczy 92 lata. Kiedy już mowa o dorosłych głuchoniewidomych to należy dodać, że w roku 1990 we wsi Fischbeck pod Hanowerem otwarto drugi ośrodek - wyłącznie dla dorosłych głuchoniewidomych. Zbudowano w nim dziesięć niewielkich domków, w których mieszka po siedem osób oraz dużą salę z różnymi urządzeniami rozrywkowymi.

Powróćmy jednak do samego zakładu hanowerskiego. Nie ma tu typowego podziału na pomieszczenia szkolne i internatowe. Organizatorom nie zależy na szkoleniu zawodowym, mimo iż pracę traktuje się jako element niezbędny w życiu głuchoniewidomego. Nie jest to rehabilitacja zawodowa, ale społeczna i psychiczna. Głuchoniewidomy powinien otrzymać to wszystko, co pozwoli mu przy jego ograniczeniach być człowiekiem szczęśliwym. Jest to swoista filozofia hedonistyczna - bierz i korzystaj z życia w maksymalnym wymiarze. Nauka o tyle ma sens, o ile nie wymaga wysiłku i utrudzenia. Dobre jest tylko to, co wywołuje na twarzy głuchoniewidomego uśmiech. Dlatego dla każdego dziecka przygotowuje się oddzielny program, dostosowany do jego umiejętności, dyspozycji sprawnościowych i inteligencji. Przy tej koncepcji wychowawczej nie może być mowy o problemie akceptacji kalectwa. Wychowanie religijne też ogranicza się do obecności księdza czy pastora. W konsekwencji nie może tu być mowy o przygotowaniu do konfirmacji ewangelików czy do pierwszej Komunii św. u katolików. Ksiądz czy pastor zazwyczaj ogranicza swoje kontakty do głuchoniewidomych, którzy trafili do zakładu z już uformowanym światopoglądem religijnym.

W zakładzie, tak jak we wszystkich tego typu ośrodkach, rozróżnia się trzy grupy głuchoniewidomych: z pełnym brakiem obydwu zmysłów (około 30 procent), z przewagą utraty słuchu (około 40 procent) i z przewagą utraty wzroku (około 30 procent). Zakład nastawiony jest też na przyjmowanie dzieci innych narodowości. Aktualnie około 30 procent pensjonariuszy to obcokrajowcy. Jest wśród nich także dziecko polskie.

Celem procesu rehabilitacyjnego w zakładzie hanowerskim nie jest przygotowanie do samodzielnego życia, ale do pozostania w zakładzie aż do śmierci. Zatem głuchoniewidomego nie uczy się pokonywania barier, ale za wszelką cenę usuwa się je. Na jednego wychowanka przypada jeden wychowawca. Przyjmuje się również dzieci na pobyt dzienny, które na noc zabierane są do domów rodzinnych.

Zwiedziliśmy kilka pracowni. Między innymi pokazano nam ciekawą próbę wywoływania wibracji powietrza przez poruszany płat płótna, co pozwala głuchoniewidomym nawiązywać kontakt między sobą. Z kolei uderzanie w ogromne kotły daje tak silną wibrację powietrza, że jest ona doskonale odczuwalna poza zmysłem słuchu. Od szesnastego roku życia dzieci uczą się wykonywania różnych przedmiotów, jak: wyplatanie koszyków, mat, prostego montażu. Z osiemdziesięciorga dzieci około 30 korzysta z prac warsztatowych. Dobre wykonanie przedmiotu daje poczucie sukcesu, a tym samym jest źródłem radości.

Zwiedzając zakład hanowerski rzuca się w oczy ogrom urządzeń zapewniających pensjonariuszom okazję do zabawy. Wszędzie huśtawki, hamaki, wielkie przyjazne piłki, przedmioty grające, a do tego ogródek z sadzawką i piaskownicą. Tu dla rozrywki głuchoniewidomi mogą pływać, bawić się w wodzie, kajakować, jeździć konno. Rozrywki dostosowane są do ich możliwości. Wśród głuchoniewidomych aż dziesięcioro porusza się na wózkach. Nauka mówienia do ręki wprowadzana jest w trakcie najprostszych zajęć z codziennej obsługi.

Pytałem o problemy seksualne. Oprowadzający nas nauczyciel nie chciał o tym mówić. Skwitował sprawę jedynie stwierdzeniem, że tym zajmują się psycholodzy i że jest to trudny problem. Dzieci i młodzież w godzinach zajęć przebywają w koedukacji. Dopiero w sypialniach jest podział na dziewczęta i chłopców. Rozumiem powściągliwość naszego informatora. W tym delikatnym problemie płci może wystąpić pierwszy i chyba najmocniejszy zgrzyt pomiędzy hedonistyczną filozofią zakładu a godnością i potrzebą wzajemnego szacunku wspólnie przebywających dziewcząt i chłopców.

Zakład hanowerski opuszczałem głęboko poruszony. Ileż wysiłku włożyli ci ludzie w stworzenie głuchoniewidomym swoistego "raju na ziemi". Jakże głęboko humanistyczny jest ich stosunek do podopiecznych. Ileż wykazują cierpliwości i serdecznego zaangażowania, aby głuchoniewidome dziecko poczuło się naprawdę bezpieczne, a to, co je otacza, aby nie stanowiło wrogiego świata. Ileż wreszcie nagromadzono tu dóbr materialnych, ileż zaangażowano środków, aby tej garstce ludzi przywrócić radość życia.A przecież zrobili to ci sami Niemcy, którzy tak niedawno zbudowali Oświęcim, Buchenwald i tyleż innych obozów śmierci.

Na zakończenie powróćmy jeszcze do historii. Ostatnim królem Hanoweru był Jerzy V, zwany Ślepym. Urodził się w roku 1819 w Berlinie, a zmarł w r. 1878 w Paryżu. Był synem króla Ernesta Augusta i księżniczki Fryderyki. Mając 14 lat, w wyniku nieszczęśliwego wypadku całkowicie utracił wzrok. Mimo kalectwa dość wcześnie brał udział w rządach, a po śmierci ojca w roku 1851 wstąpił na tron hanowerski. Był zwolennikiem władzy absolutnej, co w drugiej połowie XIX wieku nie mogło spotkać się z aprobatą ówczesnych elit politycznych. Ale dopiero w roku 1862 pod naciskiem zbuntowanych obywateli zgodził się na powołanie rządu liberalnego. W polityce zagranicznej Jerzego V charakteryzowała ogromna niechęć do Prus. Gdy w roku 1866 doszło do konfliktu zbrojnego pomiędzy Prusami a Austrią, Jerzy stanął po stronie Austrii. Po kapitulacji Królestwo Hanowerskie zostało wcielone do Prus, a historycy hanowerscy nazwali swego króla "podwójnie ślepym". Ostatnie lata swego życia spędził we Francji, gdzie organizował legiony dla odzyskania utraconego królestwa.

Hanowerska linia Welfów, z której wywodził się Jerzy V, do dziś istnieje, a jej potomek mieszka w jednym z zamków pod Hanowerem. Jak mówią złośliwi, ciągle marzy mu się restauracja królestwa. Dla mnie natomiast król Jerzy V pozostanie swoistym fenomenem - jest jedynym niewidomym, który przez piętnaście lat faktycznie rządził państwem. Norweski król Magnus Ślepy po wyłupaniu mu oczu praktycznie nie sprawował już władzy nad krajem.

P3-96