Trzeba iść naprzód  

      Oboje z mężem jesteśmy inwalidami wzroku pierwszej grupy. Mieszkamy w niewielkim mieście. Mamy spółdzielcze mieszkanie w dużym bloku. Nie pracujemy zawodowo. Od trzech lat to ,jest  od czasu, kiedy  zlikwidowano naszą spółdzielnię niewidomych, jesteśmy zarejestrowani w rejonowym urzędzie zatrudnienia i mamy cichą nadzieję, że może znajdzie się i dla nas jakaś praca, dzięki której będziemy mogli nieco zasilić nasz niezmiernie  skromny  budżet domowy. Utrzymujemy się bowiem z najniższych rent inwalidzkich,  musimy żyć ubogo i długo się zastanawiać,  zanim wydamy złotówkę.  A przecież oprócz codziennych wydatków, opłat za gaz, czynsz i telefon, od czasu do czasu psuje się sprzęt domowy. Niedawno musieliśmy wymienić piecyk gazowy w łazience i silnik w odkurzaczu. Naprawy te kosztują sporo pieniędzy,  trudno jednak żyć bez ciepłej wody czy odkurzacza. Dobrze, że mój mąż lubi zajmować się majsterkowaniem i sporą część domowych napraw sam  wykonuje, a to daje znaczne  oszczędności.   

Nasze rodziny mieszkają daleko, mimo to utrzymujemy bliskie   kontakty, między innymi telefoniczne i przynajmniej raz w roku się odwiedzamy. Krewni już  niejednokrotnie dawali nam dowód, że w razie potrzeby możemy liczyć na ich pomoc, ale oni także nie są bogaci. Muszą ciężko pracować,  a  i bezrobocie ich nie omija.  W tak trudnych czasach życzliwa rodzina   to prawdziwy skarb.

Przed zmianami ustrojowymi żyło nam się lepiej, dostatniej i bezpieczniej.  Mogliśmy pracować w spółdzielni. Większa była pomoc Związku i dostęp do kultury. Wszystko to stwarzało poczucie godności, które dla nas, inwalidów, ma ogromne znaczenie.  Teraz nasze życie zmieniło się na gorsze. Musimy utrzymywać się  ze skromnych rent, bez możliwości pracy zawodowej i nadzieji na lepsze jutro. Przytłoczeni wieloma trudnościami,  czujemy się często zagubieni, bezwartościowi i nikomu niepotrzebni. Staramy się jednak  unikać wspomnień o dawniejszych czasach, bo one na pewno nie poprawią naszej sytuacji. Próbujemy także zrozumieć dzisiejszą rzeczywistość i pogodzić się z nią, bo innego wyjścia nie ma. Oboje jesteśmy w średnim wieku,  mamy więc chyba jeszcze sporo życia przed sobą i nie możemy go zmarnować. Staramy się, jak potrafimy najlepiej,  przeżyć je normalnie i godziwie oraz  cierpliwie, powoli, ale konsekwentnie realizować swoje zamierzenia  i marzenia. Własne problemy rozwiązujemy sami, nie naprzykrzając się sąsiadom i innym ludziom. Przecież im także jest ciężko, mają własne kłopoty. Dręczą ich choroby, starszy wiek i samotność  Staramy się więc im  pomagać w dostępny nam sposób. Potrzebującym chętnie robimy zakupy w hurtowniach, bo tam jest taniej, wykupujemy leki w aptekach, wynosimy śmieci. Pomagając innym, pomagamy też sobie, bo zdobywamy życzliwość i wdzięczność słabszych ludzi.

  Kiedyś, będąc w bardzo trudnej sytuacji, zwróciliśmy się o doraźną  pomoc do naszych władz lokalnych.  Z ciężkim sercem musiano nam odmówić. W naszym mieście jest najwyższy poziom bezrobocia w województwie. U ogromnej części mieszkańców,  dochód na członka rodziny jest  znacznie niższy niż u nas. Aż trudno  sobie wyobrazić, jak wielodzietne rodziny mogą wyżyć, mając tak niskie i  niepewne dochody. Rozumiemy więc trudną sytuację i nie mamy pretensji  do władz. Jakoś musieliśmy sobie poradzić.  

My niewidomi, chociaż utraciliśmy pracę,  w porównaniu z bezrobotnymi, mającymi na utrzymaniu dzieci, i tak nie mamy najgorzej, bo przeważnie otrzymujemy  renty inwalidzkie  i choć są one niskie, to jednak stanowią  zabezpieczenie materialne  na skromne przeżycie.  

Jak już wspomniałam, oboje z mężem nie pracujemy zawodowo. Mamy więc sporo wolnego czasu. Wiemy, że musimy go jak najlepiej i jak najmądrzej zagospodarować. Nie zamykamy się w czterech ścianach  swego mieszkania. Wychodzimy do ludzi, kiedy to tylko jest możliwe.  Z przyjemnością odwiedzamy naszych przyjaciół i znajomych  w mieście i pobliskich wsiach, pomagając im w rozmaitych czynnościach, na przykład w drobnych domowych naprawach, myciu okien i robieniu zakupów. Opiekujemy się ich dziećmi, gdy muszą coś załatwić. Wspólnie uczestniczymy w różnych imprezach na wolnym powietrzu, organizowanych przez Miejski Dom Kultury i spółdzielnię mieszkaniową.  Na pewno trudno byłoby nam przypomnieć sobie,  kiedy ostatni raz spędziliśmy wieczór  w teatrze czy  operze, które kiedyś tak chętnie odwiedzaliśmy.  Teraz na takie  rozrywki nie możemy sobie pozwolić. Nie jeździmy też na wczasy  i turnusy rehabilitacyjne,  choć takie wyjazdy bardzo by nam się przydały. PZN ma ośrodki wczasowo-rehabilitacyjne, w których jest wspaniała atmosfera, ale niestety, nie stać nas, aby tam pojechać. Nie narzekamy jednak na nudę i samotność.  

Mamy też przemiłego i mądrego psa Sabę, który bez względu na pogodę, wyciąga nas na dalekie  spacery do lasu, parku i nad rzeczne zalewy. Często  zabieramy ze sobą magnetofon, aby po drodze posłuchać dobrej muzyki. W naszym  mieszkaniu są się piękne, kwitnące  kwiaty. Opiekuje się nimi przeważnie mąż.  Ja natomiast  chętnie zajmuję się szyciem, czyli drobnymi naprawami odzieży, robótkami ręcznymi  i grą na organach,  która nam obojgu sprawia radość. Na nasze szczęście ze szkoły, oprócz wielu wiadomości i umiejętności,  wynieśliśmy ogromne zamiłowanie do czytania książek i czasopism. Towarzyszyły  nam one  w najtrudniejszych nawet chwilach.   Jak wierni przyjaciele,  dodawały otuchy i nadzieji,   przekonywały o wartości życia, pomagały znaleźć miejsce  na ziemi,  uczyły i bawiły. I tak jest zawsze, więc sięgamy po nie  jak najczęściej .           

Ostatnio sporo się mówi o oszczędnościach w naszym Związku mających również negatywny   wpływ na czasopisma. Chciałabym z całą mocą podkreślić ogromną ich wartość rehabilitacyjną  dla niewidomych.  Czasopisma stwarzają nam możliwość publikacji swoich przeżyć i przemyśleń oraz uczestniczenia w rozmaitych konkursach,  w których możemy się szczerze wypowiadać na różne tematy,  a to daje nam wielką satysfakcję.  Pomagają też w przezwyciężeniu problemów wynikających z inwalidztwa  i wywierają dodatni wpływ na nasze samopoczucie. Wydawanie czasopism wiąże się ze znacznyni kosztami, ale korzyści  z nich płynące są ogromne, zwłaszcza dla całkowicie niewidomych czyż więc można je likwidować?  Myślę,    że większe  i niosące mniejszą cenę społeczną oszczędności dałoby się  znaleźć gdzie indziej.

Wraz ze zmianami ustrojowymi bardzo wyraźnie ograniczona została działalność kół PZN.  Na naszym terenie zawężyła się ona do zbierania składek członkowskich.   Z trudnością przypominamy sobie, kiedy odbyło się ostatnie zebranie informacyjne. Trzeba też mieć duże szczęście aby w siedzibie koła trafić  na jakieś czasopismo brajlowskie. Często dostają się one do rąk nie tych, którzy chcieliby je przeczytać. To również przyczynia się do braku informacji o bieżącej pracy Związku.  Odnosi się wrażenie, jakby PZN coraz bardziej zapominał o swoich członkach, a przecież  aktywniejsza działalność kół właśnie teraz jest potrzebna jak nigdy przedtem. Prawda, że sukcesy nie  przychodzą same, ale wytrwałe dążenie do celu daje w końcu oczekiwane rezultaty.  Jeśli sobie sami nie pomożemy, nikt nam nic nie da. Oby większa była świadomość tego faktu wśród czołowych działaczy Związku. W naszym kole jest sporo osób słabowidzących, bez trudności czytających wydawnictwa czarnodrukowe. Nie ma jednak chętnych do pracy społecznej. Nasza przewodnicząca nie posługuje się zwykłym pismem, więc nie może samodzielnie prowadzić dokumentacji  związkowej. Przedtem zajmował się tym  widzący pracownik, teraz jednak nie ma pieniędzy na jego opłacanie. Dla zarządu koła jest to nie lada problem, a przecież przy odrobinie społecznego zaangażowania i dobrych chęci można by go rozwiązać. Nie wiem, czy jest to zagadnienie ogólnozwiązkowe, ale na naszym terenie występuje ono  bardzo wyraźnie.   

Z powodu ograniczonej działalności PZN i utraty pracy, całkowicie niewidomi, przytłoczeni codziennymi trudnościami, bezradni i zniechęceni do wszystkiego, coraz częściej zamykają się w czterech ścianach swego mieszkania z uczuciem pozostawienia ich samym sobie. Z rozrzewnieniem wspominają dawne czasy, kiedy to siedziby PZN i spółdzielni niewidomych były jakby drugim, dobrym domem, gdzie panowała prawdziwie rodzinna atmosfera. Teraz coraz trudniej można ich wyciągnąć  za próg mieszkania i przekonać,  że życie wspomnieniami nie zmieni ich sytuacji, że nie warto oglądać się do tyłu, ale wyjść do ludzi i iść naprzód.  Trzeba jednak powiedzieć, że z tym wyjściem nie jest łatwo. Nie znam w naszym mieście osoby całkowicie niewidomej,  która samodzielnie chodzi po ulicy. Do  takich odważnych ja również nie należę.  Jesteśmy zdani na pomoc bliskich i przewodników,  a jeśli ich brakuje - pozostaje uwięzienie w domu. Potrzeba bezpieczeństwa jest   u człowieka   uwarunkowana fizjologicznie. Ten fakt sprawia, że całkowicie niewidomy  w czasie samodzielnego poruszania się narażony jest na silne stresy i frustracje, paraliżujące możliwość koncentracji i zdolność panowania nad  sytuacją.    Likwidacja barier architektonicznych zapewne jeszcze przez wiele lat  będzie pozostawać jedną z trudnych spraw dla osób niepełnosprawnych. Sporo się na ten temat dyskutuje  i podkreśla, jak wielkie potrzebne  są pieniądze. Moim zdaniem można by bez większych nakładów, od zaraz,  ułatwić samodzielne poruszanie się niewidomym. Należałoby jednak ustawiać  słupy reklamowe i  kosze na śmieci  z większą wyobraźnią, tak aby nie  narażały na uderzenie i przewrócenie. Samochody ustawiane są na jezdniach, chodnikach i trawnikach, niemal na każdym skrawku wolnego miejsca. Osiedla są nimi zapchane tak, że trzeba się przeciskać między pojazdami. Administracja nie reaguje na skargi. Gdyby nie było tylu niebezpiecznych przeszkód, na pewno więcej niewidomych  odważałoby się samodzielnie poruszać, załatwiać swoje ważne codzienne sprawy.