Biografia prasowa  

 

Alicja Nyziak

Autorka licznych artykułów do czasopism środowiskowych  

 

 

   ROZMOWA MIESIĄCA

Z Alicją Nyziak rozmawia Stanisław Kotowski

     

    Źródło: Publikacja własna "WiM"  

     

S.K. - Czytelnicy znają Panią z artykułów publikowanych na łamach prasy środowiskowej. Cieszę się, że mogę Panią gościć na łamach "Wiedzy i Myśli". Znajomość wytworów myśli ludzkiej, jakimi są artykuły czy inne publikacje jest jednak czym innym niż znajomość człowieka, jego życia, dokonań, upodobań, trudności, ograniczeń i metod radzenia sobie z nimi. Sądząc po Pani publikacjach można dojść do wniosku, że ma Pani sporo doświadczeń i przemyśleń. Z pewnością zainteresują one naszych czytelników. Proszę więc o podzielenie się nimi z nami.  

 

A.N. - Bardzo proszę i zapraszam do mojej krainy, niekoniecznie czarów. Dziś jednak opowiem o fragmencie mojego życia, czyli o drodze, jaką pokonałam od utraty wzroku po dzień obecny.  

 

S.K. - Dziękuję za zaproszenie i przyjmuję to ograniczenie. Najpierw proszę powiedzieć, jak to się stało, że jest Pani osobą ociemniałą. Proszę powiedzieć, jak do tego doszło? Co było przyczyną utraty wzroku? Czy utrata jest całkowita i czy proces chorobowy miał charakter długotrwały, czy utrata wzroku nastąpiła bardzo szybko?  

 

A.N. - Od kiedy sięgam pamięcią towarzyszy mi cukrzyca, mogłabym powiedzieć, że to ona odebrała mi wzrok, ale to nie byłaby cała prawda. Wzrok straciłam, bo przez wiele lat bagatelizowałam moją towarzyszkę, a ona to "wykorzystała". Oczywiście, gdy zachorowałam na cukrzycę wiedza na temat tej choroby była bardzo skromna. Insulinę podawano raz dziennie, obowiązkowo musiałam konsumować pięć posiłków, z zajęć na WF byłam zwolniona, a poziom cukru badano za pomocą probówki, do której należało wpuścić odpowiednią liczbę kropli moczu oraz wody i wrzucić tabletkę. W probówce zachodziła reakcja chemiczna, w wyniku której roztwór przybierał kolor od żółtego po ciemnobrązowy. Kolor porównywało się z tabelką testową i w zależności od zabarwienia odczytywało się poziom cukru w moczu, czyli zero, ślad, jeden plus, dwa plusy i powyżej. Badanie (nazwijmy je profesjonalnym), czyli sprawdzenie poziomu cukru w krwi wykonywano raz w miesiącu, gdy meldowałam się w poradni diabetologicznej na Spornej w Łodzi. Pierwszy glukometr otrzymałam z darów. Dołączone były do niego dwa opakowania pasków testowych. Gdy paski się skończyły, skończyło się badanie poziomu cukru na glukometrze, bo w aptekach pasków nie było.  

 

S.K. Jednak coś w naszym kraju zmieniło się na lepsze. Teraz jest znacznie lepsza opieka nad osobami chorymi na cukrzycę.  

 

A.N. - Właśnie takie były realia lat 70/80-ych - uśmiech. Żyłam więc w miarę beztrosko, trochę się zbuntowałam, gdy lekarze kategorycznie i stanowczo przestawili mnie na dwa wstrzyknięcia insuliny na dobę - wtedy wydawało mi się, że robią mi okropne świństwo, bo już i tak jestem pokłuta. Pomyśleć, że teraz biorę insulinę 4 razy na dobę i nie narzekam.  

 

S.K. - Sama Pani daje sobie zastrzyki?  

 

 A.N. - Tak. Wiem, że to ludzi przeraża, ale dziś, to niemal przyjemność - uśmiech. Proszę pamiętać, że kiedyś należało dokonywać sterylizacji igieł i strzykawek. Obecnie mamy do dyspozycji pompy insulinowe i peny. Mam dwa peny, które różnią się kształtem, więc nie ma obawy, że się pomylę podając insulinę. Ilość jednostek, którą chcę podać, "naciągam" licząc pstryknięcia pokrętełka w górnej części pena i gotowe.  

 

 S.K. - A co ze wzrokiem?  

 

 A.N. - Cukrzyca postanowiła mi przypomnieć o sobie i oto w wieku 20 lat, pewnego wiosennego dnia zobaczyłam świat na różowo. W zasadzie nic, tylko się cieszyć, bo przecież różowy, to kolor optymistyczny i oglądanie świata przez różowe okulary jest cudowne! Mnie jednak ten róż przeszkadzał w patrzeniu, dlatego wybrałam się do okulisty. Pani doktor zerknęła wziernikiem w moje oczy i od razu zadzwoniła na oddział, aby sprawdzić czy jest wolne łóżko. Było, więc jeszcze tego samego dnia zostałam pacjentką oddziału okulistycznego w sieradzkim szpitalu.  

Tak oto wylądowałam na okulistyce z nadzieją, że po kilku dniach wrócę do domu - spędziłam w szpitalu 6 tygodni, leżąc plackiem i biorąc bolesne zastrzyki. W sumie jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, co się dzieje, nie rozumiałam zatroskania lekarza okulisty. Dla mnie diagnoza - wylew krwi do ciała szklistego - była bardzo enigmatyczna. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że w moim życiu właśnie dokonuje się rewolucja i to taka nieodwracalna. Nagle mój świat skoncentrował się wokół pobytów w szpitalu, bolesnych zastrzyków, konsultacji lekarskich, operacji i powolnego zmieniającego się widzenia.  

 

S.K. - Ból, choroba, szpital i groźba utraty wzroku. Jak Pani to przyjmowała?  

 

A.N. - Jeśli nawet gdzieś w podświadomości kołatała się myśl jak ja będę żyła tak dziwnie widząc, to nawet przez moment nie dopadła mnie szalona myśl, że mogę stracić całkowicie wzrok. Taka alternatywa była dla mnie abstrakcją, bo jak można funkcjonować, jeśli się nie widzi?  

 

S.K. - A jednak można.  

 

A.N. - Dziś już znam odpowiedź na to pytanie i wiem, że można, ale po kolei.  

Gdy podczas jednej z rutynowych wizyt w łódzkiej klinice (obecnie profesor, a wtedy docent) powiedział mi, że już nic więcej nie da się zrobić, byłam przekonana, że taki stopień widzenia mi pozostanie. Mając na nosie "szampanówki" widziałam mocno zamazany obraz, który co trochę ulegał deformacji. Kiedy siedziałam i patrzyłam np. na kwadraty płytek na podłodze, nagle zaczynały one zmieniać kształt na eliptyczny, wydłużony. Po pewnym czasie nie byłam już pewna, jaki jest ich faktyczny kształt. Podłogowe płytki, to był pikuś w odniesieniu do falującego i zmieniającego się kształtu krawężników, płytek chodnikowych, schodów. Zdaje się, że czasami otoczenie mogło mnie odbierać jako lekko podchmieloną od samego rana, bo taki stan widzenia wpływał na mój sposób poruszania się.  

 

S.K. - Ale rodzina wiedziała, jaki jest stan Pani wzroku i jakie są rokowania?  

 

A.N - Może i najbliżsi wiedzieli, ale się do tego nie przyznawali. Widziałam coraz gorzej, skrzętnie ukrywałam ten fakt przed sobą i znajomymi. Gdy jednak pewnego razu wracając wieczorem do domu zgubiłam drogę, wpadłam w przerażenie. Zupełnie straciłam orientację, nie wiedziałam w jakim kierunku mam iść, co robić. Byłam sama i bezradna na ciemnej, pustej ulicy. Jakoś w tym przerażeniu dotarłam do domu i gdy ochłonęłam zrozumiałam, że dzieje się coś niedobrego. Jednak dalej konsekwentnie udawałam, że nie słyszę "dzwonów" rozpaczy bijących na alarm w mojej głowie.  

Postanowiłam jedynie dostosować się do nowej sytuacji, a więc starałam się wracać do domu przed zapadnięciem zmroku. Nikomu nie mówiłam, że widzę coraz gorzej - bardzo się tego wstydziłam, a i otoczenie udawało, że problemu nie ma, bo cóż można powiedzieć osobie, która ewidentnie traci wzrok.  

 

S.K. - Na to nie ma mądrych. Ale w końcu musiała Pani uświadomić sobie, że jest coraz gorzej i lepiej już nie będzie. Jak Pani przyjęła tę rzeczywistość?  

 

A.N. - Cios nadszedł, gdy pewnego dnia wyszłam z domu i po dotarciu do końca ulicy, przy której mieszkałam, zawróciłam. Zdałam sobie sprawę, że szłam na pamięć, zrozumiałam, że nie trafię tam, gdzie zamierzałam. Wróciłam do domu i na długie dwa lata zamknęłam się w nim, niczym w twierdzy, fundując sobie i bliskim koszmar złożony z frustracji, "krzyku" rozpaczy i buntu. Właściwie na "polu bitwy" zostałam ja i moja mama.  

 

S.K. - Niestety, wielu podobnie reaguje po utracie wzroku.  

 

 A.N. - Tak, bo jest to trudny czas i nawet wspomnienia o nim są bolesne. Kiedy ktoś z bliskich traci wzrok lub ulega innemu wypadkowi, pomocy potrzebuje nie tylko poszkodowany, ale cała jego rodzina. Ja i moi bliscy zostaliśmy sami z tragedią, która nas przerastała. Tak oto narodziło się małe, domowe piekło, którego nie da się opisać słowami.  

a

S.K. - Ile lat Pani miała, kiedy utraciła wzrok, tj. kiedy uświadomiła sobie, że będzie osobą niewidomą?  

 

A.N. - Jak wspominałam, w wieku dwudziestu lat zaczęły się moje problemy wzrokowe. Dziś trudno mi przypomnieć sobie, w którym momencie uświadomiłam sobie, że kroczę drogą ku ciemności! Uparcie broniłam się przed prawdą, że z każdą wizytą u okulisty widzę coraz mniej. O ile mnie pamięć nie zawodzi, to mając 23-24 lata już byłam niewidoma.  

 

S.K. - Była więc już Pani dorosłą osobą, która rozumiała swoją sytuację. Co było takim punktem zwrotnym, który nie pozostawił wątpliwości?  

 

A.N. - Chyba w pełni zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji, kiedy stanęłam na komisję lekarską. Czekałam w kolejce z mamą i nie mogłam nadziwić się, dlaczego ludzie tak się obawiają wejścia do gabinetu. Gdy przyszła moja kolej, weszłam z mamą, ale została wyproszona. Ze spokojem odpowiadałam na pytania. W pewnym momencie lekarz poprosił mnie o przeczytanie fragmentu tekstu. Gdy powiedziałam, że go nie widzę, w gabinecie zapadła cisza. Poczułam się jakoś tak nieswojo. Lekarz nic nie powiedział, zawołał mamę i było po wszystkim. Gdy sekretarka odczytywała decyzje komisji i przy moim nazwisku powiedziała I grupa inwalidzka, ktoś skwitował - ta, to musiała zdrowo posmarować.  

A ja słysząc te słowa, doznałam szoku, nie rozumiałam, o co chodzi. Dziś już wiem - uśmiech. Byłam młoda, na oko zdrowa, a tu otrzymałam I grupę inwalidzką. Nagle poczułam, że coś nieodwracalnego stało się w moim życiu.  

 

S.K. - Całkowita utrata wzroku wymagała przebudowy życia i z pewnością nie było to łatwe zadanie. Wielkie trudności wystąpiły w życiu codziennym, w wykonywaniu czynności samoobsługowych, w orientacji w otoczeniu, w kontaktach z ludźmi, może w stosunkach rodzinnych, no i z akceptacją niepełnosprawności. Co Pani sprawiało najwięcej trudności?  

 

A.N. - W odrętwieniu trwałam dwa lata, przestałam całkowicie dbać o siebie, więc często "lądowałam" w szpitalu, to była moja atrakcja życiowa - uśmiech.  

Lekarze wyciągali mnie na prostą, a ja po powrocie do domu rozpoczynałam pracę nad destrukcją samej siebie. Dopiero, gdy podtopiłam własne serce, które zaczęło mnie boleć i przyduszać - wystraszyłam się potężnie. Zrozumiałam, że stanęłam na samym środku równi pochyłej i wystarczy zrobić już tylko ten jeden krok, aby...  

 

S.K. Jednak nastąpił przełom i wkroczyła Pani na ścieżkę rehabilitacji czy samorehabilitacji. Jak do tego doszło?  

 

A.N. - Dziś nie wiem, czy wtedy był to akt tchórzostwa, czy odwagi! Ponownie wylądowałam w szpitalu, ale tym razem nie było mi już wszystko jedno. Zrozumiałam, że chcę żyć, problem jednak tkwił w tym, że nie wiedziałam, jak mam żyć w ciemności. Wstydziłam się mojej ślepoty nawet przed bliskimi, a co dopiero przed otoczeniem. Dzień upływał za dniem na bezsilnej szarpaninie, gdzie szukać pomocy, jak poradzić sobie z prostymi czynnościami, które do tej pory były zwykłą codziennością, a teraz - hm, stały się niedosiężne.  

 

S.K. - Tak, wtedy była potrzebna Pani pomoc, ale nie wiedziała Pani, gdzie jej szukać. Myślę, że nikt z Pani otoczenia tego nie wiedział. Jak reagowała rodzina i znajomi? Czy zachęcali do samodzielności? Czy ktoś potrafił pomóc, chociażby w drobnych sprawach?  

 

A.N. - Wręcz przeciwnie. Najlepiej, gdy spokojnie siedziałam i niczego się nie tykałam, bo nie daj Boże, jeszcze coś sobie zrobię. A po drugie, jak można wykonać nawet prozaiczne czynności nie widząc. Dla wszystkich, łącznie ze mną, było to odległym kosmosem. Nikt też nie potrafił odpowiedzieć na nurtujące mnie pytania. Nikt nie wiedział, gdzie szukać pomocy. Wszyscy uznali, że wystarczy, gdy będę miała zapewnione podstawowe warunki egzystencji, czyli jedzenie, toaletę i spanie - koszmar! Mama była przerażona, gdy próbowałam cokolwiek robić w kuchni, bo na pewno zaraz zrobię sobie krzywdę. Dostawałam bzika z bezsilności i bezczynności, dochodziło do ostrych spięć w wyniku, których ustępowałam, bo tak naprawdę również obawiałam się konfrontacji z ostrzem noża czy wrzątkiem w czajniku. Obijałam i potykałam się o wysunięte taborety, przestawione krzesła, źle ustawione buty, ileż razy coś przewróciłam, stłukłam, "elegancko" wpakowałam dłoń w sam środek miski z jedzonkiem. Irytowałam się i miałam pretensję, że ktoś mi o tym czy tamtym nie powiedział, domownicy gubili się w tym wszystkim, bo do tej pory nie musieli pamiętać o takich drobiazgach, jak wsunięcie taboretu pod stół. Oj, użyli ze mną wtedy, użyli!  

 

 S.K. - No tak, klasyczne przeżycia po utracie wzroku. Proszę powiedzieć, co w tym okresie było dla Pani najtrudniejsze.  

 

A.N. - Wszystko było paskudne, ale mogę powiedzieć, że w tamtym czasie stałam się całkowicie zależna od otoczenia, co mnie bardzo uwierało. Zanim choć trochę uporałam się z nową sytuacją, całkowicie straciłam kontrolę nad własnym życiem. Ktoś z domowników musiał pomóc wykonać mi badanie poziomu cukru na glukometrze, podać insulinę, zrobić herbatę i kanapki, podać obiad, poczytać gazetę lub książkę itp. Ta całkowita zależność była bardzo trudna do zniesienia.  

a

S.K. - A jak reagowali sąsiedzi?  

 

A.N. - Fatalnie! Nie chciałam wychodzić z domu, bo tam czaiły się współczujące i litościwe sąsiadki, znajome, które ubolewały nad losem mojej mamy, że trafiło się jej takie nieszczęście, jak ślepa córka. Tak dla upewnienia dopytywały, czy naprawdę nic nie widzę. W takich sytuacjach stałam bierna i obojętna, choć w rzeczywistości byłam gotowa eksplodować. Kiedyś nie wytrzymałam i zwróciłam się do pewnej "życzliwej" pani ze stwierdzeniem, że przecież ja tu stoję i słyszę, co mówi. Efekt był taki, że kobieta po prostu uciekła, a mnie mama opierniczyła za moje zachowanie. Wtedy nie rozumiałam, że ona wstydzi się tak samo jak ja, że nie radzi sobie z tą sytuacją, że potrzebuje wsparcia. Miałam do niej żal, że nie stanęła po mojej stronie. Takich przykładów było bardzo wiele i na pewno nie ułatwiały one relacji rodzinnych ani sąsiedzkich. A przecież chciałam mieć kontakt z ludźmi, chciałam dyskutować na różne tematy, chciałam iść do kawiarni, kina, teatru. Nie rozumiałam, w czym problem. Przecież tylko straciłam wzrok, a ludzie traktowali mnie jak bym także stała się niema, głucha i pozbawiona inteligencji. Chciałam być akceptowana, a wyczuwałam skrępowanie i litość. Druga strona pewnie także nie wiedziała, jak ma się zachowywać, o czym rozmawiać z niewidomą, jak do niej mówić, aby nie urazić. Istny klops!  

 

S.K. - Rzeczywiście klops.  

 

A.N. - Patrząc z perspektywy czasu - byłam wtedy na takim etapie, że gdyby ktoś w dobrej wierze zapytał, czy widziałam ten film, łzy popłynęłyby mi samoistnie. Wtedy byłam przekonana, że  

   to wszystko na zawsze utraciłam.

     

S.K. - Czy nie znalazła się ani jedna dobra dusza, która reagowała bardziej po ludzku?  

 

A.N. - A owszem, była taka osoba. Drobne ustępstwo w moim dobrowolnym więzieniu robiłam na rzecz wizyt u cioci, która jakoś radziła sobie z tą sytuacją. Raczej nie wypytywała o stan widzenia i w rozmowie zwracała się bezpośrednio do mnie. Tak więc elegancko "dojrzewałam" w towarzystwie starszych pań. Pewnie oklapłabym całkowicie, gdyby kiedyś moja ciocia nie stwierdziła, że właściwie to mam fajnie - mogę sobie siedzieć i marzyć o...  

 

S.K. - To ta dobra dusza okazała się nie taka znowu dobra. Jak Pani zareagowała na to jej stwierdzenie?  

 

A.N. - Gdy to usłyszałam, coś mnie trafiło! Najpierw w domu wybeczałam się w poduszkę, a potem stwierdziłam, że ja nie chcę tylko marzyć, ja chcę żyć i co tylko możliwe przeżyć. Zebrałam siły i postanowiłam pójść do koła PZN. Zdawałam sobie sprawę, że ta wizyta będzie oficjalnym przyznaniem się, że jestem niewidoma. Może to było głupie postępowanie, ale jak długo mogłam, tak długo broniłam się przed tym faktem.  

 

S.K. - Czy znalazła Pani tam pomoc? Kto pomógł Pani przezwyciężyć trudności, opory psychiczne, brak wiary w możliwości rehabilitacji i brak wiedzy na ten temat?  

 

A.N. - Przerażona, ale zdeterminowana pojawiłam się w siedzibie koła PZN i poprosiłam o informację odnośnie rehabilitacji, nauki dla osób takich jak ja. Najpierw zostałam uraczona solidną porcją współczucia i politowania w stylu taka młoda i już niewidoma, a potem usłyszałam, że na szkolenie czeka się minimum rok, natomiast, jeśli chodzi o edukację, to dla takich osób jak ja, nic nie ma. Uciekłam stamtąd!  

Ta rozmowa uświadomiła mi, że dla mnie nie ma miejsca na świecie. Jeśli ktoś rodzi się niewidomy, trafia do Lasek, ale gdy straci wzrok jako dorosły człowiek, nie ma szansy na nic! Jako osoba widząca wiedziałam jedynie, że niewidomi żyją między nami, ale jak żyją... Nawet się nad tym nie zastanawiałam, bo nie miałam nikogo znajomego z dysfunkcją wzroku. Z prasy czy telewizji wiedziałam o ośrodku w Laskach i na tym kończyła się moja wiedza na ten temat. Tak więc mój pierwszy kontakt z terenową jednostką PZN okazał się bardzo niefortunny.  

 

aS.K. - Cóż, pewnie trafiła Pani na niewidomych działaczy, którzy świetnie widzą i nie wyobrażają sobie, jak można żyć bez wzroku. To się zdarza. W PZN-ie nie znalazła więc Pani pomocy. Co było dalej?  

 

A.N. - Skierowałam swoje kroki do Stowarzyszenia Osób Niepełnosprawnych i tam w luźnej rozmowie "wylałam" swój żal na świat. Prezes stowarzyszenia wysłuchała mnie cierpliwie, nie komentując całej sytuacji. Jednak po dwóch tygodniach otrzymałam od niej telefon, że mam się stawić w bydgoskim ośrodku rehabilitacyjnym i rozpocząć rehabilitację podstawową. Oczywiście spanikowałam i chciałam się wycofać, ale na szczęście nie dano mi takiej szansy. Pojechałam i spotkałam niewidomych "wariatów", cieszyli się z życia, śmiali, opowiadali kawały - nie rozumiałam ich zachowania, byłam w szoku.  

 

S.K. - No proszę, pomoc przyszła spoza naszego środowiska. Może chciałaby Pani wymienić jakąś osobę, która ułatwiła Pani przezwyciężenie niektórych czynności?  

 

A.N. - Właściwie od momentu utraty wzroku ludzie zaczęli odgrywać w moim życiu bardzo istotną rolę. Jedni pojawiali się i zostawali, inni gościli tylko przez chwilę. Były również spotkania, które (choć nie bezpośrednio) miały ogromny wpływ na moje życie. Do takich należy zaliczyć spotkanie z Pawłem Wdówikiem. Choć wątpię, aby on je pamiętał - ja pamiętam doskonale. Spotkałam się z Pawłem tylko raz i to wystarczyło, aby wywołał w mojej głowie rewolucję - uśmiech. Byłam wtedy uczestnikiem WTZ i godziłam się z faktem, że jako niewidoma jestem człowiekiem drugiej kategorii. Udało mi się solidnie wnerwić Pawła moimi poglądami i podejściem do życia, nawtykał mi ile wlazło, a ja stwierdziłam, że głupoty opowiada. Sporo wody musiało upłynąć, nim zrozumiałam, że to on miał rację. Dzięki tej rozmowie ruszyła lawina, która zagarnęła skrzywienia mentalne, jakich zdążyłam się nabawić. Okazało się to bardzo istotne dla dalszego mojego życia.  

Zupełnie inaczej wyglądało spotkanie z panią Zofią Krzemkowską. Będąc w Bydgoszczy godziłam się na "spacery" z białą laską, czy zajęcia mogące ułatwić mi codzienne funkcjonowanie, ale nie widziałam najmniejszego sensu w nauce brajla. Na zajęciach z pisma punktowego miałam zamiar odsiedzieć, co swoje i dziękuję. Oj, nie doceniłam pani Zofii Krzemkowskiej - uśmiech. O biernym siedzeniu na zajęciach i dyskutowaniu, że brajl nie jest mi potrzebny, mogłam zapomnieć. Pani Zofia nie była ciekawa mojego zdania na ten temat. A ponieważ byłam najmłodszym uczestnikiem na turnusie, więc ogromna część uwagi pani Zofii skoncentrowała się na mnie. Efekt tego był taki, że popołudniami siedziałam w pokoju i klnąc w żywy kamień, wkuwałam zadaną pracę domową. Miałam dosyć, a tu zmiłowania ani na lekarstwo.  

Z utęsknieniem zaczęłam oczekiwać wyjazdu do domu. Żeby jednak nie było wątpliwości, w ostatnim dniu otrzymałam od p. Zofii elementarz i dyspozycje w odniesieniu do dalszej nauki. Pomyślałam - o żadne takie! Wróciłam do domu i z nieukrywaną satysfakcją schowałam elementarz na samo dno szuflady. W ten sposób uznałam sprawę za zamkniętą.  

 

S.K. - A jednak to niewidomi odegrali poważną rolę w Pani rehabilitacji. Co się zaś tyczy stosunku do nauki brajla, nie była Pani wyjątkiem. Jak to się stało, że wydobyła Pani ten podręcznik z szuflady?  

 

A.N. - Na szczęście los sprawił, że w krótkim czasie ponownie pojawiłam się w bydgoskim ośrodku i "kabaret" z brajlem zaczął się od nowa. Od razu zostałam zapędzona do "oślej" ławki i poddana "torturze" czytania nieszczęsnych kropek. Tym razem na koniec turnusu zostałam zaopatrzona w brajlowskie czasopismo i prośbę, aby o swoich postępach pisać do pani Zofii. No i co ja miałam zrobić? Z jednej strony miałam ochotę klapnąć na koszmarne czasopismo i solidnie wyprasować diabelne kropki. Z drugiej strony obudziła się we mnie jakaś przekora i stwierdziłam, że ja jeszcze "babie" udowodnię! Dopiero po czasie doceniłam wagę i znaczenie brajla i dziś jestem pani Zofii Krzemkowskiej wdzięczna za cierpliwość i bezkompromisowość w nauczaniu.  

 

S.K. - Czy ktoś jeszcze, podobnie jak pani Zofia Krzemkowska, udzielił Pani wydatnej pomocy? Kto to był i jakiej udzielił pomocy?  

 

A.N. - W odniesieniu do brajla - chęci to jedno, a możliwości to zupełnie co innego. Można siedzieć godzinami, dotykać kropek i zgadywać, co jest napisane. W kole PZN nikt nie znał brajla, nie było również instruktora. Wydawało się, że jestem w martwym punkcie, gdy na mojej drodze pojawiła się niewidoma dziewczyna - jej historia była podobna do mojej, choć ona straciła wzrok w wyniku wypadku, w okresie szkoły średniej, co spowodowało, że od razu trafiła do Lasek - miała więc za sobą pewien etap rehabilitacji. Rozumiała mnie doskonale, lecz nie mogła pojąć mojego pędu do brajla. Skoro jednak chciałam, to proszę bardzo, z radością "pastwiła" się nade mną przez kilka godzin, średnio 2-3 razy w tygodniu. Najpierw zajęcia z czytania i wprawki w pisaniu na tabliczce - od święta na maszynie brajlowskiej - uśmiech. Natomiast potem wkuwanie układu klawiatury maszyny czarnodrukowej i nie ma, że boli, wprawki pisane wszystkimi paluszkami.  

Efektem tych działań była prenumerata miesięcznika "Pochodnia", która zapewniała mi ćwiczebny materiał na cały miesiąc. Czytałam numer od deski do deski, a ledwo skończyłam, już poczta dostarczała kolejny.  

Nabyłam także maszynę czarnodrukową i dzięki temu mogłam odnowić kontakty korespondencyjne. Te działania dawały mi drobną niezależność i to było fantastyczne uczucie, mobilizujące mnie do dalszych wysiłków.  

 

S.K. - Czy gdyby pomoc była bardziej prawidłowa, lepiej zorganizowana i gdyby przyszła wcześniej, czy łatwiej byłoby Pani uwierzyć w swoje możliwości i podjąć trudny proces rehabilitacji?  

 

A.N. - Hm, utrata wzroku była dla mnie niczym całkowite unicestwienie, musiałam "narodzić" się na nowo, ale tym razem jako niewidoma Alicja. To był bardzo trudny i bolesny proces. Tak się złożyło, że przez ogromną jego część musiałam przebrnąć sama. Dziś wiem, że ta wewnętrzna walka dała mi ogromną siłę. Jednak gdybym na początku drogi otrzymała fachową pomoc, to na pewno nie nabiłabym sobie tylu psychicznych i fizycznych siniaków. Długo pamiętałam moją pierwszą wizytę w kole PZN, gdyż była dla mnie jak totalny nokaut i to w pierwszej rundzie. A przecież właśnie tam powinnam była otrzymać wsparcie i pomoc. Przez wiele lat tkwiła we mnie zadra pełna żalu do ówczesnego zarządu koła.  

Dziś ten rozdział jest już zamknięty i odłożony do szuflady. Zdaję sobie jednak sprawę, jak ogromne znaczenie ma fachowa pomoc w takiej sytuacji i jak bardzo jest potrzebna, gdyż zasmakowałam jej braku.  

 

 S.K. - Rozumiem, że do szkoły uczęszczała Pani jako osoba widząca? Czy tak? Jaką szkołę Pani ukończyła?  

 

A.N. - Tak, ukończyłam ogólnodostępną szkołę podstawową i liceum ogólnokształcące. Jednak problemy zdrowotne miały także wpływ na moją edukację. Tu od razu muszę stwierdzić, że "orłem" w nauce nie byłam. W pierwszym podejściu maturę koncertowo oblałam, a do drugiego nie zdążyłam przystąpić.  

 

S.K. - Rozumiem, względy zdrowotne uniemożliwiły to Pani.  

 

A.N. - Tak, ale żeby tak całkiem nie rezygnować i roku nie stracić, zaczęłam uczyć się etyki, filozofii itp. - krótko mówiąc rozpoczęłam edukację w Instytucie Wyższej Kultury Religijnej. Dziś myślę, że nie całkiem świadomie podjęłam decyzję o wymarzonej pracy, chciałam zostać katechetką. Oj, biedne dzieci! Prawdę mówiąc chyba jednak raczej ja - uśmiech. Oczywiście świadectwo maturalne miałam w odpowiednim czasie dostarczyć. Problemy ze wzrokiem przerwały tą ścieżkę edukacyjną i nigdy na nią nie powróciłam.  

 

S.K. - I to był koniec Pani edukacji?  

 

A.N. Niezupełnie. Wspominałam już, że na własne, skromne potrzeby opanowałam brajla. To jednak nie jest tak proste. Nie tak dawno przekonałam się, na jakie rozdroże edukacyjne trafia człowiek, gdy w pewnym okresie życia traci wzrok. Otóż postanowiłam zapoznać się z atlasem geograficznym. Chciałam przekonać się, jaka jest różnica między zbiorem map dla widzących, a niewidomych. Wypożyczyłam w dziale książek brajlowskich z BC PZN atlas, czyli kilka opasłych tomów i... poległam! Przekonałam się, jak marne są moje umiejętności w zakresie wykorzystania zapisu punktowego. Oglądałam dotykiem różnorodne linie i stwierdziłam, że moja wyobraźnia wysiada. Natomiast dobrze pamiętam mapy w pracowni geograficznej, na których wskaźnikiem należało zakreślać omawiane miejsca. Jeszcze dziś "widzę" bogactwo kolorów i kształtów oraz drobne napisy na tych mapach.  

 

S.K. - Rzeczywiście, uczenie się metodami bezwzrokowymi nie jest tak proste i łatwe jak przy pomocy wzroku.  

 

A.N. - Dziś jest to dla mnie oczywiste. Właściwie trudno mówić o jakimś punkcie odniesienia. Proszę również pamiętać, że poznałam jedynie podstawy brajla, więc moja wiedza w odniesieniu do jego wykorzystania jest bardzo skromna.  

     

    S.K. - Rozumiem, że nie pracowała Pani zawodowo przed utratą wzroku?  

 

A.N. - Nie. Był wolny etat w szkole na szanowną katechetkę, ale tu odpadłam na przedbiegach, a dalej nie zdążyłam się dobrze porozglądać.  

 

S.K. - Jaki stan samodzielności Pani osiągnęła? Czy radzi sobie Pani z czynnościami samoobsługowymi, prowadzeniem gospodarstwa domowego, poruszania się po mieście i podróżowaniem?  

 

A.N. - Proces rehabilitacji był dość burzliwy, gdyż długi czas musiałam walczyć z oporami mojej mamy. Z czasem jednak wypracowałyśmy pewien kompromis i wtedy już poszło. Dziś w ogromnej mierze w pracach domowych jestem samodzielna, chociaż nie wszystkie lubię. Oczywiście, w miarę możliwości i potrzeb ułatwiam sobie życie, kupując np. krojone wędliny czy żółty ser. Nie ma jednak problemu, gdy trzeba zabrać się do pracy i kroić produkty nożem. Sprzątanie, mycie okien, podłóg, pranie, i cała gama innych domowych czynności "kumpluje" się ze mną. Jednak uczciwie muszę przyznać, że np. nie cierpię prasować!  

Znacznie gorzej wygląda sytuacja, jeśli chodzi o samodzielne poruszanie się z białą laską. Gdy dawno temu byłam po szkoleniu w Bydgoszczy, miałam zacięcie, aby kontynuować naukę orientacji przestrzennej w miejscu zamieszkania. Niestety, zapału starczyło na krótko. Ludzkie spojrzenia, wstyd przed białą laską, zapewnienia mamy, że przecież zawsze mi pomoże, wszędzie ze mną pójdzie oraz jej i mój strach sprawiły, że z uczuciem ulgi schowałam laskę do szafy.  

 

S.K. - No, nie była Pani oryginalna. Wielu nowo ociemniałych tak postępuje.  

 

A.N. - Do tej wiedzy trzeba dorosnąć, a to wymaga czasu i przeżycia różnych doświadczeń na własnej skórze. Sporo czasu upłynęło zanim przestałam się wstydzić tego atrybutu niewidomego. Dziś wiem, jak duży popełniłam błąd. Teraz trudniej jest mi przełamać własne opory, aby zacząć się uczyć samodzielnego poruszania się w terenie. Prawda jest też taka, że dla wielu moich bliskich, ja i bezbłędne dotarcie do celu przy pomocy białej laski jest niewyobrażalną fantastyką - uśmiech. Kiedyś i dla mnie była to taka sama fantastyka, dziś wiem, że samodzielne poruszanie się jest możliwe. Samodzielne podróżowanie jest podobnym problemem.  

 

S.K. - Wie Pani teoretycznie, czy jednak próbuje coś robić, żeby sztukę tę posiąść?  

 

A.N. - Oczywiście, że nie rezygnuję z samodzielności w tym zakresie. Nie tak dawno odważyłam się pierwszy raz samodzielnie udać się w podróż. Wybrałam PKS, bo bezpieczniejszy. Opracowałam dokładną strategię i mając duszę na ramieniu, ruszyłam w drogę. Ledwo usadowiłam się w autobusie, "zagadałam" do mojego aniołka stróża od podróżowania, że koniec jego lenistwa, bo oto jedziemy pierwszy raz sami i pora, aby zabrał się do roboty. Widocznie moje uwagi zmobilizowały go do aktywności, bo mimo nieprzewidzianych perypetii dojechałam do celu i chyba nawet grama ze stresu nie schudłam - uśmiech. A poważnie o stresie, jakiego dostarczyła mi ta podróż mogłabym długo opowiadać, ale chyba nie w tym rzecz. Dla mnie było ważne, że odważyłam się pojechać sama, że dojechałam tam, gdzie chciałam, a potem zaryzykowałam podróż pociągiem. Do przedziału "wsadził" mnie brat i tylko zapytał, czy jestem pewna, że chcę sama jechać? W głębi mojego jestestwa coś rozdzierająco jęknęło - NIE! Natomiast głośno powiedziałam tak, więc nie było odwrotu. Zdaję sobie sprawę, że w tej materii długa droga przede mną. Czas pokaże, czy uda mi się ją pokonać.  

      

      S.K. - Wiele już wiemy o Pani, ale przecież nie wszystko. Spotykaliśmy się przez dwa ostatnie miesiące. Dzisiaj zakończymy naszą rozmowę.  

Jak już wspomniałem, publikuje Pani artykuły na łamach prasy środowiskowej. Czy może również w innych publikatorach?  

 

A.N. - Większość moich publikacji ukazuje się w periodykach środowiskowych. Ponieważ jednak pisanie artykułów, felietonów nie jest moim jedynym zajęciem, więc także specjalnie nie szukałam do tej pory innych możliwości. Był czas, że miałam zakusy na współpracę z lokalnymi dziennikami, ale szybko przekonałam się, że to dość hermetyczne środowisko.  

 

S.K. - Co jeszcze Panią interesuje, czym się Pani zajmuje, co lubi robić?  

 

A.N. - Oj, Panie Stanisławie! Pasji i zainteresowań mam sporo, więc właśnie "wsadził" mnie Pan na jednego z moich ulubionych koników - uśmiech. Hm, spróbuję się jakoś ograniczyć, żeby nie zanudzić Czytelników i Pana. Może zacznę od pasji, która towarzyszy mi od zawsze. Jak tylko sięgam pamięcią lubiłam czytać książki. W latach szkolnych, gdy rodzice gonili do spania, bo rano do szkoły, czytałam książkę schowaną pod kołdrę, przyświecając sobie latarką. Gdy zaczęły się problemy ze wzrokiem, jak długo się dało czytałam stosując przeróżne środki pomocnicze. Potem nastała ciemność i skończyło się czytanie książek. Dopiero, gdy przypadkowo dowiedziałam się o istnieniu BC PZN, natychmiast się do niej zapisałam i ponownie znalazłam się w książkowym raju. Po prostu pochłaniałam wszystko, co tylko otrzymałam. Dziś sięgam po książkę z wyboru, w tamtym okresie była ratunkiem - wypełniała pustkę i samotność.  

Lubię także poznawać ludzi i ich poglądy. Człowiek sam w sobie naprawdę jest fascynujący. Proszę pomyśleć, patrzymy na to samo jabłko, a każdy z nas zwróci uwagę na coś innego. Zresztą, to właśnie ta różnorodność w poglądach, upodobaniach, smakach sprawia, że świat jest taki ciekawy i kolorowy. Dlatego chętnie słucham, gdy ktoś opowiada o różnicach kulturowych, jakie nas dzielą, o egzotyce dalekich miejsc, do których raczej nie pojadę, o tradycjach, religiach, historii, wierzeniach itd. Dzięki tym opowieściom lepiej poznaję własny kraj oraz inne regiony świata. Z drugiej strony nabieram ochoty, aby wyruszyć w podróż i wyrobić sobie własne, subiektywne zdanie na dany temat.  

Bardzo lubię tańczyć i jeśli tylko mam możliwość, to chętnie wiruję w tańcu wcale niekoniecznie z partnerem. Czasami, gdy zaczyna mi brakować pozytywnej energii, włączam płytę i słucham dynamicznych dźwięków, a następnie zaczynam tańczyć z własnymi emocjami. W ten sposób staram się rozładować nagromadzone negatywne doświadczenia, frustracje, rozproszyć obawy i lęki. Taniec, to także gracja i pewna lekkość w ruchach, o czym w codziennym zabieganiu często zapominam.  

Jestem świadoma, że moja postawa, od kiedy straciłam wzrok, uległa pewnej zmianie, taniec uświadamia mi również coś bardzo istotnego, mianowicie, że jestem kruchą kobietą! Tanecznym krokiem przejdę do kuchni, do której zaglądam codziennie. Od razu przyznaję, że nie mam aspiracji na mistrza patelni czy garnka, ale pichcić lubię. Z wielką przyjemnością przygotowuję potrawy z nowych przepisów, co chwilami wśród najbliższych wywołuje lekki popłoch. W tym momencie kłaniają się upodobania smakowe, a ja lubię oryginalne smaki. Może dlatego nie przeszkadza mi połączenie winogrona, migdałów, kurczaka z rożna, natki z pietruszki plus majonez. Oto przepis na jedną z moich ulubionych sałatek - oj, już mi się oczy śmieją, mniam, mniam - uśmiech.  

Oczywiście, opanowanie działań kuchennych zajęło mi trochę czasu, pewne czynności odrobinę zmodyfikowałam na własne potrzeby i teraz jest dobrze. Generalnie, gdy zabieram się do działania wolę pozostać w kuchni sama, ale zauważyłam, że moja mama czy bratowa także nie lubią towarzystwa w kuchni. Zdaje się, że kierują nami trochę inne powody, a może tak mamy rodzinnie, choć bratowa to przecież "napływek" - uśmiech.  

Muszę przyznać, że chętnie sięgam po przepisy na różnorodne nalewki, kremy i inne trunki rozweselające. Gdy na działkach gości wielobarwna jesień, ja zbieram np. owoce pigwowca i zaczynam działania nalewkowe.  

 

S.K. - I wszystko tak się Pani udaje?  

 

A.N. - Oczywiście, że nie. Na koncie mam różnorodne kuchenno-kulinarne wpadki. Długo nie zapomnę mojego debiutu w kwestii zimowej zapobiegliwości w postaci dżemu z owoców aronii. Muszę przyznać, że proporcje mi się trochę pokręciły i wysmażyłam konfiturę trudną do przełknięcia. Smak tego "rarytasu" był koszmarnie słodko-cierpki, a kolorek wyszedł granatowy. Odważnego do konsumpcji brakło, więc całość poszła na zmarnowanie. Jednak najbardziej sobie cenię moją, szarą codzienność, która uświadamia mi proporcję między upływającym czasem, a tym, co udało mi się wypracować.  

 

 S.K. - Czy to już wszystko, co Pani lubi?  

 

A.N. - Nie, nie wszystko. Lubię się uśmiechać, jeśli czas pozwala spacerować ulicami miasta i słuchać jakie zachodzą w nim zmiany. Zupełnie inaczej pracuje moja wyobraźnia w miejscach, które pamiętam z okresu, gdy jeszcze widziałam, a zupełnie inaczej w miejscach, które poznaję dzięki opisowi przewodnika. Do dziś dnia posiadam albumy ze znaczkami, kiedyś często je wyciągałam i oglądałam barwne kolekcje motyli, trójkątne serie ze sportowcami - no i okazuje się, że nadal tkwią w mojej podświadomości - uśmiech.  

 

S.K. - Czy angażuje się Pani w jakąś działalność społeczną?  

 

A.N. - Był czas, gdy sekretarzowałam w sieradzkim Oddziale Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego, działałam w kole PZN i... Doszłam do wniosku, że taka forma działania nie dla mnie. Zdaje się, że moje priorytety w odniesieniu do zadań, jakie powinny podejmować tego rodzaju organizacje są utopijne, a ponieważ na budowanie szklanych domów brakuje mi siły, więc poszukałam innej formy samorealizacji. Prawda bowiem jest taka, że pomagając innym pomagam także sobie!  

Od ponad roku na wielu płaszczyznach współpracuję z Mazowieckim Stowarzyszeniem Pracy dla Niepełnosprawnych "De Facto". Priorytetem w "De Facto" jest prowadzenie e-Kiosku z prasą dla niewidomych i słabowidzących, to jednak nie jedyne działania tego stowarzyszenia. Często można mnie spotkać w serwisie "Napisz do nas" oraz w innych zadaniach, realizowanych przez Stowarzyszenie.  

Swoista forma współpracy wytworzyła się także między mną, a moim stałym lekarzem okulistą. Pani doktor prowadzi gabinet w gminnej miejscowości, jej pacjenci to często osoby mieszkające w malutkich wioskach, gdzieś na rubieżach powiatu. Gdy pojawia się pacjent, który traci wzrok i potrzebna jest mu inna pomoc, niż operacja lub silne okulary, lekarka kontaktuje się ze mną i pyta, czy dziś też pomogę? Pomagam, bo doskonale pamiętam własne zagubienie i rozpacz, gdy traciłam wzrok. Decyzja jednak pozostaje w rękach danej osoby i bywa różna. Czasami ktoś tak bardzo obawia się ciemności, że nie chce się nawet spotkać z niewidomą, czasami ktoś się pojawia, ale oczekuje, że podam mu gotową receptę na życie. A ja takiej recepty nie posiadam, mogę jedynie pomóc trafić tam, gdzie uzyska fachową pomoc lub skorzysta z dofinansowania na zakup specjalistycznego sprzętu.  

Biorę także udział w różnych spotkaniach typu: "Cała Polska czyta dzieciom". Czytałam maluchom bajki w brajlu, zaskoczyło mnie ich ogromne zainteresowanie. Otoczyły mnie ścisłym kręgiem i w zdumieniu patrzyły na ten galimatias kropek, z którego ja wyczarowywałam tekst. Były też ciekawe, jak naprawdę wygląda brajl. Myślały, że pismo brajla będzie przedstawiało wypukłe litery czarnodrukowe. To spotkanie i wiele innych uświadomiło mi, że jeszcze wiele jest do zrobienia!  

 

S.K. - Jak ocenia Pani działalność PZN-u i innych organizacji działających na rzecz osób niewidomych? Czy ich działalność wymaga przebudowy, zmian, dostosowania do nowych zadań itp.? Jakie ma Pani propozycje w tym zakresie?  

 

A.N. - To bardzo trudne pytanie. Moja ocena byłaby bardzo subiektywna i niepełna, bo byłaby oceną wybiórczą, gdyż nie orientuję się dokładnie w działaniach podejmowanych przez różne organizacje, stowarzyszenia działające na rzecz osób niewidomych. Obawiam się również, o czym już wspomniałam, że dostrzegam inne priorytety, niż te, z którymi zetknęłam się działając w kole PZN. Uważam, że najpierw należy się zająć kompleksową rehabilitacją, przygotowaniem niewidomego do samodzielnego życia, do pracy, a dopiero, gdy starczy środków można myśleć o wycieczkach, zabawach, biesiadach i "uroczych" spotkaniach integracyjnych.  

Warto również pamiętać, że innej formy rehabilitacji potrzebuje osoba słabowidząca, a innej niewidoma. Przykro o tym mówić, ale spora część osób słabowidzących, zwłaszcza w wieku starszym, traktuje pobyt na turnusie rehabilitacji podstawowej, jako darmowe wczasy. Natomiast dla osoby nowo ociemniałej dwa tygodnie, to zbyt mało, aby odnaleźć się w nowej sytuacji. Moim zdaniem potrzebna jest indywidualna, kompleksowa rehabilitacja w miejscu zamieszkania. Przecież każdy ma inne możliwości, inne oczekiwania i potrzeby.  

Uważam również, że ważnym zadaniem dla organizacji działających na rzecz osób niewidomych i słabowidzących jest edukacja widzących dzieci. Warto zwrócić uwagę, że dorośli bardzo często nie wiedzą, jak mają reagować na pytania dziecka, gdy ono widzi niewidomego z białą laską. Kilka dni temu przytrafiła mi się następująca sytuacja. Ulicą szła matka z 3-4-letnią córeczką, dziewczynkę zainteresowało, co mam w dłoni, więc głośno zapytała - mamusiu, co ta pani niesie w ręce? Po chwili ciszy, usłyszałam odpowiedź mamy - patyk. Muszę przyznać, że ta odpowiedź mocno mnie zaskoczyła. Zadałam sobie pytanie, czy matka naprawdę nie wiedziała, że trzymam w ręce białą laskę, czy też nie wiedziała, jak ma się zachować w obecności niewidomej? Warto pamiętać, że dzieci przejmują wzorce od dorosłych. A ci bardzo często w kontakcie z niewidomym czują zażenowanie, bezradność, a nawet zabobonny lęk wynikający z przeświadczenia, że kontakt z niewidomym może mieć wpływ na ich widzenie. Doskonale wiem, że takie zachowania są irracjonalne, ale problem w tym, że o tym trzeba przekonać społeczeństwo, którego stanowimy mniejszość. Plakaty, ulotki, reklamy w stylu: "Niewidomi zdolni do pracy" mogą być pomocne w tych działaniach, ale potrzebny jest "żywy" kontakt niewidomych z uczniami szkół masowych, bo za kilkanaście lat właśnie te dzieci będą wzorcem dla własnych pociech.  

Kolejne istotne zadanie, to "przypominanie" administracji państwowej, że niewidomi żyją w Polsce. W tej materii również bardzo wiele jest do zrobienia:  

- galimatias w sygnalizacji dźwiękowej na przejściach dla pieszych,  

- pełna dowolność wysokości i miejsca instalacji włączników zielonej fali,  

- skoro niweluje się dla wózkowiczów krawężniki, to trzeba uświadomić urzędnikom znaczenie i konieczność ułożenia przed przejściami dla pieszych "pasa z krągłymi wypukłościami",  

- obowiązkowe włączanie przez kierowców autobusów i tramwajów informacji głosowej o przystankach itd.  

 

S.K. - Wcale niełatwe zadania stawia Pani przed PZN-em i innymi stowarzyszeniami działającymi w naszym środowisku.  

 

A.N. - Tak, bo warto pamiętać, że organizacja zawsze ma większą siłę przebicia, niż pojedyncze jednostki - doświadczyłam tego na własnej skórze - uśmiech.  

Społeczeństwo, a szczególnie urzędnicy wymagają uświadomienia w kwestiach, które dla niewidomych są oczywiste. Trzeba więc cierpliwie uświadamiać, że np. komunikaty głosowe w autobusach czy tramwajach, to nie fanaberia tylko ważna informacja dla niewidomego. Oczywiście zakładam, że mamy życzliwych współpasażerów, ale skoro nie muszę pytać, jaki będzie kolejny przystanek, to jestem za tą odrobiną niezależności, która powinna być standardem.  

Na ten temat można długo dyskutować i ustalać priorytety. Myślę, że każda organizacja ma własne cele, które wytrwale stara się realizować. Jeśli przy tym słucha wspierających i konstruktywnych głosów członków, to ma duże szanse na sukcesy! Smuci jedynie brak współpracy między organizacjami działającymi na rzecz tej samej grupy osób. Zdaję sobie sprawę, że każdy pragnie jak najwięcej skubnąć z woreczka dotacji i dofinansowań, ale takie działanie w konsekwencji zmniejsza możliwości realizacji zadań, które często są bardzo podobne.  

Uważam, że rady i opinie mają sens, gdy człowiek działa w danych strukturach i jest zorientowany, jak przedstawia się sytuacja. Dlatego wyraziłam jedynie własne spostrzeżenia z życia wzięte.  

 

S.K. - Na koniec proszę nam powiedzieć, jakie są Pani plany na przyszłość, jakie dążenia, jakie pragnienia.  

 

A.N. - Wydaje mi się, że już wiem, w jakim kierunku podążam. Dziś nie chciałabym o tym mówić, gdyż życie wielokrotnie pokazało mi, jaka jestem malutka. Jeśli uda mi się spełnić moje zamierzenia, mogę obiecać, że o tym poinformuję, a wtedy, jeśli Pan zechce wrócimy do tego tematu. Wytyczam sobie małe cele i staram się je realizować, biorąc poprawkę na własne siły i możliwości.  

Pragnienia i marzenia! O kurcze mam ich sporo i są bardzo różne. Spełnienie wielu z nich w dużej mierze jest zależne od mojej wytrwałości i uporu w dążeniu do celu, a także czasami odrobiny przysłowiowego szczęścia.  

Tak było, gdy marzyłam o lataniu samolotem. To marzenie spełnił producent programu, którego byłam gościem. Historia jest długa, więc nie będę jej opowiadała. Powiem tylko tyle, że oczekiwano niewidomej kobiety, która będzie lała łzy rozpaczy, bo straciła wzrok, a tu totalne zaskoczenie. W reżyserce nie byłam, ale podobno podczas nagrywania chwilami pokładali się ze śmiechu. Oj, działo się, działo. W trakcie programu padło pytanie o marzenia, o których opowiadałam kiedyś w programie Ewy Drzyzgi. Właśnie tam mówiłam o chęci klapnięcia za sterami samolotu i heja w górę. Hm, "paskudniki" z "Rozmów w toku" mnie wycięli, bo żadnej pikanterii do programu nie wniosłam, byli lepsi - uśmiech. Marzenie jednak pozostało i nagle spełniło się. Dwa tygodnie po nagraniu programu, zasiadłam jako drugi pilot w Cesnie 172 i poleciałam w stronę Słońca.  

Tak oto łut szczęścia pomógł mi spełnić jedno z moich marzeń, ale w życiu trzeba samemu wytrwale dążyć do realizacji pragnień i zamierzeń, to najpewniejsza droga do ich spełnienia.  

Na zakończenie chciałabym wszystkim Czytelnikom "Wiedzy i Myśli" życzyć, aby odkryli w sobie piękno, jakie zdumiewa kroplę deszczu, gdy błyszczy jak kryształ.  

 

S.K. - Dziękuję za interesującą rozmowę. Z pewnością nasi czytelnicy również ją tak ocenią. Pani doświadczenia i przemyślenia mają dużą wartość rehabilitacyjną. Każdy z nas może czegoś nauczyć się od Pani. Raz jeszcze dziękuję.  

Stanisław Kotowski

      Wiedza i Myśl listopad grudzień 2011   styczeń 2012