Muzyka - moja dusza

 

     Laureatem Nagrody imienia kapitana Jana Silhana za rok 1995 został Edwin Kowalik - artysta, pianista  wirtuoz, redaktor, publicysta, propagator kultury muzycznej i działacz społeczny. Rozmowę z nim przeprowadziła Teresa Dębowska.  

        - Do nagrody przywiodła Pana muzyka. Czym ona tak naprawdę jest dla Pana?  

-  Jeśli powiem, że muzyka jest dla mnie wszystkim, to jeszcze będzie za mało. Bo muzyka jest dla mnie moją duszą. Gdybym jej nie miał, moje życie z pewnością wyglądałoby bardzo nieciekawie. Potrzebuję głębszego przeżycia, którego nie zastąpią mi ani spotkania z ludźmi, ani książki. Każdy człowiek musi mieć w życiu coś, co go krzepi, umacnia. Dla niektórych jest to modlitwa, dla mnie zaś - również człowieka wierzącego - modlitwa i muzyka. Przez pryzmat muzyki patrzę na zło tego świata - ona mi je tonuje i łagodzi.  

- Niekiedy wielkie talenty się dziedziczy. Jak było w Pana rodzinie?  

- Prawdę mówiąc, żadnych korzeni muzycznych nie miałem. W mojej rodzinie nie było naukowców ani intelektualistów. Wszyscy pracowali fizycznie. Ale ja posiadałem geny muzyczne. Mieszkaliśmy w Częstochowie. Często chodziłem na Jasną Górę i słuchałem organów. Wzbudzały one we mnie jakąś niesamowitą fascynację. Słuchałem jak urzeczony i gdy wracałem do domu, podśpiewywałem zapamiętane melodie. Byłem wtedy już niewidomym - wzrok straciłem w siódmym roku życia.  

- Ale drogę do niej otworzyły Panu Laski?  

- Laski i pan Dolański - mój pierwszy nauczyciel muzyki. Zaraz po przyjeździe do szkoły - a było to w roku 1935 - zapoznał mnie z instrumentem i klawiszami. Dźwięki wydobywające się spod moich uderzeń od razu były dla mnie muzyką. Urzeczony, odwróciłem się ę do mamy, która jeszcze była ze mną, i zawołałem: „Mamusiu, powiedz babci, że ja już umiem grać”. Później okazało się, że uczyłem się gry trzydzieści lat i jeszcze dziś ciągle się uczę. A nauka ta była niezwykle żmudna.  

Pan Dolański był niewidomym i jednocześnie jednorękim pianistą. Nuty czytała mu żona. On uczył się ze słuchu najpierw dźwięków dla prawej, potem dla lewej ręki, a następnie na lekcjach robił to samo ze mną. Ćwiczyłem osobno poszczególne odcinki i później zgrywałem je razem. Często się to nie udawało. Trzeba było próbować, próbować. Było to bardzo trudne, niedokładne i zabierało dużo czas. Trwało wiele, wiele lat - do momentu, gdy nauczyłem się nut brajlowskich. Okazały się one dla mnie zbawieniem, choć nie rozwiązały w pełni problemu nauki nowych utworów. Nie wszystkie były napisane brajlem.  

- Jak rodzice traktowali Pana wielki talent muzyczny?  

- Rodzice zawsze się cieszą, gdy mają uzdolnione dziecko. Jako 9-letni chłopiec po raz pierwszy grałem w radiu. Grałem „Marzenie” Schumanna. Słuchali tego moi rodzice i rodzina w Częstochowie. Wszyscy cieszyli się i byli niezmiernie dumni, że ktoś z ich rodziny staje się artystą. Bardzo mi też pomagali. Pamiętam, że w czasie wojny, mimo iż nam się „nie przelewało”, mamusia zorganizowała mi lekcje gry. Chodziłem na nie dwa razy w tygodniu. Bardzo mi one pomogły. Rozszerzyłem swój repertuar i podniosłem poziom gry. Dzięki temu po wojnie nie miałem najmniejszych problemów z dostaniem się w Łodzi do średniej, a później do Wyższej Szkoły Muzycznej.  

- Jakie były początki Pana kariery? Czy miał Pan już wówczas swego ulubionego kompozytora?  

- Lata sukcesu ... Tosię zaczęło powoli. Już w konserwatorium dużo koncertowałem. Rodził się właśnie ustrój socjalistyczny. Zadaniem młodych muzyków była koncertowanie. Grałem wspólnie z kolegami w różnych zakładach pracy, szkołach, domach kultury. Graliśmy utwory różnych kompozytorów, ale od początku Chopin był faworytem tych koncertów. Jego muzyka - romantyczna, melodyjna - od razu chwyta za serce i wzrusza.  

- Lubił Pan te koncerty? Jak przyjmowała je publiczność?  

- Byłem wtedy młody i pełen energii. Podróże i wspólne granie były dla mnie rozkoszą. To nie to, co dzisiaj, że namyślam się, co zagrać albo czy jechać. Wtedy, gdy dowiedziałem się o koncercie, natychmiast zrywałem się i jechałem. A podróżowało się niekiedy w strasznych, prymitywnych warunkach. Ale tego się nie pamięta. Inne rzeczy były wtedy ważne - żeby zagrać, żeby się pokazać.  

Zwykle publiczność przyjmowała mnie ciepło, może dlatego, że gram z temperamentem. Miałem dużo takich koncertów, gdy wstawano i śpiewano mi "sto lat". Widać wówczas było rozentuzjazmowanie słuchaczy. Lepiej się jednak czułem, gdy publiczność pragnęła, abym jeszcze zagrał. Przekonałem się, że można zagrać nawet coś cichego, łagodnego, melodyjnego i bardziej poruszyć publiczność, niż wykonaniem efektownego, brawurowego utworu - na przykład "Poloneza As-dur" Chopina. To się czuje, kiedy publiczność jest trafiona w serce, w samo sedno duszy.  

Publiczność bywa różna, rzadko jednak chłodna, klaszcząca jakby z łaski. Wiem, jak wówczas mam ją rozgrzać. Po prostu zmieniam trochę technikę gry, gram bardziej z rozmachem. Staram się pokazać, że zależy mi na tym, aby to, co gram, było piękne i publiczność powoli zaczyna to czuć. Związek artysty z publicznością to cała taktyka, sztuka gry, nie tylko w sensie instrumentu, ale gry uczuciami - swoimi i słuchaczy.  

- Potem przyszedł pamiętny rok 1955 i Panagra w finale Konkursu Chopinowskiego.  

- Okres Konkursu Chopinowskiego był szczytowym, jeśli chodzi o rozwój mojej kariery pianistycznej. Najważniejszy był jednak Konkurs. Bardzo pragnąłem zagrać na nim jak najlepiej, a przede wszystkim zagrać pięknie. Pomagała mi w tym atmosfera sali - myślę że moja gra podobała się publiczności i że otrzymałem 10-minutowe brawa nie dlatego, że jestem niewidomym. Były też słowa uznania od Lazara Levi - słynnego pedagoga francuskiego oraz od królowej belgijskiej.  

Inne koncerty z tego okresu nie miały może takiego znaczenia dla rozwoju mojej kariery, ale niektóre utkwiły w mej pamięci. Na przykład  koncert w Berlinie. Po wykonaniu „Legendy” Różyckiego jeden ze słuchaczy powiedział: "Jakie to piękne". Na takie płynące z serca słowa artysta czeka, gdyż najwyższym jego szczęściem jest wzruszać innych. Kiedyś na koncercie na uniwersytecie w Houston wykonywałem preludia Chopina - utwory nastrojowe, urzekające. Do sali, w której grałem, wszedł w pewnym momencie strażnik - Murzyn. Zatrzymał się, słuchał, a później wykrzyknął: „O, do diabła, to jest prawdziwa, piękna muzyka. Tego mógłbym słuchać”. Być może słyszał Chopina po raz pierwszy.  

W Brazylii zaś zafascynowała mnie publiczność - wspaniała, żywiołowa, gorąca. W ogóle cały swój pobyt w tym kraju wspominam bardzo miło. Może też i dlatego, że wiąże się on z ważnym wydarzeniem - tam bowiem zdecydowaliśmy z moją ukochaną, że zostaniemy małżeństwem. Był to początek mego szczęścia rodzinnego - od tej pory żona stała się moim "dobrym duchem". Była zawsze przy mnie, w różnych sytuacjach. Kocha też bardzo muzykę i rozumie ją.  

- W Pana drogę powrotną z Brazylii do kraju wpisane jest przykre zdarzenie. Już na terenie Polski uległ Pan wypadkowi samochodowemu, który zahamował i przerwał na pewien czas Pana karierę pianistyczną. Jak wspomina Pan ten okres?  

- Nie przeżywałem swej sytuacji zbyt tragicznie. Związałem się wówczas z Polskim Związkiem Niewidomych i zająłem wydawaniem czasopisma muzycznego. Ta interesująca praca wypełniła mi tę dwuletnią przerwę. Trochę też grałem. Przygotowywałem repertuar, bo wierzyłem, że wrócę do sal koncertowych. I tak też się stało. Ale pracy w PZN już nie porzuciłem. Starałem się też rozwijać i rozpropagować w tym środowisku  muzykę. Razem z Anią Bukowską organizowaliśmy konkursy, festiwale, powstało wiele nowych zespołów. Efektem naszych działań był ogromny rozwój ruchu muzycznego, w którym uczestniczyło coraz więcej niewidomych. To był duży sukces.  

- Nie zawiodło Pana przekonanie, iż wróci Pan do koncertowania. Dużo grał Pan też w radiu.  

- Ale za tym nie przepadałem. W radiu byłem głównie przestraszony. W głowie kołatały mi myśli, ż słucha mnie tysiące ludzi i łatwo wyłapią, gdy nie docisnę jakiegoś klawisza. Na tych koncertach byłem bardziej stremowany niż gdziekolwiek indziej i była to trema destruktywna. Co innego na estradzie. Tam czuję, że są ze mną na sali żywi ludzie, i choć na początku jestem trochę spięty, to jednak ta trema jest budująca.  

Obecnie koncertuję już coraz mniej. Powoli zwijam żagle i przekazuję pałeczkę młodym. W tym roku, na przykład, zaproponowałem córce, aby zastąpiła mnie na koncertach w Parku Łazienkowskim. Ale się jeszcze całkowicie nie poddaję, chociaż artystyczna emerytura już tuż, tuż ... Teraz wybieram koncerty mniej męczące, w lepszych warunkach, z dobrym instrumentem.  

- Wspomniał Pan o koncertach córki. Czyżby rodzina kontynuowała Pan pasje?  

- Oboje - córka i syn - są umuzykalnieni. Córka skończyła Wyższą Szkołę Muzyczną i jest pedagogiem na uczelni. Syn wprawdzie poprzestał na podstawowej szkole muzycznej, ale bardzo lubi grę. Mało tego - pasją muzyczną zarażone są także moje wnuki.   

- A gdy przyjdzie już artystyczna emerytura - oby jak najpóźniej - z pewnością grać będzie Pan jeszcze długo dla siebie i swej rodziny. Jaką muzykę w zaciszu domowym wykonuje Pan najchętniej?  

- Gram Chopina, ale lubię też muzykę impresjonistów - Ravela, Debussy'ego. Jestem wielbicielem przyrody. Kocham szum lasów, plusk potoków, dostojność gór. Gdy gram np. "Clair de Lune" Debussy'ego, wszystko to czuję i widzę. Impresjoniści - tak jak ja - kojarzą muzykę z pięknem stworzonym przez Pana Boga. Jest to muzyka mojego serca, mojej duszy, dlatego po Chopinie impresjoniści są tak mi bliscy. Moja czteroletnia wnuczka polubiła natomiast muzykę Chopina. Przy niej zasypia najchętniej. Czar muzyki i ją bierze powoli w swe władanie, co mnie cieszy ogromnie, bowiem moim największym pragnieniem jest, by muzyka była również sensem życia i miłością moich najbliższych, tak jak się to stało ze mną.  

- Dziękuję za rozmowę.  

 Pochodnia sierpień 1996                 

                   ***