Czas mija, pamięć pozostaje

(na podstawie wspomnienia Zofii Krzemkowskiej)

oprac. Dorota Mindewicz

Niedawno ukazał się "Bydgoski Leksykon Muzyczny" - publikacja prezentująca sylwetki muzyków działających na terenie tego miasta. Znaleźli się w nim także niewidomi muzycy. Jednym z nich był Henryk Mikołajczak. Jego sylwetkę możemy przybliżyć Czytelnikom dzięki wspomnieniu zarejestrowanemu na kasecie magnetofonowej i przysłanemu do Redakcji przez p. Zofię Krzemkowską.

Inowrocław - stolica Kujaw, znane polskie uzdrowisko. Tu w 1920 roku przyszedł na świat Henryk Mikołajczak. Rodzice jego byli ludźmi niezwykle gościnnymi.

Kilkakrotnie jako uczennica byłam w domu rodzinnym profesora. Przyjeżdżaliśmy tam na wycieczki, by zwiedzić miasto, a także Szymborze - miejsce urodzenia Jana Kasprowicza i pobliską Kruszwicę ze słynną Mysią Wieżą. Dom Państwa Mikołajczaków był pełen ciepła i serdeczności. Częstowano nas tu herbatą i drożdżówką własnej roboty.

Henryk ukończył bydgoską szkołę dla niewidomych, a w 1949 roku zaczął pracować w tymże ośrodku jako nauczyciel muzyki. Przepracował tam ponad 30 lat. W auli szkolnej przechowywał własny fortepian, na którym godzinami ćwiczył. Studiował w Poznaniu u prof. Wł. Kendry. Był dobrym pianistą, ale działalności koncertowej nie prowadził.

Na stałe związał się z Bydgoszczą po zawarciu związku małżeńskiego z panią Aleksandrą, która była jego przyjacielem i przewodnikiem. Bardzo chętnie służyła pomocą również innym niewidomym.

Państwo Mikołajczakowie zamieszkali naprzeciwko szkoły przy ul. Reja 7. Mieli trzech synów. W zaciszu domowym pan Henryk świetnie gotował i bardzo dobrze zaprawiał ogórki. Miał także inne zainteresowania pozamuzyczne - studiował filozofię i uczył się esperanta. Często grywał w szachy i chętnie uprawiał turystykę pieszą. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Miał charakterystyczny, łatwy do rozpoznania głos. Gdy mówił, często wtrącał swoje ulubione powiedzonko - "panie dziejku".

Miał pogodne usposobienie i doskonale potrafił przystosowywać się do nowych sytuacji, a tego wymagały od niego liczne obowiązki zawodowe. Całkowicie niewidomy, dobrze poruszał się po szkole. Najłatwiej można go było znaleźć w pokoju muzycznym, gdzie prowadził indywidualne lekcje gry na instrumencie. Uczył ponadto muzykografii, śpiewu, form i zasad muzyki. Był prawdziwym pedagogiem, który uczy i wychowuje. Przekazywał nie tylko wiedzę dotyczącą szeroko pojętej dziedziny muzyki, ale też kultury bycia, zachowania się w różnych sytuacjach. Przekraczało to ramy programu, lecz będąc niewidomym doskonale wiedział, co będzie

przydatne jego uczniom w dorosłym życiu.

Ja również byłam uczennicą Profesora. Miałam wtedy 12 lat. Po przesłuchaniu zakwalifikował mnie wraz z innymi do nauki gry na fortepianie. Trwało to 5 lat - do 1954 roku. Poświęcił mi bezinteresownie wiele godzin swojego wolnego, prywatnego czasu. Dzięki niemu ukończyłam młodzieżową niższą szkołę muzyczną.

Pozostało mi zamiłowanie do słuchania muzyki. Piątkowe wieczory do dziś spędzam na koncertach w Filharmonii Pomorskiej. Zawdzięczam to Profesorowi, który dbał o edukację muzyczną uczniów.

W szkole kształcił także niewidomych stroicieli. Zdolniejszych uczniów kierował do szkół muzycznych, towarzysząc im przy egzaminach i służąc dobrą radą w trakcie nauki, a potem przy poszukiwaniu pracy. Był kochany i ceniony przez młodzież za profesjonalizm i życzliwość okazywaną każdemu. Nigdy nie miał kłopotów z utrzymaniem dyscypliny.

Był człowiekiem niezwykle pracowitym. Uczył we wszystkich bydgoskich instytucjach służących niewidomym. W dotarciu do licznych miejsc pracy korzystał z

pomocy przewodników, którymi byli także jego słabowidzący uczniowie. W szkole prowadził chór, a w latach 1964-69 zespół wokalny Bezalki - 5-osobowy zespół

żeński, któremu akompaniował na fortepianie, zdobywający wysokie lokaty na festiwalach piosenki radzieckiej. Założył podobny zespół - "Gryfinki" przy spółdzielni

niewidomych Gryf, a także prowadził tam zespoły instrumentalne. Dla swych zespołów napisał wiele kompozycji.

Pan Henryk był często angażowany w bydgoskim ośrodku rehabilitacji. Odkrywał tam osoby utalentowane muzycznie i zachęcał je do kształcenia się w tym kierunku.

Na zlecenie okręgu PZN organizował modne w tamtych czasach imprezy propagandowe - koncerty, które poprzedzone były prelekcją o możliwościach i trudnościach niewidomych.

Gdy przeszedł na emeryturę zabrakło ukochanej pracy. Powstała pustka, której nie było czym wypełnić. Odbiło się to ujemnie na jego samopoczuciu. Często dzwonił, ot tak, by pogadać, pozwierzać się, zaczerpnąć nadziei. Oczekiwał ode mnie wysłuchania. Chorował niedługo, zmarł w bydgoskim szpitalu pojednany

z Bogiem przez duszpasterza niewidomych ks. kanonika Benona Kaczmarka. Był grudniowy, zimowy dzień, 1981 roku, początek stanu wojennego. Na bydgoskim cmentarzu

licznie zebrali się niewidomi, by pożegnać swego mistrza i zaśpiewać mu stosowną pieśń. Miał dopiero 61 lat. Teraz, kiedy minęło już tyle lat, pamiętający go spotykają się przy jego grobie 15 lipca w dzień jego imienin, by zapalić znicz i powspominać.

NMN12-2004