Musimy go upamiętnić

Edwin Kowalik

Życie ludzkie bywa fascynującą historią - niestety, jakże często bolesną, tragiczną w swym przebiegu. Rozbłyśnie niekiedy wspaniałym blaskiem i gaśnie niespodziewanie jak płomień paschału zgaszonego nagłym podmuchem. Tak właśnie zakończyło się krótkie, lecz jakże bogate życie naszego kolegi, niewidomego artysty - jazzmana - Mieczysława Kosza. W dniu 31 maja na skutek nieszczęśliwego upadku z drugiego piętra zginął śmiercią, która wzbudziła wstrząs, lęk i żal…

Był to człowiek, który w swym krótkim, bo zaledwie dwudziestodziewięcioletnim życiu przeszedł i doznał wszystkich wrażeń - prymitywu i nędzy wsi, trudnej nauki i pracy nad zdobyciem wiedzy muzycznej, próby zdobycia samodzielności, a wreszcie, krok za krokiem, dzień po dniu, żmudnego dążenia ku sławie i jej osiągnięcia.  

Urodził się 10 maja 1944 roku w Antoniówce koło Tomaszowa Lubelskiego. Uczył się w szkole dla niewidomych w Krakowie, a potem podjął dalszy ciąg nauki pianistycznej w średniej szkole muzycznej. Widziałem go wtedy, będąc w delegacyjnej podróży. Rozmawialiśmy długo i grał na zorganizowanym koncercie w szkole - był nieśmiały, skromny, może nawet niezbyt zaradny i zapobiegliwy o swoje sprawy. Nasz Związek, pomagając mu w miarę swych sił, nie mógł jednak zapewnić młodemu pianiście pracy i bytu. Życie zmusiło Mieczysława Kosza do podjęcia pracy „klezmera” w jednym z zakopiańskich lokali. I tam właśnie odkryła go Polska Federacja Jazzowa. Jej to przedstawiciele sprowadzili Kosza do Warszawy, zorganizowali mu pracę w kawiarni „Nowy Świat”, a kiedy jego muzyka (już wtedy charakteryzująca się specyficznym indywidualizmem) nie przypadła gustom lokalowej „publiczki”, porzucił to zajęcie. Stowarzyszenie Jazzowe pokierowało jego losami zgodnie z wielkim talentem improwizacyjnym, który w uprawianiu jazzu stanowi zasadniczy element tworzywa artystycznego i powodzenia wśród znawców tego gatunku.  

Kosz miał dar tworzenia. Każdą niemal tematykę bez trudu brał na improwizacyjny warsztat - harmonizacja, rytmika, kolorystyczne, błyskotliwe tyrady biegników, metamorfozy stylów w różnorodnych jego kompozycjach, pozorna szorstkość brzmienia, przeradzająca się nagle w bogactwo rozwiązań tonacyjnych - oto, co charakteryzowało ten niebywały, jedyny w swoim rodzaju talent. Nic też dziwnego, że sukcesy „szły” jedne po drugich.  

Rok 1967 - pierwszy występ na Festiwalu Jazz Jamboree, rok 1967 - 69 - pierwsze miejsce w Wiedniu jako solowy pianista jazzowy i pierwsze miejsce w kategorii zespołów (trio), W Monachium drugie miejsce w kategorii jazzu pianistycznego, wreszcie trzecie miejsce w Montreux (Szwajcaria) na Festiwalu Radiowym i zdobycie tu laurowego pucharu.  

Wszędzie spotykał się z entuzjazmem publiczności, z oszałamiającymi brawami, z wyrazami uznania, artykułami pełnymi pochwał i podziwu. Grał wiele, bardzo wiele. Brał udział w koncertach znanych pt. „Jazz w Filharmonii”, występował w klubach i salach całego kraju. Występował stale  z basistą - Bronisławem Suchankiem, z Januszem Stefańskim i z wokalistką  Marianną Wróblewską. Jego trio i jego solo słyszane było w licznych audycjach radiowych, rzec by można, nagrania te stały się nieodłącznym wkładem w program Radia Polskiego. Przytoczmy choćby niektóre: „Gwiazda siedmiu wieczorów”, „Reminiscencje Mieczysława Kosza”, „Kosz przed mikrofonem”, „Team w jednej osobie”. Wydana została również płyta z jego kompozycjami i w jego wykonaniu (SXL  0744), o które pisano: „Jest to żywioł, ale żywioł pełen głębi i nowatorskich pomysłów. Kosz daje więcej niż tylko improwizację, niż styl klasycyzującego jazzu - jest to muzyka olśniewająca swoistym, porywającym słuchacza „nerwem”, chciałoby się powiedzieć - Kosz wpada w narkotyczny trans i w trans ten „wmanewrowuje” każdego słuchacza”.  

Mieczysław Kosz mało był z naszą organizacją związany. Nie wiadomo, dlaczego unikał trochę naszych spraw, naszej życzliwej troski - być może pochłaniały go nadto sprawy koncertowe, walka o lepsze warunki - do końca nie miał przecież własnego mieszkania, błąkając się od jednego do drugiego sublokatorskiego mieszkania. Gnębiono go właśnie tam, uczono i namawiano do tego, czego nie wolno czynić niewidomemu i muzykowi - któż nie wie, co grozi artystom, którzy tak często potrzebują podniety, by tworzyć, „towarzyskich spotkań” dla podtrzymania kontaktów i kariery. Nie wiem, czy to właśnie go zgubiło. Zapewne był to zwyczajny (jak podaje prasa) wypadek, ale wiem, czuję to w głębi duszy, że kryje się za tą przegraną tragedia samotnej, bezsilnej walki, brak pomocnej dłoni, zapomnienie o potrzebie moralnego, serdecznego poparcia, niezbędnego każdemu zdolnemu niewidomemu. Co tu wiele mówić - niewidomemu artyście nie wystarczy kariera, równoznacznie niezbędna jest mu przyjaźń, serdeczność bliska i szczera.  

Podjąłem już kroki w porozumieniu ze Stowarzyszeniem Jazzowym. Ustaliliśmy - zrobimy wszystko, aby upamiętnić Mieczysława Kosza, aby nie zaprzepaścił się dorobek tego niezwykłego talentu, który stać się powinien wzorem pracy i artyzmu dla nas i dla widzących.  

Myślimy, że uda się wydać pośmiertnie jego drugą płytę z taśmowych, archiwalnych nagrań. Być może będzie możliwe wydanie broszury - folderu o jego życiu i działalności. W projekcie jest też ufundowanie jednorazowej lub stałej nagrody im. Mieczysława Kosza dla młodych, zdolnych jazzmanów.  

Nasza rola, rola Związku, jest tutaj ważna. Będziemy pobudzać i aktywizować sprawę, kontaktować się z muzykami i wydawcami, podejmiemy wszelkie wysiłki, które tragedię niewidomego artysty przetworzą w jego pośmiertny triumf.  

Pochodnia Lipiec -  sierpień  1973