Jak zostałem maszynistą

 

Józef Śmietanko

Zdarza się czasem, że jakiś drobny i niepozorny fakt, który dla tysiąca ludzi nie ma żadnego znaczenia i nawet nie zwraca ich uwagi, dla tysiąc pierwszego staje się wydarzeniem, sprawą wielkiej wagi. Sprawą, która może stać się bodźcem do ważnych postanowień, treścią nowych poczynań.

Tak właśnie było ze mną.

W jednym z ostatnich numerów "Pochodni" ubiegłego roku ukazało się ogłoszenie, które dla kilkuset czytelników obojga płci i różnego wieku było zwyczajnym, ot, takim sobie małym zajączkiem, nie zasługującym na większą uwagę. Pod moimi palcami zajączek ów wyrósł na grubego zwierza. W ogłoszeniu, o którym mowa, przeczytałem, że drukarnia brajlowska poszukuje kandydatów na korektorów i maszynistów.

Nie miałem pojęcia, jak wygląda ta praca u niewidomych, jakich umiejętności i uzdolnień wymaga się od kandydatów, ale wiadomość ta wysadziła z siodła mój spokój. Od chwili utraty wzroku, czyli bez mała od jedenastu lat, tkwiłem jak gdyby na uboczu życia, niby złamane, do niczego nieprzydatne koło, leżące w rowie.

Zwątpienie i niewiara we własne siły- owoc długotrwałej bezczynności- niby rdza wżerała się coraz głębiej i głębiej, zatruwała moją świadomość i powoli, nieuchronnie niszczyła resztki zaufania do siebie. Ale w końcu coraz częściej poczynało się rodzić pytanie: czy mam prawo nazywać siebie  człowiekiem, skoro nie posiadam ludzkich możliwości.

Nie miałem jeszcze odwagi odpowiedzieć sobie na to pytanie. Zdawałem sobie sprawę, że po takiej odpowiedzi musiałoby nastąpić następne- o wiele trudniejsze. Zwątpienie, które niczym nie wypełniony czas wsączał niby truciznę do wszystkich komórek mózgowych, obezwładniło mnie zupełnie, zepchnęło na samo dno beznadziejności. Przez całe lata butwiałem, jak butwieje na dnie wąwozu powalony wichurą pień drzewny. Ale zwykle pień drzewny leży spokojnie, porasta mchem i pleśnią i nic nie czuje, i nie rozumie.

A ja żyłem przecie. Czułem, słyszałem, rozumiałem -  i cierpiałem. Raz jeden w tym okresie rozpaczliwym wysiłkiem woli spróbowałem wdrapać się na skraj mojego wąwozu i uchwycić za ogon przebiegające obok rzeczywiste życie, ale wkrótce próba ta przyniosła mi rozczarowanie. Po chwilowych złudzeniach i pięknych nadziejach- przykre doświadczenia i bolesne zawody pogłębiły jeszcze bardziej moje przekonanie, że już nic mnie w życiu nie czeka, że muszę pozostać tym, czym od jedenastu lat jestem- ludzkim złomem, złamanym kołem, butwiejącą kłodą.

I oto, kiedy już zaczęło mi się wydawać, że idę na ugodę ze swym smutnym losem, że muszę się poddać, zjawiło się owo ogłoszenie z drukarni. Połknąłem przynętę, a wraz z nią zdradziecki haczyk.

Mieszkałem na wsi, w odległości osiemdziesięciu kilometrów od drukarni. Tutaj żona moja pracowała na państwowej posadzie, tutaj w ciągu kilku lat zagospodarowaliśmy się, i jak to się mówi- "wsiedzieliśmy się w swoje gniazdo". O przeniesieniu się do Warszawy  i znalezieniu mieszkania trudno było nawet marzyć. Ale haczyk z "Pochodni" utkwił mi tak głęboko i tak mocno  w sercu, że nie mogłem go już stamtąd wyszarpnąć, a ciągnął mnie z taką siłą, że mimo sprzeciwu zdrowego rozsądku, i mimo perswazji otoczenia, nie wiem jak i kiedy wylądowałem w gabinecie dyrektora drukarni brajlowskiej przy ulicy Krajowej Rady Narodowej w Warszawie, na pierwszym piętrze.

Stałem przed biurkiem z bijącym sercem i wystraszony zuchwalstwem swej decyzji. Nazwisko moje znane było dyrektorowi, jako że od dłuższego czasu nadsyłałem do redakcji "Pochodni" w niemałych bólach zrodzone "materiały", z których część była nawet wydrukowana. Przyjął mnie niezwykle uprzejmie, a jego zachęcające słowa wbiły jeszcze głębiej ostrze tkwiącego w mej piersi haczyka. Doznawałem wrażenia, że haczyk rozrasta się do wielkości harpuna wielorybniczego i rozsadza mi żebra.

Tak. W drukarni wolne było miejsce korektora  i dyrektor bardzo chciał, abym je zajął. Wyraziłem swoje  wątpliwości co do posiadanych przeze mnie kwalifikacji.  Zdawałem sobie sprawę, że korektor musi mieć opanowaną   w doskonałym stopniu biegłość czytania pisma punktowego, a ja w tej sztuce nie byłem artystą. Dyrektor nie ustąpił   i przeprowadzono mnie do pokoju korektorów, gdzie stary wyga w tej materii- kolega W. - miał zmierzyć moje siły.

Przydarzało mi się w ciągu mojego żywota zdawać kilka prawdziwych egzaminów, ale gdybym zgarnął tamte tremy i wsypał do wspólnego worka- musiałby się on wydać mizerną sakiewką wobec wora, w którym mógłbym pomieścić przeżywane w tej chwili zdenerwowania. Zasłużony mistrz korekty przysunął mi blaszany arkusz z wytłoczonym tekstem i rzekł uprzejmie: - no, kolego, poczytajcie nam trochę.- Skupiłem się cały na czubku mojego wskazującego palca- on bowiem jedyny wśród dziesięciu moich palców nie był analfabetą-  i przesunąłem nim po pierwszym wierszu. Widocznie ładunek woli, jaki wtłoczyłem w ten palec, wytworzył w nim ogromne ciśnienie, bo po chwili z trudem, ale dość spokojnym głosem zacząłem czytać powoli: - "...siwa para wołów wyrasta lub spada z zamożności..."- co, co? - przerwał mi nagle korektor- jaka para wołów? Skąd ona się tam znalazła?-

Cofnąłem szybko palec i wystartowałem po raz drugi. Westchnąłem z głębi serca i zacząłem: "...siła parowozu wzrasta lub spada w zaległości...w zależności..."

- Dajcie już spokój, kolego, nie męczcie się- przerwał mi znowu mistrz korekty. Wziął do ręki arkusz i jął czytać szybko, jakby znał na pamięć tekst: "siła parowozu wzrasta lub spada w zależności od sprężenia pary w cylindrach..."-

Nie słyszałem już i nie rozumiałem, co tam było dalej. Wprawdzie taki wynik egzaminu nie powinien być dla mnie niespodzianką, a jednak...Istniała jeszcze możliwość zatrudnienia mnie jako maszynisty, i właściwie jadąc tutaj, o innej pracy nie myślałem.

                                     c.d.n.