Biografia prasowa  

 

Wojciech Maj  

Informatyk  

Właściciel przedsiębiorstwa komputerowego  

 handlowo-szkoleniowego  

 

 Rozmowa miesiąca

 Z Wojciechem Majem rozmawia Józef Szczurek  

    

Źródło: Publikacja własna "WiM"

 

J.S. - Ma Pan bogate doświadczenia życiowe i rehabilitacyjne. Jest Pan mężem i ojcem, tłumaczem przysięgłym, przedsiębiorcą i działaczem społecznym. Proszę opowiedzieć czytelnikom "Wiedzy i Myśli" o swojej drodze życiowej, o porażkach i sukcesach oraz doświadczeniach rehabilitacyjnych.  

 

W.M. - Urodziłem się na Śląsku niedaleko Oświęcimia, jednak nie przebywałem tam zbyt długo. Gdy miałem niewiele ponad rok, zacząłem tracić wzrok. Rodzice zdobyli informacje o ośrodku w Laskach i chcąc mi zapewnić normalny rozwój, zawieźli mnie do tamtejszej szkoły. W Laskach przebywałem w przedszkolu od czwartego roku życia. Potem była szkoła podstawowa. Gdy ukończyłem szóstą klasę, rodzice przenieśli mnie do szkoły muzycznej w Krakowie, gdyż wcześnie zacząłem przejawiać zainteresowania i zdolności muzyczne. Tam ukończyłem szkołę podstawową. Następnie rozpocząłem naukę w liceum ogólnokształcącym razem z młodzieżą widzącą w Katowicach, było to Liceum Nr 2 im. Marii Konopnickiej. Potem rozpocząłem studia na Uniwersytecie Śląskim na wydziale anglistyki, przeniosłem się więc do Sosnowca, gdyż tam znajdował się ten wydział.  

Po ukończeniu studiów dalej mieszkałem w Sosnowcu, ponieważ zawarłem związek małżeński z dziewczyną, która studiowała w tej samej uczelni, co ja, ale na innym wydziale. Żona podjęła pracę na Uniwersytecie Śląskim jako asystent, dostaliśmy więc mieszkanie w hotelu asystenckim w Sosnowcu i kilka lat tam mieszkaliśmy. Potem było już nasze pierwsze mieszkanie. Wtedy istniał kredyt dla młodych małżeństw i skorzystaliśmy z niego. Kredyt ten nie miał prawie nic wspólnego z tym, co obecnie określamy tym terminem. Był w dużej części umarzany. Stanowił formę pomocy o charakterze zapomogi dla młodych małżeństw. Nam wtedy ten kredyt bardzo pomógł.  

 

J.S. - Żona podjęła pracę na Uniwersytecie. A jak wyglądała sprawa Pańskiego zatrudnienia?  

 

Od razu po ukończeniu studiów rozpocząłem pracę, jak to się dzisiaj mówi - na otwartym rynku. Znalazłem zatrudnienie w górnictwie, które wtedy miało ogromne, priorytetowe znaczenie. Na początku lat 80. było przemysłem wiodącym. I tak na przykład - miało własną łączność, własną sieć telekomunikacyjną, podobnie jak kolej czy wojsko. To świadczy o statusie, jaki wówczas miała ta gałąź gospodarki.  

 

J.S. - Jaką pracę Pan wykonywał?  

 

W.M. - Pracowałem w ośrodku informatycznym jako tłumacz języka angielskiego. Zajmowałem się głównie tłumaczeniem artykułów z prasy specjalistycznej z dziedziny górnictwa. Nie były to teksty zbyt skomplikowane, dotyczyły głównie geologii, maszyn, początków komputeryzacji i to zaraziło mnie tematyką komputerową.  

 

J.S. - Już w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia? Proszę powiedzieć coś więcej na ten temat.  

 

W.M. - Jeden z moich przyjaciół, kilka lat starszy ode mnie, który uczęszczał do tego samego liceum co ja, a później studiował na wydziale matematyki na Uniwersytecie Śląskim - Romek Zając, zorganizował kurs komputerowy umożliwiający zapoznanie się z komputerem, oczywiście z ówczesną jego postacią. Wtedy jeszcze było to coś bardzo nowego, na przykład "Odra 1305" i różne inne dziwne maszyny, ale tak właśnie wyglądały zalążki komputeryzacji. W promowaniu tej nowoczesnej techniki górnictwo przodowało, więc już zacząłem mieć kontakty z informatyką, ale nie przychodziło mi nawet na myśl, że to stanie się najważniejszą treścią mojego życia. Zacząłem więc poznawać zasady obsługi komputera.  

 

J.S. - Młodsi czytelnicy nie pamiętają tamtych czasów. Jak wówczas wyglądała praca z komputerem, jak wyglądało programowanie?  

 

W.M. - Wtedy jeszcze komputeryzacja polegała na tym, że dostawaliśmy duże karty pokratkowanego papieru formatu A3 i w tych kratkach stawiało się ptaszki. To było przygotowanie do pisania programów. Niestety, nie mogłem z tego korzystać. Zakratkowane arkusze nanosiło się na karty perforowane. Perforowało się specjalnym urządzeniem, a komputery je odpowiednio przetwarzały.  

 

J.S. - To mało podobne do dzisiejszych komputerów.  

 

W.M. - Tak, wówczas dysk twardy był wielkości bochenka chleba i miał pojemność jednego kilobajta. Byłem więc przy narodzinach polskiej komputeryzacji, choć nieco z boku, ale się w niej nieustannie zanurzałem. Bardzo to było interesujące i kiedy Romek zorganizował dla studentów niepełnosprawnych kurs komputerowy, takie wstępne zapoznanie się z komputerem - chętnie się zapisałem, choć nadal nie miałem możliwości korzystania z ówczesnego komputera. Były to bowiem maszyny z klawiaturą zintegrowaną z ekranem, a pod spodem znajdowały się stacje dyskietek i ogromna maszyna. Były to już jednak prawdziwe komputery.  

Bawiliśmy się tym urządzeniem, naciskaliśmy klawisze, uczyliśmy się języka programowania, Semptlera. Oczywiście, dzisiaj nic z tego nie pamiętam, z wyjątkiem jednej komendy, która brzmiała: "entowi" i do czegoś służyła. Ale przy pomocy instruktora napisaliśmy program. Okazało się wówczas, że jestem projektantem systemów cyfrowych. Było to w 1983 roku. Program sprawiał, że gdy się wcisnęło określony przycisk, komputer odpowiednimi dźwiękami wskazywał, jaką wybrało się literę w brajlu. Później ten program nie był rozwijany, gdyż okazało się, że lepszym kierunkiem umożliwiającym obsługę komputera jest mowa syntetyczna.  

Dzięki temu programowi odkryłem w sobie chęć, a nawet zacięcie, w poszukiwaniu sposobów umożliwiających niewidomym pracę z komputerem. W tym czasie pracowałem jeszcze w Centrum Obliczeniowym Górnictwa. Później zapragnąłem samodzielności.  

 

J.S. - To interesujące. W tamtych czasach praca na własny rachunek nie była czymś popularnym. Jak Pan sobie radził? Jak pokonywał trudności?  

 

W.M. - Zacząłem pracować jako samodzielny tłumacz. Już wcześniej zdarzały mi się okazje do tłumaczeń ustnych, znajdowałem w tym dużą przyjemność. Uczestniczyłem jako tłumacz w różnych konferencjach, które mój górniczy ośrodek organizował. Postanowiłem więc zmienić rodzaj pracy. Zatrudniłem się w spółdzielni, która miała w repertuarze również tłumaczy. To było ciężkie doświadczenie, ponieważ spółdzielnia okazała się bezwzględnym wyzyskiwaczem. Płacili mi 30 procent tego, co otrzymywali za moją pracę. Postanowiłem zatem sytuację tę jak najprędzej zmienić.  

W tym czasie zdałem egzamin w Naczelnej Organizacji Technicznej, która organizowała egzaminy dla tłumaczy technicznych. Zdałem egzamin w dziedzinie informatyki. W rok później wystąpiłem do sądu rejonowego o ustanowienie mnie tłumaczem przysięgłym z języka angielskiego. Otrzymałem odpowiedź odmowną. Napisałem odwołanie od tej decyzji twierdząc, że jestem wykształconym anglistą i tłumaczem. Posiadam też wiedzę i umiejętności, których typowi tłumacze nie posiadają. Słownictwo specjalistyczne, używane w rehabilitacji niewidomych jest dla nich za trudne. Myślę, że sąd udzielił mi odpowiedzi odmownej nie dlatego, że chciał mi odmówić, lecz że chciał się przekonać, czy jestem odpowiednio uparty, konsekwentny w swych dążeniach. Zdałem egzamin i jestem tłumaczem przysięgłym już od 28 lat. Teraz nie zajmuję się tłumaczeniami dla klientów zewnętrznych, tłumaczę natomiast teksty, które są mi potrzebne w obecnej pracy. Są to na przykład tłumaczenia programów komputerowych, programów do telefonów komórkowych i instrukcji do innych urządzeń, które później w Polsce wprowadzamy na rynek, wdrażamy do codziennej praktyki.  

Tłumaczenia dały mi bardzo dużo, również w odniesieniu do tego, co później zacząłem robić.  

 

J.S. - Chciałbym zauważyć, że nie poprzestał Pan na ukończeniu studiów, że nieustannie się dokształcał i poszukiwał ciągle czegoś nowego. Czy wówczas rozstał się Pan z pracą w charakterze tłumacza?  

 

W.M. - Nie, w 1985 roku spróbowałem się zapisać do spółdzielni, czyli do instytucji, która nosiła nazwę: Zespół Tłumaczy Przysięgłych w Katowicach. Członkowie tej społeczności działali razem. Mieliśmy wspólne biuro, opłacane z naszych składek, które ułatwiało zdobywanie tłumaczeń. Pieniądze wydawane na utrzymanie biura nie były już tak duże, jak w wypadku tej mojej pierwszej spółdzielni, a więc zarobki były lepsze. Wpłacaliśmy na utrzymanie biura około 20 procent. Pieniądze te były przeznaczone na opłacanie administracji. Zaczęło mi się więc lepiej powodzić. Miałem też klientów zewnętrznych, którzy trafiali do mnie również poza strukturami zespołu. Doszedłem więc do wniosku, że mogę pracować na własną rękę, zrezygnowałem ze współpracy z zespołem i założyłem własną firmę. Dziś postrzegam ją jako zapowiedź przyszłości. Firma nazywała się "Eta". Założyłem ją razem z kolegą. Planowaliśmy, że ludzie będą nas wyszukiwali w internecie i przekazywali prace do tłumaczenia drogą elektroniczną. Okazało się jednak, że komputeryzacja jest jeszcze niedostateczna. Zleceń nie było wcale. Firma w ciągu kilku miesięcy nie przyniosła spodziewanych zysków i się nie utrzymała. Kolega nie był zainteresowany utrzymaniem firmy, więc ją zamknęliśmy.  

Firmę tę założyliśmy w 1992 roku, a w marcu 1993 została zamknięta. Ale już wówczas wiedziałem, że będę się starał prowadzić własną firmę gospodarczą.  

J.S. -   Czy nowa firma, którą Pan planował założyć, miała mieć już inny charakter?  

 

W.M. - Tak, miała to być inna firma. Już we wrześniu 1993 r. uruchomiłem firmę, którą nazwałem "Medison". I to był też pomysł językowy. Uważałem, że będę się zajmował rozwiązaniami rehabilitacyjnymi, a nawet medycznymi, stąd Medis, i że będą one oparte na rozwiązaniach akustycznych, dźwiękowych, z angielskiego języka: sonic, stąd son. I tak powstał "Medison". Po kilku latach dowiedziałem się, że na świecie jest dużo firm pod nazwą Medison, ale gdy zakładałem firmę, nie wiedziałem o tym.  

 

J.S. - Właśnie, obecnie "Medison" kojarzy się głównie z komputerami.  

 

W.M. - Tak, ale zajmuję się nie tylko techniką komputerową, chociaż komputery są moją miłością. Z moim pierwszym komputerem wiązały się następujące okoliczności. Gdy zacząłem pozyskiwać pierwszych klientów trafiających do mnie samodzielnie z tekstami do tłumaczenia, pojawił się u mnie kiedyś młody, sympatyczny człowiek, który zaproponował mi tłumaczenia literatury religijnej, opracowań Pisma Świętego oraz biografii ludzi związanych życiowo z religią. Oni chcieli mieć moje tłumaczenia od razu w formie elektronicznej. Powiedział, że kupią mi komputer, który będzie dla mnie odpowiedni, a ja oddam im to w formie tłumaczeń. I rzeczywiście nabyli komputer, zresztą od Polskiego Związku Niewidomych. Komputer nazywał się Bate 286 i był, jak na tamte czasy, wysokiej klasy. Miał 40 megabajtów. Te komputery rozsyłane były po wszystkich okręgach, ale w większości okręgów nie było wiadomo, co z nimi robić, do czego to urządzenie miałoby służyć. Jeden z okręgów, kierowany przez zaprzyjaźnionego prezesa, udostępnił mi komputer odpłatnie. Stwierdzili, że oni te pieniądze będą mogli lepiej zużytkować na cele statutowe. Wiem, że odstąpił mi go za większe pieniądze niż komputer kosztował, ale nie miałem ochoty się o to spierać.  

Była to dla mnie dobra szkoła na przyszłość. Przekonałem się, że można kupować towary, sprzedawać je drożej i klient będzie zadowolony. To były sygnały ukazujące mi niejako drogę. I w taki sposób komputer dla mnie został kupiony. Był to rok 1989.  

 

J.S. - To już ponad 20 lat pracuje Pan przy pomocy komputera. Jeżeli jednak dobrze pamiętam, wówczas nie było jeszcze polskiej mowy syntetycznej, z którą można by było pracować bez przeszkód. Jak Pan sobie radził?  

 

W.M. - Moja technika pracy polegała na tym, że zatrudniałem lektora, który czytał mi tekst do przetłumaczenia. Jeśli był to tekst polski - było taniej, ale gdy angielski, musiałem znaleźć lektora ze znajomością tego języka. Jak obliczyłem, kosztowało mnie to dwa lata mojej pracy. Na początku trochę się bałem tej transakcji, ale wiedziałem, że na pewno uda mi się zdobyć jeszcze innych zleceniodawców. W każdym razie ta dwuletnia inwestycja w siebie okazała się bardzo pożyteczna i celowa.  

 

J.S. - Komputer komputerem, a bez lektora ani rusz. Czy tak to wyglądało?  

 

W.M. - Można tak powiedzieć, bo nie było wtedy słowników elektronicznych, miałem tylko papierowe. Opracowałem technikę pracy, ale była bardzo żmudna. Dzięki tej technice mogłem konkurować z widzącymi tłumaczami. Lektor nagrywał mi na magnetofon angielski tekst, później te taśmy przesłuchiwałem i wypisywałem na kartce papieru słowa, których nie znałem. Wypisywałem je rzadkim drukiem co drugi wiersz, następnie ciąłem te kartki na poszczególne słowa i układałem je alfabetycznie, żeby móc znowu zatrudnić lektora i żeby miał gotowy tekst. Jego czas wtedy był maksymalnie wykorzystany. Siadałem z lektorem, który był obłożony słownikami i zaczynało się odczytywanie tych słów i wpisywanie na paskach odpowiedzi. Tworzyłem sobie brajlowskie słowniki kartotekowe.  

 

J.S. - No, to widzę, że była to benedyktyńska praca.  

 

W.M. - Tak, to było bardzo żmudne, ale takie przygotowanie umożliwiało przystąpienie do tłumaczenia. Była to dobra zaprawa do tej pracy.  

 

J.S. - A w jaki sposób pomagał Panu komputer?  

 

 

W.M. - Miałem komputer daleki od dzisiejszych. Można było pisać na nim jedynie na pamięć. Jeśli natomiast chciało się przeczytać napisany tekst, trzeba było zatrzymać pracę komputera, wprowadzić tryb zamrożenia ekranu, poruszać się po nim przy pomocy strzałek i czytać za pomocą mowy syntetycznej. Korekcje i obróbki tekstu były bardzo uciążliwe.  

 

J.S. - Do tego również potrzebna była benedyktyńska cierpliwość.  

 

W.M. - A i owszem. Zdarzyło mi się zepsuć komputer, nie wiedziałem, co zrobić. Ktoś ze znajomych wezwał kogoś z politechniki gliwickiej. Ten pan usiadł przy komputerze, wcisnął parę klawiszy, coś napisał i komputer zaczął normalnie działać. Naprawił komputer w ciągu dwóch minut. Następnym razem, kiedy zepsułem komputer (w miarę szybko), poprosiłem tego człowieka, żeby mi powiedział, co zrobił. Powiedział i sam naprawiłem komputer.  

 

J.S. - No tak, do wszystkich trudności dochodziła nieznajomość komend, kruczków, sposobów zachowania przy komputerze. Jak wówczas można było uzupełniać swoją wiedzę z tej dziedziny i doskonalić umiejętności?  

 

W.M. - To prawda. Było mnóstwo różnych trudności do pokonania i problemów do rozwiązania. Na szczęście pojawił się w Polsce Amerykanin Morley, który zbierał od niewidomych przeczytane czasopisma i rozsyłał je po całym świecie. Wśród czasopism, które mi przysłał, znalazły się czasopisma o komputerach, m.in. PC Word Computing. Zacząłem czytać. Wtedy ukazała się też pozycja, wydana przez Altix, dotycząca komend. Te wszystkie materiały razem pozwoliły mi poznać technikę komputerową. Nauczyłem się robić różne rzeczy, których moi widzący koledzy nie potrafili. Stałem się takim samym "czarodziejem", jak pan, który mi pierwszy naprawiał komputer. Chętnie pomagałem znajomym.  

 

J.S. - Zdolności, upór, wytrwałość i literatura dały dobre rezultaty. Ale nie wszyscy niewidomi mieli podobne możliwości, podobne cechy i zdolności. Jak oni sobie radzili? Przecież nie było wielu instruktorów, którzy uczyli niewidomych posługiwania się komputerem.  

 

 W.M. Tak właśnie było. Dlatego przyszło mi do głowy, że mógłbym zacząć pomagać niewidomym w tym zakresie. Był co prawda Altix w Warszawie i Harpo w Poznaniu, ale gdzie indziej nie było nic.  

Swoją firmę komputerową założyłem w dobrym momencie, bowiem pojawił się program "Premia dla aktywnych", opłacany przez PRFRON. Udało mi się zdobyć kilku pierwszych klientów i uruchomiłem działalność. Potem już wszystko poszło samo.  

To była maleńka, jednoosobowa firma. Nie miałem żadnego wsparcia. Żona nie interesowała się moją pracą. Był to jeden z powodów rozpadu naszego małżeństwa.  

 

J.S. - Ale obecnie jest Pan żonaty?  

 

W.M. - Tak, ze Śląska przeniosłem się do Krakowa. Tam poznałem moją obecną żonę - Agnieszkę i za nią przeprowadziłem się do Kielc. W Kielcach mieszkam od 1998 roku.  

Moja firma, która zaczęła działać w 1993 roku, nie tylko zajmowała się rozprowadzaniem sprzętu, dostosowanego do potrzeb osób niewidomych i niedowidzących, ale również szkoleniem. Wszystkie szkolenia prowadziłem sam, gdyż, jak już wcześniej wspomniałem, byłem firmą jednoosobową. Kiedy przeniosłem się do Kielc, nadal zajmowałem się wszystkimi dotychczasowymi sprawami, a także tłumaczeniem, zwłaszcza programów do rozpoznawania druku. Tę działalność kontynuuję do dzisiaj.  

 

J.S. - Nie jest to chyba łatwa praca?  

 

 W.M. - Nie jest tak źle. Jakoś sobie radzę. Spod mojej ręki wyszło sporo znanych programów. Pojawił się program, który nazywa się Recognita - do rozpoznawania druku - nie był przystosowany dla niewidomych, ale zawierał moduł, który mógł sterować tym programem. Było w nim napisane, że jak ktoś chce, może ten moduł przetłumaczyć na swój język, i że autorzy się na takie tłumaczenie zgadzają. Zapowiedzieli kolejną wersję tego programu, z osobną wersją przeznaczoną dla niewidomych. Posłałem im starszą wersję programu, przetłumaczoną przeze mnie. Wtedy umówili się ze mną na płatne tłumaczenie. W ten sposób przetłumaczyłem program Auge, potem całą Recognitę w wersji 3 i 4 i to mnie skierowało na dzisiejsze tory.  

 

J.S. - Moje uznanie! Nie wyobrażam sobie takiej pracy.  

 

W.M. - Nic dziwnego. Jest Pan dziennikarzem, a to zupełnie co innego.  

 

J.S. - Proszę opowiedzieć o dalszym rozwoju Pańskiej firmy.  

 

W.M. - W 1990 roku pojawił się nowy program dofinansowań zakupów różnych pomocy dla niewidomych i słabowidzących. Ten pierwszy program - "Premia dla aktywnych" - trwał rok i moja firma później wegetowała przez 6 lat. W 2001 roku pojawił się program "Komputer dla Homera" i tu już miałem sporo klientów. Moja firma była znana ze szkoleń. Sporo chętnych było moimi starymi przyjaciółmi, co moją firmę, w której teraz pracuję razem z żoną, podniosło na wyższy poziom. Zaczęliśmy zastanawiać się nad innymi działaniami.  

W 2003 roku trafiliśmy na program mówiący do telefonu komórkowego. Wraz z firmą "Iwo" umieściliśmy go na rynku. To bardzo sprawna ekipa, zrobiła polską mowę syntetyczną w trzy tygodnie. Światowa premiera programu miała miejsce w grudniu 2003 roku, polska premiera w październiku na targach w Łodzi, byliśmy więc pierwsi.  

Wtedy zrodziła się we mnie ambicja, żeby wprowadzać na rynek w Polsce różne nowoczesne rozwiązania, które się gdzieś pojawiają i mogą być przydatne innym. Stąd pierwsi wprowadzaliśmy na rynek polski program rozpoznawania druku do telefonu komórkowego. Można dzięki temu przeczytać na przykład gazetę albo umowę do podpisania w urzędzie. Nie trzeba już chodzić z komputerem, nawet małym, bo zrobi to telefon.  

Jest kilka bardzo nowoczesnych produktów, które wprowadzamy na nasz rynek.  

 

J.S. - Teraz widać, że nie tylko komputery są przedmiotem zainteresowania Pana firmy. A jak wyglądają inne dziedziny Pańskiej działalności?  

 

W.M. - Najtrudniej jest zaczynać jakąś działalność od podstaw. Jak się interes rozkręci, firma staje się znana i łatwiej podejmować inne kierunki pracy. Nasza działalność skłoniła Caritas, w osobie ówczesnego zastępcy dyrektora Caritasu w Kielcach - ks. Andrzeja Drapały, do zaproponowania nam współpracy w organizowaniu kilkutygodniowych stażów zagranicznych dla osób niewidomych i słabowidzących. Nie mieliśmy pojęcia, co to jest, nigdy tego nie robiliśmy, zaczęliśmy więc szukać partnera za granicą, który mógłby wspólnie z nami i Caritasem ten program realizować w którymś ze starych krajów europejskich. Znaleźliśmy takiego partnera w Szwarcwaldzie. Są to Brytyjczycy, osiedleni na stałe w Niemczech. Zorganizowaliśmy staż, uwieńczony sporym sukcesem, gdyż wszyscy nasi beneficjenci, niewidomi i słabowidzący, znaleźli później pracę.  

Była to grupa ośmioosobowa. W następnym roku zorganizowaliśmy staż dla znacznie większej grupy. Caritas zwrócił się do Zarządu Głównego PZN z propozycją współpracy. PZN przyjął tę propozycję, stworzył grupę stażystów wspólnie z Caritasem i nas zaprosił do współpracy. Staż odbył się według naszego autorskiego programu. PZN przeprowadził rekrutację kandydatów. Chcieliśmy, żeby w tych stażach uczestniczyły osoby zaniedbane rehabilitacyjnie. Jednak PZN postanowił, że będzie to nagroda dla niewidomych, którzy włożyli dużo wysiłku, żeby się wykształcić, przygotować do życia. Wszyscy mieli wyższe wykształcenie, byli przekonani, że niczego się od nas nie nauczą. To był nasz najgorszy staż, postanowiliśmy więcej ich nie organizować, gdyż mieliśmy inny pogląd na tę sprawę.  

 

J.S. - Z pewnością sukcesy cieszą, a porażki mogą załamać. Myślę jednak, że tak zahartowanej osoby jak Pan, byle porażka nie załamie.  

 

W.M. - Nie załamała. Poznaliśmy już swoje możliwości i mieliśmy sukcesy. Zrodził się pomysł wybudowania własnego ośrodka szkoleniowego i prowadzenia w nim własnego autorskiego programu. Dla nas rehabilitacja nie jest nagrodą, lecz próbę włączenia marginalizowanych ludzi do normalnego życia.  

 

J.S. - To niezmiernie interesujący pomysł. Czy przerodził się w czyn?  

 

W.M. - Tak, ale zanim o tym opowiem dodam, że zorganizowaliśmy jeszcze jeden staż z Caritasem, tym razem we Włoszech. Caritas jednak zorganizował grupę niewidomych, niedowidzących i inwalidów narządu ruchu. Te dwie grupy nie potrafiły razem realizować tych samych zajęć, ponieważ miały inne potrzeby. To też było fiasko. Wróciłem rozczarowany i więcej tej działalności nie prowadziliśmy. Warto jednak nadmienić, że w zagranicznych stażach wzięło udział 65 osób.  

Zaczęliśmy gromadzić środki na budowę i w 2008 rok, po naszym włoskim stażu, kupiliśmy materiały budowlane, w 2009 dostaliśmy pozwolenie na budowę, a w następnym zaczęliśmy budować. W październiku obiekt został przykryty dachem. Mam nadzieję, że uda się go uruchomić w 2011 roku i zaczniemy nasze działania u siebie, na miejscu.  

 

J.S. - Szczerze życzę powodzenia w tym wysiłku inwestycyjnym. Myślę jednak, że budowa nowego ośrodka nie wstrzymała dotychczasowej działalności Pańskiej firmy.  

 

W.M. Oczywiście, że nie. Dalej organizujemy szkolenia, zajmujemy się tym, co dotychczas. Moja żona zdecydowała, że będzie razem ze mną działać w firmie, zawsze służyła mi pomocą, ale to było trudne przy jej etatowej pracy w innej firmie. Tam wprawdzie szybko awansowała, ale zdecydowała się na realizację naszych zamierzeń, naszej wizji. Zwolniła się z pracy i zajmuje się teraz rodziną oraz realizacją wspólnych celów.  

 

J.S. - Bliska osoba widząca dla niewidomego to skarb. Moje uznanie dla Pańskiej żony i gratulacje dla Pana.  

Jak mógłby Pan podsumować dotychczasową działalność Pańskiej firmy?  

 

W.M. - Od 2000 roku przygotowaliśmy na polski rynek sporo nowości. Na zlecenie PFRON-u, Powiatowych Urzędów Pracy i Centrum Pomocy Rodzinie, przeszkoliliśmy około tysiąca niewidomych i słabowidzących osób. W 2000 roku przeszkoliliśmy 30 osób w programie "Komputer dla Homera", w 2001 - 45, w 2002 - 90, w 2003 - 170, a potem 150 - 200 osób.  

W 2006 byliśmy dwa miesiące w Niemczech, a w 2007 - 2 miesiące we Włoszech, więc tych szkoleń było mniej. W tym czasie PFRON zlecił szkolenie tylko jednej firmie, ale ten pomysł się nie powiódł. Myśmy wówczas nie otrzymali zlecenia. Pomysł ten jednak miał tę pozytywną stronę, że musieliśmy szukać innych zleceniodawców, zwróciliśmy się do powiatowych urzędów pracy i zaczęliśmy po raz pierwszy szkolić kursantów, którzy sami chcieli zapłacić za swoją naukę.  

 

J.S. - Tak imponujący dorobek wymaga wielkiej pracy, czasu, uwagi i wysiłku. Czy mają Państwo czas na życie rodzinne?  

 

W.M. - O życiu rodzinnym opowiem za chwilę. Najpierw jednak chcę powiedzieć o planach mojej żony. Z inicjatywy Agnieszki w czerwcu 2010 powstała fundacja, która będzie się zajmowała niewidomymi i niedowidzącymi dziećmi oraz ich rodzicami. To jest związane z naszym wieloletnim marzeniem, które zostało przyspieszone przez bieg wydarzeń w życiu osobistym.  

Wzięliśmy ślub w 2001 roku, Wcześniej, w 2000 roku urodził nam się synek - Mieszko. Rozwijał się jak każde inne dziecko. Kiedy miał 9 lat, urodziła nam się córeczka, która, jak się wkrótce okazało, jest ciężko chora.  

Mogłem przewidzieć jej chorobę, gdybym wiedział, co było przyczyną mojej ślepoty, ale nie wiedziałem. Kiedy byłem dzieckiem, siatkówczak nie był jeszcze opisany. Kilkanaście lat później został opisany, ale nie wiedziałem, że to była moja choroba. Mieszko był dodatkowym dowodem, że skoro urodziło mi się zdrowe dziecko, to moja choroba była przypadkiem. Dopiero, kiedy przyszła na świat Róża, okazało się, że choroba jest dziedziczna.  

Bardzo przeżyliśmy to, co się dzieje z Różą. W tej chwili nie ma zmian niekorzystnych, nie ma jednego oczka. Być może Róży się udało, drugim okiem widzi, rozwija się bardzo dobrze i mamy nadzieję, że nie będzie nowych problemów z jej wzrokiem, ale gdyby nawet, to postaramy się jak najlepiej przygotować ją do życia.  

Ta sytuacja z Różą przyspieszyła realizację naszego marzenia. Agnieszka utworzyła fundację na rzecz osób niewidomych i niedowidzących - "Wega". Fundacja ma na celu podnoszenie świadomości potencjalnych rodziców na temat siatkówczaka. Jest on podstępną chorobą, ponieważ może nie wystąpić przez dłuższy czas, ale jego historia może sięgać nawet dziesięciu pokoleń. Będziemy starali się to ludziom uświadamiać.  

 

J.S. Życzę małej Róży, żeby okrutny siatkówczak pozwolił o sobie zapomnieć i nie powodował dalszych uszczerbków w jej wzroku. Państwu życzę realizacji wszystkich zamierzeń i zadowolenia z osiągniętych i przyszłych sukcesów. Myślę, że wysiłki i osiągnięcia oraz trudności, które musiał Pan pokonać, zainteresują czytelników "Wiedzy i Myśli". W ich imieniu i własnym dziękuję za tak budującą, pożyteczną i ciekawą wypowiedź.  

 Józef Szczurek

Wiedza i Myśl październik 2011