Małgorzata Zuber - Którzy nas kochają...

    

Nader często spotykamy się z wyrazami podziwu dla tego, co robimy - kierowanymi nie tylko pod adresem naszych zawodowych sukcesów i naukowych dokonań. Wielu podziwia nas także za życiową zaradność i pokonywanie trudności dnia codziennego.

Dość jednak o nas! Przynajmniej na chwilę. Na krótszą lub dłuższą - zależnie od możliwości i upodobań - chwilę lektury tych kilku stron. Chcę powiedzieć o prawdziwych

 i dramatycznych bohaterach naszych historii, do których swoje passusy dopisała i dopisuje dysfunkcja wzroku - o tych, którzy są z nami. O naszych rodzinach i przyjaciołach. O tych, bez których nie pokonalibyśmy  niejednego zakrętu. O tych wszystkich, którzy nas kochają.

Rodzice: elegia na śmierć nadziei

 

Właściwie powinnam była się z tym liczyć, że najbardziej optymistyczny scenariusz może się nie zrealizować. I paradoksalnie uświadomiłam sobie, że ta gotowość,  na zmierzenie się z najgorszym, żyła gdzieś we mnie w utajeniu przez te wszystkie lata.

A więc, nic się nie da zrobić z bezsoczewkowością… Oczy nie nadają się do wszczepu.  

I jeszcze pogorszenie widzenia. To nie brak witamin, nie sezonowe, zimowe zmęczenie, nie tęsknota za zielenią w porze szarości. To jaskra. Pozostaje tylko obniżanie przez resztę życia ciśnienia wewnątrzgałkowego. Poza tym… nic. Ubytki wzroku będą coraz większe.

Bolało. Mimo spokoju, z jakim przyjęłam diagnozę. Ale nie smutna perspektywa na przyszłość, nie denerwująca bezsiła i niemoc. Nawet nie to, że odebrano mi nadzieję na większy komfort życia. Najbardziej bolało, że odebrano ją Rodzicom. Zmienili się z dnia na dzień. Milczeli i jak gdyby postarzeli się nagle o kilka lat. Zdałam sobie sprawę, jak wielkie znaczenie miała dla nich obietnica, którą im przed ponad dwudziestu laty złożyli lekarze i którą ochoczo podtrzymywali przez cały czas,  że gdy moje oczy przestaną rosnąć, wszczepią soczewki i będzie o wiele lepiej. Nam wszystkim, jak u Okudżawy, czas podarował próżną obietnicę, obietnicę bez pokrycia, fałszywą nadzieję.  

Mój ból jest silny i niewątpliwy, a smutek - prosty i oczywisty. Ich ból trzeba przemnożyć przez 24 lata  życia tą próżną obietnicą, zwielokrotnić o ładunek odebranej nadziei .

Cierpienie Rodziców jest ciemne i pełne znaków zapytania: Czy aby zrobili wszystko? Czy niczego nie zaniedbali? Zrobili wszystko, co było można. I wiedzą o tym doskonale, a jednak ponure pytajniki nie znikną nigdy z Ich życia. Aż po ostatnie lata.

Karolina: listy z Chin

 

Zazwyczaj nie zwlekam z odpowiedzią na korespondencję. A jednak na ten list chciałam odpowiedzieć jak najpóźniej. Na jeden z najkrótszych, jakie otrzymałam, na to jedno pytanie: „Małgosiu, znasz już wyniki ...? K.”. Bo Karolina pisała z dalekiego Xianu, albo z którejś ze swych chińskich dróg, albo z ukochanego Szanghaju, by zapytać o wyniki specjalistycznej konsultacji okulistycznej - tej samej, która tak brutalnie i bezceremonialnie uśmierciła wszystkie nadzieje Rodziców. Odpowiedziałam więc wreszcie, tłumacząc małoduszną zwłokę. Wiadomość zwrotna nadeszła błyskawicznie: „Małgosiu, pamiętaj, że nie ma czegoś takiego, jak zasmucanie przyjaciół... jest tylko dzielenie z nimi wszystkiego, co ważne i trudne (bo zbyt wiele radości lub zbyt wiele smutku... i to jedyne, co potrafię napisać... bo wiesz, jak dotąd tylko raz tak bardzo żałowałam, że nie mogłam być w Polsce w ciągu minionego roku...(...) nie można ująć tego smutku i bólu, że można tylko w nim współuczestniczyć, ale to wymaga obecności...”

Tak pisała, tłumacząc się z poczucia własnej nieobecności - a była przecież ze mną bardziej, niż wielu innych, od których nie dzieliły mnie tysiące kilometrów. Przyjaźń nie tylko rządzi się własnymi prawami, wykreśla także prywatne mapy, relatywizuje geografię.  

„Więc jedna nadzieja została ci odebrana... ale jest wszak jeszcze jedna obietnica, obietnica jaką jest twoja samodzielność, cierpliwość, wewnętrzna siła...”

Dzięki tej wierze we mnie i ja szybciej zaufałam sobie. Bo to jest prosty układ, zasady gry są jasne: zwycięzca bierze wszystko. Remis jest niemożliwy. Albo zwyciężę ja, albo jaskra, albo zawalczę o każdy dzień (tekst, słowo, podróż i wiersz), albo oddam zwycięstwo walkowerem.  

Nie mogłam się doczekać powrotu Karoliny. Wreszcie z końcem lipca powróciła. Gdy spotkałyśmy się w Chorzowie, wszystkie nasze układane skrzętnie powitania uleciały daleko. Dopiero po kilku minutach padły między nami pierwsze słowa. Kto wie, czy to nie było jedno z najtrudniejszych powitań w naszym życiu?

Kiedy tylko pozwala nam czas, wszystkie naukowe zobowiązania, chodzimy na koncerty i do teatru, gotujemy kapuśniaki, piszemy wspólne teksty, a nawet wybrałyśmy się do warszawskich przyjaciół na Andrzejki.

I bawi mnie tylko niezmiernie, gdy przy każdym potknięciu lub wejściu w kosz na śmieci Karolina przeprasza mnie z przejęciem...  

 

Ryś: uśmiech przywrócony

 

Z Rysiem zaprzyjaźniliśmy się mimochodem. Widywaliśmy się na wspólnych zajęciach dla studentów MISH-u, nawet spotykaliśmy się niekiedy na zajęciach z filozofii. Potem Ryś wyjechał na MOST do Krakowa, potem ja zaczęłam jeździć na zajęcia do Warszawy i Białegostoku. Mijaliśmy się więc skutecznie. Aż wreszcie znowu nasze drogi splotły się dzięki ćwiczeniom z historii filozofii XX wieku i historii filozofii polskiej. I chyba wtedy wszystko się zaczęło.

Długo jakoś nie mogliśmy się spotkać w jesieni. W końcu poszliśmy pod koniec listopada na koncert Krzysztofa Daukszewicza i udało nam się umówić na wtorek   w następnym tygodniu. Ryś przyszedł chory - nie omieszkałam mu wypomnieć, że zamiast chodzić po mrozie, powinien był odwołać nasze spotkanie i zostać w domu. Chociaż cieszyłam się niezmiernie, że się spotkaliśmy. Zapytał, co u mnie, a ja jakoś bez sensu zupełnie powiedziałam, że (znowu) spadłam ze schodów i zgubiłam się w znanych mi na wylot Katowicach. Że się boję i straciłam pewność poruszania się, że ciągle od nowa muszę oswajać przestrzeń. Że myślałam, że to ta ulica i te kamienice i poszłam zupełnie nie tam...

- No tak, bo wiesz, ciągle przestawiają te domy z miejsca na miejsce, a potem się gubimy - całkiem poważnie odrzekł Ryś, kiwając głową ze zrozumieniem.

Roześmiałam się. On w końcu też. Poszliśmy do „Bellmer Cafe” - nazwanej na cześć katowickiego artysty kawiarni mieszczącej się w gmachu Teatru Śląskiego. Rozmawialiśmy o wszystkim, jak to mamy w zwyczaju. O postmodernizmie, naszych planach naukowych, pisanych tekstach, konferencjach... I o życiu. Ryś pytał, jak mi się czyta i pisze. Po raz kolejny zaproponował, że może przyjechać poczytać mi, żeby było szybciej, żebym się tak nie męczyła, żebym nie przeciążała jedynego w miarę widzącego oka.  

Rozmawialiśmy, a jednak niewiele wówczas mówiłam tego dnia było mi źle i nie znajdowałam słów... Wtedy po raz drugi rozbawił mnie do łez. W milczeniu jadłam ciastko, gdy Ryś siedzący po stronie mojego niewidzącego oka powiedział ze swą pełną spokoju powagą:

- Przebywanie w towarzystwie osoby niedowidzącej ma też swoje dobre strony. Można przez pięć minut patrzeć jej w talerz, a ona i tak się nie zorientuje...

Gdyby to powiedział ktoś inny, pewnie nie obyłoby się bez wymiany zdań...Ale nie w tej sytuacji. Bo przyjaźń relatywizuje nie tylko geografię, ale i konwencje. Tym jednym zdaniem zwrócił mi na resztę dnia uśmiech i podarował tyle ciepła, że starczyłoby na ogrzanie Kremla.     

Niekiedy myślę, cóż bym bez nich wszystkich zrobiła -  kim byłabym i jak wyglądałoby moje życie? Obecnie jedna z sieci komórkowych reklamuje swe usługi cyklem filmów, w których bohaterowie, mówiąc kim są, wspominają osoby, którym zawdzięczają swe obecne położenie, sukcesy i marzenia.

Żyjemy w smutnych czasach, kiedy publiczne wyznanie, że się coś komuś zawdzięcza, uznawane jest w szerokich kręgach za obciach. Coraz więcej belfrów i uczniaków, coraz mniej - Mistrzów i Uczniów, im bardziej przyspiesza licznik znajomych w serwisach społecznościowych - tym mniej wokół nas przyjaciół. Nie, nie chodzi o proste przełożenie, o kasandryczne generalizacje. Chodzi o klimat naszego życia zbiorowego.

Nierzadko uczymy się wartości obecności innego - a może, za filozofami dialogu - Obecności Innego - wówczas dopiero, gdy na skutek przeciwności losu nie jest nam dane w pełni partycypować w tym pełnym blasku, ale także iluzji, świecie.   

Myślę dziś o mojej Rodzinie i Przyjaciołach. O ich bezsilnym zmaganiu się z losem, który nie tylko mnie, ale i im został przeznaczony, którego nikt z nas nie wybierał. Ale który nie tylko ja, ale i  Oni muszą przyjąć, z powagą i godnością udeptywać ścieżkę życia, na zawsze już przeplecionych biografii... Mają poczucie winy, z którym walczę, z którego chcę ich wyleczyć. Jak gdyby nie wiedzieli, że ofiarowują mi każdego dnia najcenniejszy dar, jaki tylko jeden człowiek może dać drugiemu: swą obecność.

Wszystkim Wam, którzy ze mną jesteście, dziękuję.  

Za to, że jesteście.

 Biuletyn Informacyjny Trakt luty 2009