Biografia prasowa  

 

Maria Miłkowska  

Ofiarna działaczka Okręgu PZN w Warszawie  

 

                            Marysia od biedy - Andrzej Szymański                  

  Kiedy zbierałem materiały do artykułu o rodzinach ze środowiska niewidomych, żyjących na skraju ubóstwa („Pochodnia” 2/2002) spotkałem się z wielokrotnie powtarzanym zdaniem: „gdyby nie pani Marysia nasz los byłby znacznie gorszy. Ona jest naszą nadzieją”

„Nadzieja” przybyła do Warszawy niemal pół wieku temu z podlaskiej ziemi, jednej ze wsi powiatu bielskiego. Maria Miłkowska wychowywała się w rodzinie wielodzietnej ( dwóch braci, trzy siostry). Dziś została tylko z siostrą, również mieszkającą w Warszawie. Rodzinną ziemię Miłkowskich zamieszkiwali Polacy i Białorusini lub jak kto woli, katolicy i prawosławni, ale żyjący ze sobą w zgodzie i poszanowaniu wiary. W zasięgu ręki Puszcza Białowieska, gdzie jagody i grzyby zbierało się wiadrami.  

Pani Maria opuściła swą wioskę w 1953 roku, mając 14 lat. Od czasu do czasu jeździ do bratowej, by odetchnąć czystym powietrzem i odświeżyć wspomnienia. Urodziła się z zaćmą. W 1940 roku, a gospodarzyli tu wtedy sowieci, ojciec odwiózł małe dziecko do szpitala w Białymstoku. Operował lekarz żydowski Kerszman. Co z tego, że operacja się udała, kiedy lata były ciężkie. Zabrakło pieniędzy na szkła, dzieci uczyły się przy lampie naftowej, były kiepsko odżywiane. Wzrok musiał „siąść”.

Osiem lat po wojnie, przyrodnia siostra ojca spowodowała wysłanie dorastającej dziewczyny do Lasek.

- Uczyłam się tam sześć lat, potem pracowałam jako wychowawczyni - mówi pani Miłkowska. - Trudne to były czasy, kiełbasa pojawiała się na stole tylko w niedzielę. Natomiast do dziś nie zapomnę wspaniałej opieki sióstr. To były nasze matki.

Praca w Zakładzie zostaje przerwana w 1966 r.pobytem w warszawskim szpitalu. Maria Miłkowska przeszła dwie ciężkie operacje, po których droga powrotna do Lasek jest zamknięta. Kilka następnych lat to ciągłe zmiany pracy i kontynuowanie nauki. Szczotkarnia na Siennej, centralka telefoniczna w Państwowych Wydawnictwach Ekonomicznych, wieczorowa nauka w liceum, no i zaoczna szkoła pracowników socjalnych. Tuż po zdanej maturze, Józef Mendruń (obecny dyrektor Związku) namawiał ją na studia tyflologiczne. - Idź na te studia, masz serce do niewidomych. Powiedziała - nie! Wyobrażała sobie, że z dyplomem to można tylko siedzieć za biurkiem i kontakty z ludźmi będą odbywać się tylko poprzez papiery. A szkoła pracowników socjalnych dała jej umiejętność prowadzenia bezpośredniej rozmowy z człowiekiem, dała kontakty z różnymi organizacjami  społecznymi.

W 1971 roku przygarnął panią Marysię prezes Nowej Pracy Niewidomych Kazimierz Lemańczyk. Ostatecznie wylądowała w dziale socjalnym, bo gdzie by inaczej?  

- To były moje najpiękniejsze lata. Przyjmowałam chałupników do pracy w Spółdzielni, jeździłam na wywiady środowiskowe. Spotykałam się z nieszczęściem i biedą, no może nie tak odczuwalną jak dziś. W tamtych latach prawie wszyscy niewiele posiadaliśmy. Nie było tak ogromnych kontrastów, no i była praca.

Jak mogła pomagała ludziom. W jednej z mazowieckich wiosek zmarła niewidoma chałupniczka. Został psychicznie upośledzony mąż z trójką dzieci. Skarży się pani Miłkowskiej, że nie ma środków na życie, bo ZUS nie wypłacił pieniędzy za pogrzeb. Pani Maria zaczęła akcję - najpierw udała się do ZUS, potem na pocztę. I co się okazało? Sprytny listonosz podrobił podpis i zagarnął kasę. Inna biedna chałupniczka nie miała pieniędzy na opłacenie kombajnisty, by zebrał zboże z jej niewielkiego pola. Pani Miłkowska widząc, zupełnie przypadkowo tę sytuację, wyjęła ze swojej torebki „kopertę” wręczyła kierowcy „Bizona”, a ten w pół godziny wybawił z kłopotów rodzinę niepełnosprawnych. A wioska dziwowała się: patrzajta chłopy, Warszawa przyjechała i zaczęło się polepszać!

Z Nowej Pracy odeszła w 1991 roku, po 20 latach pracy. Zlikwidowno dział socjalny, zaczęły się złe czasy dla spółdzielczości i dla inwalidów wzroku. Pani Helena Uzdowska przez wiele lat stykała się w firmie z Marią Miłkowską.

- Zawsze całym sercem była oddana ludziom. Wszystkim: niepełnosprawnym, biednym, załamanym podawała rękę. A przecież ona też jest inwalidką wzroku. Kiedyś doszło do takiej sytuacji, że odbierała poród w czasie jednych z wizyt w terenie...

Inna pracownica spółdzielni - Małgorzata Sitkowska również bardzo pozytywnie mówi o swej byłej koleżance.

- Dział socjalny prowadził, niedawno zmarły, Andrzej Skóra i mimo czasami dużej różnicy zdań między nimi, szanowali się wzajemnie i lubili.

Tak też myśli szef tej spółdzielni. Dziś, Kazimierz Lemańczyk nie odkłada słuchawki gdy dzwoni jego była pracownica. Nie odmawia gdy prosi o samochód by przewieźć dary od coraz mniej hojnych sponsorów do siedziby żoliborskiego koła PZN. A została jego przewodniczącą dwa lata temu. Wcześniej, przez całą dekadę zajmowała się rehabilitacją, była pracownikiem merytorycznym w okręgu warszawskim (obecnie mazowieckim). założyłą bank pomocy niewidomym, angażowała ludzi do roboty i ...rządziła.

Małgorzata Pacholec, dyrektor okręgu tak mówi o swej podwładnej

- Ona potrafi i lubi „robić w biedzie”. Jest superplasterkiem na wszelkie dolegliwości. Potrafi się zaopiekować tymi bezradnymi rodzinami, holować je. Ale ponieważ ma dużo zgłoszeń, nie może poradzić sobie z tym na dłuższą metę. W takich wypadkach potrzebne jest działanie systemowe. Zwolniliśmy ją, nie dlatego, że była nieefektywna, ale ponieważ nie potrafiła pracować w zespole.

Zdzisław Silecki - przewodniczący okrręgu mazowieckiego też ciepło mówi o pani Marii.

- Nie ma ludzi idealnych, ale niektórzy do tego wzorca zbliżają się. Maria brnie tam, gdzie inni nie dojdą, bo nie mają w sobie daru opiekuńczości. Ona schodzi w te doły, a ponieważ ma spore znajomości, nigdy nie przybywa z pustymi rękami. Jest troszkę taką Zosią Samosią. Ale daj nam Bóg takich krnąbrnych przewodniczących. Większość kół w Warszawie to placówki prowadzone przez ludzi bez charyzmy.

Jak Maria Miłkowska musiała pożegnać się z pracą w okręgu, nie popaliła za sobą wszystkich mostów. zaprzyjaźniona kierowniczka Fundacji Maltańskiej zaproponowała jej robotę u siebie. Oczywiście społecznie. Skorzystała i dobrze zrobiła.

- Poprzez tę Fundację zetknęłam z o wiele większą mizerią, niż pracując w Związku Niewidomych. Jest to organizacja światowa zajmująca się opieką socjalną na różnorodnych obszarach niedostatku. W Polsce działa od początku lat 90. W Poznaniu zajmujemy się szpitalnictwem. W Warszawie świetlica Św. Mikołaja zajmuje się dziećmi. Mogą odrobić lekcje, zjeść podwieczorek, pójść do fryzjera, dentysty. Prowadzimy akcję „Starszy Brat” pomagając dzieciom w nauce, odwiedzamy w dużej części patologiczne domy.

Przez długie lata pomocy, walki o godny byt najsłabszych pani Maria zmieniała swój stosunek do ludzi. Nauczyła się odróżniać naciągaczy od prawdziwie skromnych, którzy rzadko o coś proszą, bo się krępują. To, że pomaga, dziś głównie starszym i schorowanym ludziom, że urządza dla nich turnusy rehabilitacyjne, rozdziela paczki na święta, często ze swoimi wspaniałymi wypiekami - to cel życiowy tej kobiety. W skromnym mieszkanku na warszawskim Żoliborzu co chwila odzywa się dzwonek telefonu. - Pani Marysiu, proszę załatwić samochód, chcemy rozwieźć dary. Pani Mario, nie mamy pieniędzy na chleb. Pani przewodnicząca...

- Proszę pana, to że pochylam się nad każdym nieszczęściem, jest to moja praca, czy powołanie. Nie wiem jak to nazwać.Nie założyłam rodziny, nie mam dzieci, jestem sama i chcę się w życiu realizować. Pan Bóg prowadzi mnie tą trudną drogą.

Znam Ją z 15 lat. Zawsze ruchliwa, ciągle nerwowa. Swych racji i poglądów mocno broni. Trudno ją podporządkować rygorom organizacyjnym. Sama jest organizacją. Być może najważniejsze są tu słowa  jej podopiecznych: bez niej byłoby nam ciężej.     

  Pochodnia  marzec  2002