Biografia prasowa  

 

Wimcemty Mierzejewski  

  Inwalida wojenny bez obydwu rąk Działacz na niwie kultury

 

Zapomniany pionier  

       Michał Kaziów  

 

       Niedawno odwiedziłem w Lublinie kolegę, który na dobrą sprawę jest moim sobowtórem. Też ociemniały i bez rąk.  

Szczere powitanie, tym bardziej, że dawno się nie widzieliśmy. Na samym początku mówię:

- No pionierze w dziedzinie zatrudnienia w spółdzielczości bezrękich niewidomych , szczerze gratuluję ci państwowego odznaczenia - Krzyża Kawalerskiego… -  

Chwila zaskoczenia, po czym padają słowa:

- Dziękuję, ale ja jeszcze o niczym nie wiem… -  

Czuję, że coś namieszałem, więc pospiesznie dodaję:

- To prawda, że moje gratulacje są mocno opóźnione, ale dawno się nie widzieliśmy, wiec uważam je za wciąż aktualne. -

Głos kolegi chmurnieje, a jego małżonka nie bez żalu dodaje:

- Kto by tam o Wicku pamiętał! Pan sobie żarty stroi. -  

Zażartowano prawdopodobnie i ze mnie, kiedy jeszcze w roku 1979 stwierdzono, że Wincenty Mierzejewski - bo o nim tu mowa - znalazł się jakby w cieniu zapomnienia wśród działaczy niewidomych i że trzeba to czym prędzej nadrobić  - występując z wnioskiem o Krzyż Kawalerski.  

Kolega Mierzejewski, mając jedenaście lat, w roku 1945, gdy front pod naporem wojsk radzieckich przesuwał się przez jego wieś, natknął się na niemiecką minę w wyniku eksplozji stracił wzrok oraz obie dłonie. Leczony w wojskowych szpitalach polowych, potem w Kownie, przeżył tragedię swojego kalectwa.  

Przywieziony w 1951 roku do Polski, nie miał odwagi wrócić do swego domu rodzicielskiego, w którym żyły już dwie kaleki: sparaliżowana matka i poruszająca się z trudem o kulach babcia. Zawieziono go więc do szkoły specjalnej we Wrocławiu, mieszczącej się przy ulicy Kasztanowej. Niestety, tu nie zrehabilitowano go, nie nauczono żadnego zawodu, bo i jak? Bezradni pedagodzy umieścili go w Jarogniewicach pod Poznaniem w Domu Opieki Społecznej. Tu Wicek w pełni odczuł ogrom swojej tragedii. On, młody, szesnastoletni chłopiec, wśród starych i zniedołężniałych…

Próbuje podnieść go na duchu pani Bielajewowa - żona niewidomego muzyka. W Jarogniewicach opiekuje się nim ociemniała nauczycielka - Zofia Niemirycz, która nawet jeździ do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej z prośbą, by w jakiś sposób zatrudnili Wicka. Niestety, wysiłki te nie przyniosły rezultatów. Wicek wegetuje, ale stara się zachować iskrę nadziei. W roku 1953 zakład w Jarogniewicach odwiedza Halina Lubicz ze swoim artystycznym zespołem niewidomych. Zainteresowała się młodym, bezrękim niewidomym, namówiła go do nauki brajla i wciągnęła go do amatorskiego zespołu recytatorskiego.  

Wicek chętnie recytował i za namową Haliny Lubicz nauczył się czytać wargą brajla.  

W roku 1954 Halina Lubicz przyjeżdża do Jarogniewic z wiadomością, że w Laskach dyr. Henryk Ruszczyc przeprowadza z Michałem Kaziowem eksperyment pracy na warsztacie tkackim.  

- Spodziewaj się i ty - powiedziała - że zostaniesz zaproszony do udziału w tym eksperymencie. -

W Wicka wstępuje nowy duch.  Zgadza się na każdą próbę, choćby najtrudniejszą, byle nie siedzieć bezczynnie.  

W lipcu tego roku Henryk Ruszczyc listownie wzywa go do Lasek. Przygotowuje specjalny warsztat, kieruje go do protezowni i już od stycznia 1955 roku Wicek zostaje przeniesiony do Lasek i poddaje się trudnemu i żmudnemu eksperymentowi. Mistrz tkacki pan Borkowski podziwia go za wytrwałość, cierpliwość, dyscyplinę. Dzięki tym cechom charakteru Wicka eksperyment dyrektorowi Ruszczycowi się udał i wkrótce do Lasek zaproszono jeszcze trzech innych niewidomych amputantów.  

Wicek pierwszy zdaje z wyróżnieniem egzamin czeladnika tkactwa, a za nim pozostali. Jego radość była jednak krótka, gdyż tkactwo dla niewidomych zostało w Laskach zlikwidowane. Uczy się więc obróbki metalu i po jakiś czasie wykonuje świeczniki. Niestety, zbytu na nie ma. Henryk Ruszczyc w porozumieniu z prezesem Modestem Sękowskim dokonuje nowego eksperymentu - robienia tak zwanych metalowych zaciskaczy żył, używanych przy transfuzji krwi. I wreszcie powstaje odrębny dział produkcji w lubelskiej spółdzielni niewidomych.  

Wincenty Mierzejewski dumny jest dzisiaj, że wytrwał te wszystkie trudne próby. W spółdzielni lubelskiej zawsze był ceniony. Recytuje na akademiach, bierze udział w konkursach recytatorskich, jest członkiem zarządu spółdzielni. Wstępuje do Zjednoczonej Partii Robotniczej i przez dwie kadencje jest członkiem egzekutywy. Pełni przez te wszystkie lata wiele różnych funkcji społecznych.  

Dzięki wytrwałości i pracy zdobył niezależność materialną i założył rodzinę, otrzymał mieszkanie, wychował i wykształcił córkę. Cieszy go też i to, że inni podobni mu pracują i widzi w tym i trochę swojego udziału, choć przez skromność nie nazywa siebie pionierem.  

Jakież było moje zażenowanie i zdziwienie, że jeszcze nikt nie wystąpił z wnioskiem o nadanie u Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski dla tego działacza spółdzielczego i pioniera w dziedzinie zatrudnienia bezrękich niewidomych.  

Ale czy mogłem przypuszczać, że ze mnie zażartowano?   

       Pochodnia Kwiecień - maj 1985