Współżycie z radiem

  ANDRZEJ SZYMAŃSKI  

 

Potocznie mówi się, że jak Bozia zabrała człowiekowi wzrok, to wynagrodziła go doskonałym słuchem. Tak się stało w przypadku Jacka Mielcarka z Opola. Całe jego dorosłe życie związane jest z muzyką. Trzeba przyznać, że mimo swych 32 lat i niepełnosprawności ma dość bujny życiorys zawodowy. Pytany o satysfakcję z wybranej profesji odpowiada: - "Gdybym miał wybierać drugi raz, to nie zdecydowałbym się pójść tą drogą. Zawód muzyka, a szczególnie wokalisty, stwarza zbyt duże bariery dla niewidomego. Jeśli obok siebie postawić dwóch tej samej klasy muzyków - pełnosprawnego i inwalidę wzroku - to zawsze zostanie wybrany ten pierwszy. Dopiero co odmówiono mi kontraktu do zespołu grającego na statku pasażerskim. Podobno są przepisy zabraniające zatrudniania na morzu osób pozbawionych wzroku."

Przygoda z muzyką zaczęła się ponad 20 lat temu od prywatnych lekcji gry na fortepianie. Potem była szkoła muzyczna dla niewidomych na Tynieckiej w Krakowie, z której po roku wyleciał z hukiem. Uznano, że nie nadaje się do dalszego kształcenia muzycznego. Uwierzył w to i ukończył zwykłą podstawówkę. Po ukończeniu pierwszej klasy liceum ogólnokształcącego dla widzących brat pana Jacka, absolwent wrocławskiej P$w$s$t, namówił go na studia w średniej szkole muzycznej (klasa klarnetu) w Opolu. - "Wcześniej grywałem trochę w amatorskich kapelach w mieście" - opowiada Jacek.

Równolegle uczęszczał do liceum (ukończył go w 1983R) i szkoły muzycznej (dyplom w trzy lata później). Po otrzymaniu dyplomu pojawiło się pytanie - co dalej? - "Ponieważ bardzo lubiłem historię, przez krótki czas zastanawiałem się, czy nie pójść w tym kierunku, jednak zdecydowałem się zdawać do Akademii Muzycznej w Katowicach na Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. W czasie studiów - klasa saksofonu - grywałem zarobkowo na różnych imprezach, zabawach, weselach, konkursach. Z zespołu, w którym swego czasu grałem, wyszło paru znanych muzyków, np. Benek Maseli (grupa Walk Away) czy Artur Zawadzki, obecnie w Londyńskiej Orkiestrze Królewskiej.

Jakby panu Jackowi mało było gry na instrumentach aerofonicznych, zabrał się za śpiewanie. W 1987 roku dokonał pierwszych nagrań wokalnych dla III Programu Polskiego Radia. Śpiewał własne kompozycje i szwagra, Marka Walarowskiego. Była to muzyka rozrywkowa, w szerokim tego słowa znaczeniu. Podczas konkursu "Od Opola do Opola" Mielcarek został zauważony - wygrał jedną z edycji i w wyniku tego wystąpił na festiwalu opolskim. Dostał wyróżnienie, ale cenniejszą nagrodą była znajomość z Krzysztofem Krawczykiem, słynnym "Trubadurem" z lat sześćdziesiątych. To zapoznanie nastąpiło w 1988, a w rok później pan Krzysio zaangażował go do swej objazdowej grupy. Grał na saksofonie, śpiewał w chórku i solo.  

- Jak dał pan sobie radę z poruszaniem się po scenie? - pytam. Odpowiada, że po pierwszym i ostatnim występie na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu było dużo zarzutów co do zachowania się na estradzie - "byłem do tego zupełnie nieprzygotowany - mówi szczerze. - Doradzali mi różni ludzie: nie stój w miejscu, ruszaj się, zrób coś z rękami. Te rady nic mi nie dały, bo pochodziły od osób widzących, nie mających doświadczenia w pracy z niewidomymi. W rezultacie w następnym roku nie zaśpiewałem w kolejnym festiwalu, bo reżyser nie wiedział, jak mnie ustawić, co ze mną zrobić."

W 1990 zaczęły się wyjazdy w celach zarobkowych po świecie. Najpierw skok do Berlina, już zjednoczonego. Grał na ulicy, do kapelusza zbierał marki. Wkrótce potem wyjazd na trzy miesiące za ocean, do Kanady. Kolega zaprosił go do Toronto, wspólnie grali we włoskiej restauracji. Kiedy powrócił do kraju, zaangażował się do opolskiego teatru. W sztuce Bertholda Brechta grał na saksofonie. Natomiast przygoda z Krawczykiem nie skończyła się na występach nad Odrą i Wisłą. Artysta zabrał go do USA. Od Bostonu do Florydy grali i śpiewali dla środowisk polonijnych. Różnie ich przyjmowano. W małych polskich skupiskach nie bardzo się ich występy podobały. Zarabiali od 50 do 500 dolarów za koncert. - "Właściwie to do końca nie wiedziałem, za ile pracuję. Kasę trzymał szef i co jakiś czas dostawałem pieniądze" - mówi pan Jacek.

Ale jak to w życiu artysty bywa, z wyżyn finansowych spada się na goły bruk szarej rzeczywistości. Taki był rok 1992 dla rodziny Mielcarków (żona Marzena i 3-letni chłopiec). Żyli z renty rodzinnej, którą Jacek ma po matce. W rok później zaczęło się im finansowo polepszać. Dzięki znajomości z Edwardem Spyrką - opolskim kompozytorem i muzykiem - dostał się do lokalnego radia. 7 stycznia 1993 roku ruszyła pierwsza audycja "Od Armstronga do Prince'a". - "Audycję nadawano na żywo, raz w tygodniu, w godzinach nocnych. Ja byłem jednym z trójki prowadzących" - mówi Mielcarek.

W połowie roku dostał następną, 30-minutową, o muzyce murzyńskiej, a niedawno trzecią - "Jazz inaczej". Jacek Mielcarek ma bogatą wiedzę na temat bluesa i jazzu. Sam dobiera repertuar i komentarz słowny. - "Chcę, by każda audycja wyglądała inaczej. Ta nocna jest najluźniejsza. Prezentujemy w niej szersze fragmenty płyt, opowiadamy o różnych wykonawcach. Program "Wokół bluesa z muzyką czarną" ma bardziej monograficzny charakter. Pokazuję sylwetkę jednego wykonawcy, innym razem mówię o historii "czarnej" muzyki, jej pochodzeniu, relacjach pomiędzy gatunkami itp. "Jazz inaczej" to prezentacja jednego utworu za drugim, bez szerszej informacji i komentarza."

Za te trzy audycje tygodniowo, autor co miesiąc otrzymuje z radiowej kasy 200 zł. - "Radio nie płaci rewelacyjnie" - mówi pan Jacek.

Skąd taka wiedza u tego chłopaka? Pracę magisterską pisał na temat "Soul i jazz - wzajemne wpływy i relacje". Wielokrotnie kontaktował się z Ptaszynem-Wróblewskim, swoistą encyklopedią jazzu, a także z profesorem Andrzejem Szmidtem, wybitnym znawcą muzyki amerykańskiej. Przede wszystkim jednak sporo czyta literatury fachowej, polskich i zagranicznych autorów, posiada bogatą kolekcję płyt kompaktowych. Wiedza to nie wszystko, trzeba ją umiejętnie przekazać słuchaczowi. Czy dobrze to robi? Nie wie, jak słuchacze odbierają te programy, bo oddźwięk w postaci listów i telefonów jest prawie żaden. Prezentowanej muzyki słucha niezbyt liczne grono koneserów. Natomiast szefowie Jacka chyba są z niego zadowoleni, bo kiedy już kilka razy chciał pożegnać się z radiem, nie chciano z nim wcale rozmawiać na ten temat. A zamierzał odejść dlatego, że zaczęto od niego wymagać komercyjnego podejścia. Nie zgodził się z tym, miał prawo.

Oprócz pracy w radio, która daje mu sporą satysfakcję, pracuje w wyuczonym zawodzie, czyli gra na saksofonie z muzykami z Katowic. Występują m.in. w klubach jazzowych. - "Dla mnie jest to jakby powrót do czasów akademickich" - mówi Mielcarek. Bardzo zapadł mu w pamięci występ w opolskiej filharmonii po obronie dyplomu. To było wyróżnienie dla najlepszych. Z orkiestrą symfoniczną zagrał koncert Webera S-dur.

Koncentrując się na radiu, na graniu, jakby się odsunął od podobnych mu nieszczęściem. Prawie nie zna niewidomych muzyków, oprócz Bronka Harasiuka. - "To wielki talent" - mówi o nim. - "Zdobył nagrodę dla wokalistów jazzowych w Zamościu, ale nie wyszedł poza swe środowisko. Trudno być niewidomym wokalistą w Polsce i poza nią. Można być muzykiem, inżynierem, ale nie śpiewakiem czy piosenkarzem. Znam jednego, któremu to się udało na wielką skalę - to Stevie Wonder. Miałem przyjemność spotkać się z nim w 1989 roku i zamienić kilka słów."  

Życie rodzinne Mielcarków jest spokojne, uporządkowane. Żona Marzena też ukończyła Akademię Muzyczną w Katowicach (wychowanie muzyczne) i jest dziennikarzem radiowym. Dużo pracuje, robi audycje, m.in. dla dzieci. Jacek pochłania książki pisane brajlem, a od niedawna przekonał się do książek mówionych. Lubi literaturę francuską, wybranych anglojęzycznych autorów, rosyjskich klasyków, naszego Konwickiego, historyczne eseje Jasienicy. Oczywiście ma bogatą fonotekę. Zbiera płyty z muzyką ludową z różnych kontynentów - od rumuńskiej, po brazylijską.

Niedawno rodzina powiększyła się o nowego członka. Jest nim "Cywil" - pies przewodnik. Tym sposobem droga do radia stanie się dla Jacka Mielcarka o wiele prostsza i szybsza

Pochodnia czerwiec  1996