Na wegetowaniu mi nie zależy  

 - Alicja Kuczyńska-Krata

  - Nasi Czytelnicy znają Pana głównie jako Dyrektora ds. Rehabilitacji, pracującego od wielu lat w Polskim Związku Niewidomych, jako Przewodniczącego TPG oraz jako Sekretarza Generalnego Polskiego Związku Niewidomych. Czy nie zechciałby Pan opowiedzieć nam, jak zaczynał Pan swoją karierę zawodową?  

Józef Mendruń: - Moja kariera zawodowa - jeśli to w ogóle można tak nazwać - rozpoczęła się w momencie, gdy - zaraz po ukończeniu studiów na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego - 2 I 1969 r. podjąłem pracę w Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych. Na pewno był to moment przełomowy w moim życiu. Przede wszystkim ze względu na to, iż w tych czasach znalezienie pracy nie było wcale łatwe, szczególnie dla osoby niepełnosprawnej. Dzisiaj, przy istnieniu wolnego rynku, nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.  

- Z jakimi problemami spotykał się Pan na początku swojej drogi zawodowej?

- Jak już wspomniałem, największym problemem było wtedy znalezienie pracy. Dla mnie okazało się to szczególnie trudne, gdyż podczas studiów otrzymywałem stypendium z ówczesnego Związku Spółdzielni Niewidomych. Osoby korzystające z takiej pomocy po ukończeniu nauki kierowane były do pracy w konkretnych placówkach. W momencie, gdy czułem się już bardzo związany z Warszawą - miałem tutaj swoje mieszkanie, przyjaciół, znajomych - okazało się, że muszę wyjechać do Bydgoszczy. Ponieważ ta propozycja zupełnie mi nie odpowiadała, podjąłem intensywne starania o zatrudnienie w Polskim Związku Niewidomych. Szczęśliwie udało mi się to osiągnąć - zacząłem pracę jako instruktor w dziale ds. rehabilitacji. Praktycznie od tego momentu nie miałem już większych problemów, choć początki nie były takie łatwe. Była to moja pierwsza praca o takim charakterze, choć nie pierwsza w ogóle. Wcześniej, pracując jako tkacz, przychodziłem do zakładu, tkałem określoną ilość metrów materiału dziennie i wracałem do domu. Podejmując pracę w PZN znalazłem się w zupełnie innym świecie. Tutaj oczekiwano ode mnie umiejętności, których nie zdobyłem ani podczas studiów, ani w trakcie mojej poprzedniej pracy zawodowej. Musiałem przede wszystkim nauczyć się zupełnie podstawowych czynności związanych z funkcjonowaniem biura - co to jest korespondencja, jak się ją przyjmuje, jak się odpisuje na listy, urzędowe pisma itp. Wymagano też ode mnie umiejętności merytorycznych - z racji mojego wykształcenia początkowo zajmowałem się głównie psychiczną rehabilitacją nowo ociemniałych. Pierwszym poważniejszym zadaniem, jakie otrzymałem, było opracowanie referatu na temat sytuacji tych ludzi. Były to tematy, które bardzo mnie angażowały i z którymi dobrze sobie radziłem. Dziś, po trzydziestu latach, nie przypominam sobie, abym miał jakieś większe merytoryczne kłopoty. Problemy, z jakimi stykałem się zaczynając pracę w Związku, dotyczyły raczej spraw techniczno-organizacyjnych, niezależnych ode mnie. Początkowo na przykład nie tylko nie miałem własnego pokoju, ale nawet stałego miejsca - przenoszono mnie "z kąta w kąt". Trochę utrudniało mi to wchodzenie w nowe obowiązki i organizację pracy, ale nie wpłynęło na jakość wykonywanych zadań.

- Czy ktoś pomógł Panu w początkach kariery zawodowej?  

- Pracowałem wtedy z lektorem, którym była moja żona. Bardzo mi wtedy pomagała i bez niej na pewno byłoby mi o wiele trudniej. Dzisiaj sądzę, że nie było to jednak dobre rozwiązanie, szczególnie w okresie, kiedy żona spodziewała się dziecka. Biorąc pod uwagę własne doświadczenia z tamtych lat uważam, że małżonkowie nie powinni pracować razem. Zaciera się wtedy granica między pracą a prywatnością, problemy zawodowe przenoszone są do domu, a sprawy rodzinne wkraczają w życie zawodowe.  

Jeśli zaś chodzi o życzliwe mi osoby spoza rodziny, to w początkach mojej pracy pomógł mi najbardziej mój pierwszy szef - kierownik Działu Rehabilitacji pan Adolf Szyszko. To on wstawił się za mną już na etapie moich starań o zatrudnienie, a potem - jako mój bezpośredni przełożony - ukierunkowywał moją pracę. Był to człowiek o dużej wiedzy i doświadczeniu - pracował wcześniej w kilku instytucjach. Podpatrywałem więc jego styl i metody pracy, wiele się od niego uczyłem. Można powiedzieć, że on był pierwszym moim przewodnikiem. Dopiero później zacząłem rozglądać się szerzej, szukać też innych wzorców oraz kształtować własne poglądy.  

- Czy dzisiaj mógłby Pan powiedzieć, że swoją karierę zaplanował Pan od samego początku, wytyczając sobie cele i konsekwentnie do nich dążąc, czy też potoczyła się ona samoistnie?  

- Chyba i jedno, i drugie. Oczywiście gdy zaczynałem swoją pracę w PZN nie planowałem, że zostanę Sekretarzem Generalnym. Bezpośrednio po studiach myślałem raczej o karierze związanej z zawodem psychologa. Pierwsza moja samodzielna praca w PZN była rzeczywiście związana głównie z psychiczną rehabilitacją nowo ociemniałych. W miarę upływu czasu zacząłem jednak dostrzegać nowe obszary, potrzeby, możliwości. Jedno "rodziło" drugie. Nawet jeżeli dążyłem do tego, co było "za najbliższymi drzwiami", to jeszcze wcale nie znaczyło, że wiedziałem, że gdy wejdę do pokoju nie okaże się, iż tam będzie dwoje czy troje kolejnych drzwi. Jeśli dążyłem do jakiegoś celu - to zawsze do tego najbliższego. Potem, gdy zaczynały poszerzać się moje horyzonty, mogłem dopiero podwyższać sobie poprzeczkę.  

Jak każdy człowiek miałem trochę różnych planów - tych bliższych i tych dalszych. Niektóre udało się zrealizować, z innych trzeba było zrezygnować. Życie - jak to życie - samo się toczyło, raz z góry, raz pod górę, raz niosło sukces, raz porażkę. Jest to bowiem  splot różnych wydarzeń, nie zawsze przecież od nas zależnych. Dzisiaj wiem, że wiele spraw można było inaczej rozegrać czy załatwić. W zasadniczych kierunkach nie zmieniłbym jednak swojego życia. Dziś poszedłbym tą samą ścieżką.  

- Czy jest coś takiego, co Panu pomagało, a z drugiej strony - co przeszkadzało - w dążeniu do wytyczonych celów życiowych?

- Pomagał mi na pewno młodzieńczy zapał. Ja naprawdę lubiłem pracować! Czułem, że to mi służy, że to ma sens. Przeszkadzały mi zaś trochę struktury, w których musiałem się poruszać, a które nie zawsze rozumiałem i akceptowałem.  

W ciągu całego życia moim głównym problemem było godzenie dwóch spraw - pracy zawodowej i domu rodzinnego. Zawsze czułem się odpowiedzialny za jedno i za drugie. Pracowałem więc dużo, nie szczędząc czasu i energii. Gdy urodził się syn, a potem córka, cieszyliśmy się z żoną ogromnie, ale przybyło nam obowiązków i kłopotów. W jednym pokoju zrobiło się nam za ciasno - musiałem postarać się o zmianę mieszkania. Sprostanie wielu podobnym problemom było dla mnie naprawdę trudne. Szczególnie, że sprawy zawodowe coraz bardziej mnie absorbowały. A ja - jeśli już angażowałem się w pracę - to ani czasu nie liczyłem, ani nic innego dla mnie nie istniało. Niewątpliwie było to ogromne utrudnienie dla mojej żony, która musiała z wieloma sprawami dotyczącymi rodziny radzić sobie sama. Przyznam, że godzenie pracy i domu do dziś nie jest dla mnie proste.  

- Czy wobec tego miał Pan czas na życie rodzinne?  

a- Tak jak już powiedziałem, główny ciężar odpowiedzialności za dom wzięła na swoje barki moja żona. Ja zawsze byłem bardziej zaangażowany w pracę. Nie znaczy to, że nie myślałem o domu i nie miałem obowiązków z nim związanych. Zawsze załatwiałem sprawy "strategiczne" - np. wyjazdy na wakacje, poważniejsze wizyty dzieci u lekarzy itp. Jednak te najbardziej żmudne codzienne obowiązki - zakupy, gotowanie, pranie, prasowanie, sprzątanie spadały na żonę. A przecież gdy nasze dzieci były małe, z dostępnością do towarów było trochę inaczej niż dzisiaj. Także mojej ówczesnej pensji ledwie starczało na utrzymanie czteroosobowej rodziny. Początkowo, gdy żona nie pracowała, powodziło nam się dość skromnie. Nigdy jednak nie miała do mnie o to pretensji, nie narzekała na brak pieniędzy. Uważała zawsze, że to, co jest, musi nam po prostu wystarczyć. W miarę upływu czasu nasze warunki finansowe polepszyły się, ale i tak pieniądze nigdy nie stały się dla nas najważniejsze. Obecnie, choć życie w Polsce wygląda zupełnie inaczej, a nasze dzieci dorosły i usamodzielniły się, nadal podobnie dzielimy obowiązki - ja głównie pracuję, a żona zajmuje się wszystkimi innymi sprawami dotyczącymi rodziny.  

- Czy żona kiedykolwiek miała do Pana żal za taki podział ról w rodzinie i taki tryb życia?

- O to trzeba byłoby raczej zapytać żonę. Pamiętam, że zdarzało się jej ponarzekać, ale nigdy nie stawiała spraw w sposób kategoryczny. Pewnie nieraz pragnęła, aby było inaczej. Gdy jednak widziała, że nie jest to możliwe, umiała pogodzić się z tym, co było.  

Najważniejszym elementem cementującym nasz związek jest to, że żona akceptowała te cele, które ja sobie stawiałem. Była przekonana, że to, co próbuję zrobić i do czego dążę, jest słuszne oraz starała się mi w tym pomagać, biorąc między innymi na siebie obowiązki związane z rodziną. Poza tym widziała efekty mojego działania i zdawała sobie sprawę, że skuteczność wymaga zaangażowania i czasu. A ponieważ akceptowała nadrzędne cele, uważała, że trzeba się też pogodzić z konsekwencjami wynikającymi z ich realizacji.  

- Znany jest Pan jako osoba niezwykle zaangażowana w pracę i stale zajęta. Pełni Pan wiele funkcji - zarówno w organizacjach krajowych jak i zagranicznych. Czy znajduje Pan czas na zainteresowania pozazawodowe, na jakieś pasje czy hobby?

- Zawsze interesowałem się sprawami społeczno-politycznymi. Często słuchałem radia, dużo czytałem. Byłem świadkiem wielu historycznych wydarzeń. Dokładnie pamiętam czasy Gomułki. Kiedy trafiłem do szkoły w Laskach był rok 1956. Wtedy miały miejsce krwawo stłumione strajki w Zakładach Cegielskiego w Poznaniu, które stały się katalizatorem przemian w Polsce. Pamiętam też wydarzenia radomskie w 1976 r. Gdy byłem na ostatnim roku studiów, przeżyłem słynny marzec 1968 roku. Zostałem wtedy wyrzucony ze studiów, które ukończyłem dopiero później... Młodość przeżywałem więc w czasach, które wciągały w wielką politykę. Będąc w wirze takich wydarzeń i przemian człowiek aktywny, interesujący się światem, nie mógł żyć poza nimi. Było to dla mnie oczywiste i naturalne.

Natomiast pasją, którą sam sobie wybrałem, było czytanie. Zawsze interesowały mnie książki historyczne. Lubiłem porównywać to, co się działo aktualnie, z tym, co kiedyś miało miejsce, patrzeć na analogie i różnice, analizować przyczyny zmian, zjawisk itp. Muszę tutaj podkreślić ogromne znaczenie książek mówionych. Dzięki tej formie mogłem poznać znacznie więcej pozycji, wykorzystując wszystkie wolne chwile (np. dojazdy do pracy). Obecnie niestety mam coraz mniej czasu na lektury dla przyjemności. Skupiam się w większości na pozycjach związanych z moją działalnością zawodową i społeczno-zawodową.

- Co najbardziej pomogło Panu w osiąganiu sukcesów - wykształcenie, możliwość podjęcia pracy zawodowej w PZN, cechy charakteru - pracowitość, zorganizowanie, konsekwencja w dążeniu do wytyczonych celów, czy udane życie rodzinne, pomoc innych ludzi, a może jeszcze coś innego?

- Na pewno wszystkie te czynniki. Niemniej jednak wydaje mi się, że najważniejsze jest w miarę jasne stawianie sobie celów. Zawsze, zanim coś zacząłem robić, starałem się dość precyzyjnie przemyśleć temat, aż umiałem zdefiniować, czego chcę. Pamiętałem też, że jeżeli cele mają być w miarę realistyczne, muszą przylegać do czasów, w których są formułowane.  

Ponadto niewątpliwie miałem też szczęście do ludzi, którzy identyfikowali się z moimi zamiarami, wzbogacając je i rozszerzając. Później nie zawsze ja już musiałem być inicjatorem - oni podejmowali wiele tematów, nad którymi wspólnie pracowaliśmy. Zawsze trafiałem na takie osoby, które chciały ze mną współpracować. Gdy w roku 1971 zostałem kierownikiem Okręgu Warszawskiego PZN, zastałem tam dość słabą kadrę. Musiałem szukać nowych pracowników. Zatrzymałem wtedy w pracy panią Marię Gajek - nieżyjącą już bliską krewną profesora Stefana Treugutta. Choć ze względu na burzliwe wojenne czasy nie udało się jej uzyskać średniego wykształcenia, była wspaniałym pracownikiem, absolutnie oddanym i sprawie, i moim celom. Wiele się od niej nauczyłem i ogromnie dużo jej zawdzięczam. Potem, gdy ponownie w 1974 r. podjąłem pracę w Zarządzie Głównym PZN, w 1975 r. przyjąłem do pracy Elżbietę Oleksiak, z którą współpracuję już ponad 20 lat. Jest to też osoba, która bez reszty poświęciła się pracy dla tego środowiska, wytyczając sobie takie cele, które i dla mnie są najważniejsze. Do tej pory jeszcze w ZG PZN pracuje kilka osób zatrudnionych w latach siedemdziesiątych z mojej inicjatywy - np. Wiesława Kowalska, Elżbieta Więckowska, Stanisław Kotowski.  

- Być może szczęście odegrało tu swoją rolę. Jest w tym jednak też duża Pana zasługa. Niewątpliwie umie Pan trafnie oceniać ludzi oraz ich potencjalne możliwości. Ma Pan też silną osobowość i potrafi Pan wytyczać cele innym ludziom, "zarażać" ich swoimi ideami. Czy pomaga Panu w tym zdobyte wykształcenie?  

- Choć jako psycholog nigdy nie pracowałem, zmierzając raczej w kierunku organizacji i zarządzania, studia dały mi dużą wiedzę o ludzkiej psychice, uwrażliwiły na wiele spraw. Rzeczywiście na ogół umiałem dość szybko i trafnie oceniać ludzi. W rezultacie decydowałem się więc na współpracę z jednostkami wartościowymi i twórczymi, z którymi można było podejmować wspólne działania.  

- Poza brakiem wzroku i wciąż pogarszającym się słuchem, ma Pan też inne problemy natury zdrowotnej. Są one zapewne skutkiem przepracowania, nadmiaru obowiązków, ogromnej ilości stresów. A może to właśnie aktywność pomaga Panu w walce ze słabościami swego organizmu, jest swoistą mobilizacją sił do walki z chorobą? Jak jest naprawdę?

- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że gdybym nie pracował ponad siły, gdybym miał mniej stresów, być może nie pojawiłyby się tak duże problemy z krążeniem i sercem. Jak dotąd jednak medycyna była w stanie mi pomóc - 10 lat temu założono mi "by-passy", doszedłem też do siebie po zawale w 1998 roku. Kiedy wychodziłem ze szpitala, spytałem się lekarza, co mam teraz robić, a on odpowiedział: "żyć normalnie". Doszedłem do wniosku, że lepiej żyć pół roku krócej, ale wiedzieć, że się żyje, że coś się z tego życia ma i że inni też coś z tego mają. Jeśli miałbym do wyboru żyć krócej, ale sensownie - zdecydowanie wolałbym taki wariant niż długie lata życia, ale bez sensu, bez celu, bez satysfakcji. Na wegetowaniu mi nie zależy.  

- Czy ma Pan swoją "receptę na życie", która mogłaby pomóc osobom głuchoniewidomym?  

- Brak słuchu i wzroku na pewno jest problemem szczególnym. Głuchoślepota często wiąże się także z dodatkowymi ograniczeniami. Jest jednak wiele przykładów na to, że nawet przy tak ogromnym ograniczeniu dostępu do informacji można sobie radzić. Na pewno pomaga tutaj inteligencja, konsekwencja oraz umiejętność współdziałania i współpracy z innymi ludźmi. Należy przede wszystkim pamiętać, aby nie nastawiać się tylko na branie - trzeba mieć zawsze także coś do dania. Ja wyraźnie to sobie uświadomiłem już podczas studiów, kiedy musiałem się uczyć z moimi kolegami. Nie lubiłem pracować wtedy z osobami bardzo zdolnymi, bo im się to po prostu nie opłacało. Natomiast w przypadku mało zdolnych studentów ja z kolei traciłem zbyt dużo czasu. Najchętniej więc uczyłem się z osobami średnio zdolnymi - oni pomagali mnie, a ja też mogłem im coś wyjaśnić, wytłumaczyć itp. Taki układ był korzystny dla obu stron.  

Głuchoniewidomym z racji złożonego kalectwa na pewno jest dużo trudniej niż osobom, które tylko nie widzą czy tylko nie słyszą. Tym bardziej więc muszą skupić się na tym, aby nie nastawiać się wyłącznie na branie, ale też starać się dać innym coś z siebie.

- Towarzystwo Pomocy Głuchoniewidomym pod Pana kierownictwem rozwija się bardzo dynamicznie i wielokierunkowo. Który kierunek działań uznałby Pan za najtrudniejszy?

- Ogromnie się cieszę, że TPG rozwija się, ale z pewnością nie jest to tylko moja zasługa. Jest to wspólna praca od samego zarysowania się idei. Jeszcze przed formalnym powołaniem Towarzystwa już trzy lata wcześniej tworzyliśmy koncepcję jego działania z Grzegorzem Kozłowskim, Małgorzatą Capałą (obecnie Książek), Elżbietą Oleksiak. Formułowaliśmy sobie wspólne cele i staraliśmy się je realizować. Dzisiaj - jako Przewodniczący TPG - nadaję kierunek tym działaniom. Przydaje się tutaj moje doświadczenie i ogólna pozycja społeczno-zawodowa. Ale na pewno nie jest to tylko moje dzieło.

A co jest najtrudniejsze? Przede wszystkim zbyt mała (albo nawet żadna!) społeczna świadomość, że są osoby, które nie słyszą i nie widzą. Bez tego trudno jest cokolwiek zrobić. Poza tym nawet jeżeli uświadomiłoby się ludziom, że żyją wśród nich głuchoniewidomi, to trudno zmienić ich przekonanie, że poza zapewnieniem opieki nic tu zrobić nie można. Stereotypowe myślenie prowadzi bowiem na ogół do wniosków, że głuchoniewidomych z racji tak wielkich ograniczeń nie stać na jakąkolwiek samodzielność, na twórcze działanie. I to są dwie najtrudniejsze bariery. Głuchoniewidomy może bowiem mieć jakieś szanse rozwoju dopiero w przyjaznym społeczeństwie, oczywiście pod warunkiem, że on sam będzie aktywny.  

Przed Towarzystwem stoją więc przede wszystkim dwa kierunki działania. Pierwszy - to dotarcie do społeczeństwa, pokazanie, że tacy ludzie są i że mogą coś zrobić przy odpowiedniej pomocy ze strony innych ludzi. Drugi - to motywowanie głuchoniewidomych, kształtowanie w nich przekonania, że przy odpowiednim zajęciu się samym sobą, pokierowaniu własnym losem, uporze, przy opanowaniu pewnych umiejętności można naprawdę sporo zrobić. Takie osoby staramy się prezentować na łamach Di$S.  

- Jak ocenia Pan sytuację osób głuchoniewidomych na etapie przemian społeczno-gospodarczych w Polsce w stosunku do sytuacji sprzed roku 1989R?

- Dzisiaj na pewno jest dużo trudniej niż w czasach, kiedy państwo było bardziej opiekuńcze. Obecnie jakieś szanse mają jedynie ludzie przebojowi, przedsiębiorczy, skuteczni w działaniu. Natomiast głuchoniewidomi z racji swoich ograniczeń do tej grupy należą rzadko. Na sytuację osób niepełnosprawnych ma też oczywiście wpływ zamożność państwa - im państwo bogatsze, tym będzie bardziej skłonne do wspierania potrzebujących. Jest to poza tym sprawa nie tylko ekonomii, ale i polityki społecznej. Przecież dysponując kwotą np. 100 zł można przeznaczyć dla najbardziej potrzebujących 15 zł, ale można też 5 zł.  

- Już od trzech lat wydajemy kwartalnik "Dłonie i Słowo". Czego życzyłby Pan naszym Czytelnikom?

- Aby czytając ten kwartalnik możliwie wiele się dowiadywali, uczyli się, dostrzegali nowe możliwości. Aby patrząc na sukcesy innych próbowali stawiać sobie podobne cele i następnie je osiągać. Życzyłbym wszystkim - zarówno głuchoniewidomym, jak i współpracownikom, przyjaciołom, członkom TPG oraz innym osobom zainteresowanym tą problematyką - aby tu znajdowali wiarę, że można żyć twórczo mimo ogromnych ograniczeń.

Rozmawiała  

Alicja Kuczyńska-Krata

Dłonie i Słowo luty 1999

 

     Medal Anny Sullivan dla Polski

Tadeusz  Majewski

 

W czasie Konferencji Międzynarodowej Rady do Spraw Edukacji Osób z Dysfunkcją Wzroku, która odbyła się w dniach 9-14 lipca 2000 r. w Krakowie, Prezes Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym mgr Józef Mendruń został odznaczony Medalem Anny Sullivan. Odznaczenia dokonał Dyrektor Międzynarodowego Programu Hilton-Perkins p. Michael Collins z USA.  

Medal został ustanowiony w 1952 r. przez Szkołę Perkinsa dla Niewidomych w Watertown koło Bostonu w USA i przyznawany jest za wybitne osiągnięcia w rozwoju edukacji i rehabilitacji osób głuchoniewidomych.  

Wykonany jest z brązu o średnicy około 8 cm i grubości 0,5 cm. Na jednej stronie znajduje się wypukły wizerunek Anny Sullivan i napis: Anne Sullivan (1866 - 1936) oraz Perkins School for the Blind (Szkoła Perkinsa dla Niewidomych), a na drugiej: A legacy of hope for the deafblind (Spuścizna nadziei dla głuchoniewidomych) oraz imię i nazwisko właściciela medalu i data jego nadania.  

Szkoła Perkinsa powstała jako pierwsza w USA w 1829 r. Założył ją dr Samuela Gridley Howe przy zaangażowaniu i finansowym wsparciu przedsiębiorcy Perkinsa. Stąd nosi ona jego imię. Początkowo zajmowała się dziećmi niewidomymi, ale już w 1837 r. (8 lat po jej powstaniu) przyjęła pierwszą głuchoniewidomą uczennicę Laurę Brigdeman. W 1887 r. państwo Kellerowie z miasteczka Tuskumbia w stanie Alabama zwrócili się do Szkoły Perkinsa o pomoc dla swojej głuchoniewidomej córki Heleny. Ówczesny dyrektor szkoły Anagnos skierował do domu Kellerów młodą nauczycielkę Annę Sullivan. Jej praca z głuchoniewidomą uczennicą zakończyła się wielkim sukcesem. Helena ukończyła wyższe studia, uzyskała doktorat i pracowała naukowo oraz prowadziła działalność społeczną.  

Anne Sullivan wielkim wysiłkiem i wypracowaniem pierwszych skutecznych metod edukacji wykazała możliwości osób głuchoniewidomych i otworzyła im nadzieję na sensowne życie. Dlatego Szkoła Perkinsa, ustanawiając Medal za zasługi dla rozwoju działalności na rzecz głuchoniewidomych, chciała uczcić Annę Sullivan i jej pracę.  

Szkoła, pracując z dziećmi głuchoniewidomymi przez ponad 150 lat, zdobyła bogate doświadczenie. To doświadczenie stara się przekazywać nie tylko na terenie Stanów Zjednoczonych, lecz także krajom, w których nie jest prowadzona działalność na rzecz głuchoniewidomych lub działalność taka jest dopiero podejmowana. Dla realizacji tego zadania powstał specjalny program zwany Hilton-Perkins, którego celem jest udzielanie pomocy merytorycznej i finansowej w rozwoju usług dla dzieci i młodzieży głuchoniewidomej. Jest to program realizowany przez specjalistów ze Szkoły Perkinsa, lecz finansowany z subwencji Przedsiębiorstwa Hotele Hilton.  

Towarzystwo Pomocy Głuchoniewidomym współpracuje ze specjalistami ze Szkoły Perkinsa od 1991 r.  

Prezes TPG J. Mendruń rozpoczął tę współpracę i do dnia dzisiejszego aktywnie w niej uczestniczy. Stara się systematycznie uzyskiwać coraz więcej merytorycznej i finansowej pomocy dla głuchoniewidomych w Polsce.  

Co roku przyjeżdżają do Polski specjaliści z USA. Szkolą oni personel pracujący z dziećmi i dorosłymi osobami głuchoniewidomymi oraz rodziców dzieci głuchoniewidomych. W ramach Programu finansowane są także niektóre zadania realizowane przez Towarzystwo Pomocy Głuchoniewidomym.  

Wręczając Medal, Michael Collins podkreślił zasługi J. Mendrunia:  

- stworzenie w 1985 r. pierwszych programów rehabilitacyjnych dla dzieci i dorosłych osób głuchoniewidomych,

- powołanie w 1991 r. Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym,

- zorganizowanie w 1992 r. konferencji dla osób zainteresowanych problematyką głuchoniewidomych z krajów Europy Środkowo-Wschodniej,  

- wpółpracę i pomoc dla rodziców dzieci głuchoniewidomych, powołanie Sekcji Rodziców Dzieci Głuchoniewidomych w ramach TPG,

- aktywne działanie przez 9 lat i kierowanie przez następnych 6 lat Komisją do Spraw Osób Głuchoniewidomych Europejskiej Unii Niewidomych. Istotnym wydarzeniem była Europejska Konferencja Głuchoniewidomych zorganizowana przez Związek Głuchoniewidomych w Finlandii w 1996 r. Konferencji tej przewodniczył J. Mendruń.  

Prezes Mendruń, dziękując za to wyróżnienie podkreślił, że przyjmuje Medal jako wyraz uznania dla wszystkich pracujących na rzecz głuchoniewidomych w Polsce. Na osiągnięcia, które były podstawą tak zaszczytnego odznaczenia składa się praca specjalistów pracujących w różnych placówkach edukacyjnych i rehabilitacyjnych, rodziców, którzy starają się zapewnić najlepsze warunki rozwoju swoim głuchoniewidomym dzieciom w środowisku rodzinnym oraz praca członków TPG.  

Przyznanie J. Mendruniowi Medalu Anny Sullivan jest wielkim wyróżnieniem oraz uznaniem Jego wysiłków i pracy na rzecz osób głuchoniewidomych nie tylko w naszym kraju, lecz także na arenie międzynarodowej.  

Dotychczas medal ten otrzymało tylko około 150 wybitnych osobistości ze Stanów Zjednoczonych i innych krajów. Wyróżnienie to ma także znaczenie dla Polski. Uznano bowiem na arenie międzynarodowej nasze działania i wysiłki na rzecz poprawy jakości życia osób dotkniętych głuchoślepotą. Jest to zobowiązujące dla wszystkich, którzy zaangażowani są w tę działalność. Powinno być także wskazaniem i przypomnieniem władzom wszystkich szczebli, że w naszym kraju żyje około 7 000 osób z poważnym równoczesnym uszkodzeniem wzroku i słuchu. Osoby te mają specyficzne problemy i potrzeby. Mają one także prawo do godziwego życia. Wspieranie działalności na ich rzecz należy do obowiązku państwa i społeczeństwa.  

 

Gratulacje

Tadeusz Majewski przedstawił Józefa Mendrunia wyłącznie jako działacza Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym. Tak przedstawiona sylwetka oddaje tylko niewielką część jego osiągnięć. Założenie i działalność w TPG jest bowiem jedną z wielu prowadzonych przez mgr Józefa Mendrunia, a w każdej z nich ma on liczące się sukcesy. Sylwetkę tę uzupełniamy w telegraficznym skrócie.

J. Mendruń z wykształcenia jest psychologiem. Posiada trzydziestotrzyletni staż pracy. W okresie tym przez blisko dwa lata pracował w Spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych", a później w biurze Zarządu Głównego na stanowisku instruktora rehabilitacji. Następnie został kierownikiem warszawskiego okręgu PZN. Ze stanowiska tego przeszedł ponownie do pracy w ZG PZN, gdzie zorganizował Dział Tyflologiczny i był jego kierownikiem. W 1973 r. został wybrany do Prezydium ZG PZN, a w 1977 r. ZG powierzył mu po raz pierwszy funkcję sekretarza generalnego i kierownika Związku. W 1982 r. wrócił do pracy w Dziale Tyflologicznym na stanowisko kierownika. W 1987 r. został dyrektorem do spraw rehabilitacji w ZG PZN. W 1998 r. ZG powierzył mu ponownie funkcję sekretarza generalnego i powołał na stanowisko dyrektora Związku. Na stanowisku dyrektora J. Mendruń pracuje nadal.

Do sukcesów J. Mendrunia zaliczyć należy:  

1) organizowanie od podstaw działalności Związku na rzecz niewidomych ze złożoną niepełnosprawnością tj. głuchoniewidomych, niewidomych chorych na cukrzycę i niewidomych ze stwardnieniem rozsianym,

2) organizowanie działalności na rzecz słabowidzących,

3) rozbudowę działalności na rzecz niewidomych i słabowidzących dzieci oraz współtworzenie klubów rodziców niewidomych dzieci,  

4) powołanie redakcji wydawnictw tyflologicznych, w ramach której wydawane są specjalistyczne czasopisma - "Przegląd Tyflologiczny", "Materiały Tyflologiczne", "Zeszyty Tyflologiczne" i "Nasze Dzieci", a także wiele wartościowych pozycji książkowych z dziedziny rehabilitacji niewidomych i słabowidzących,

5) współudział w wypracowaniu merytorycznych podstaw produkcji brajlowskich map, których kolorystyka dostosowana jest również do potrzeb słabowidzących,  

6) współudział w wyprowadzaniu Związku z kryzysu po Nadzwyczajnym Krajowym Zjeździe Delegatów PZN w czerwcu 1998 r.

Redakcja "Biuletynu Informacyjnego" składa mgr Józefowi Mendruniowi serdeczne gratulacje z powodu wyróżnienia tak prestiżowym medalem. Gratulujemy międzynarodowego uznania i wielkich osiągnięć. Życzymy dalszych, wspaniałych sukcesów; życzymy by Jego praca w dalszym ciągu była tak efektywna i pożyteczna dla niewidomych i słabowidzących jak dotąd.

 Biuletyn Informacyjny2000

 

Niektóre publikacje  

 

 

   Przy redakcyjnym stole

Mgr Józef Mendruń - sekretarz generalny Polskiego Związku Niewidomych:

- Zastanawiając się nad stopniem rozwoju spółdzielni niewidomych, możemy stwierdzić, że stanowią one czołówkę w spółdzielczości inwalidów, choć oczywiście nie jesteśmy w pełni zadowoleni z osiągniętego poziomu, bo do zrobienia ciągle jeszcze zostaje bardzo dużo. Spółdzielnie niewidomych stanowią podstawową bazę, a zarazem niemal jedyną możliwość zatrudnienia inwalidów pierwszej i drugiej grupy z tytułu utraty wzroku. Pracuje ich tam w ten sposób prawie dziewięć tysięcy. W perspektywie spółdzielnie te staną się  w jeszcze większym stopniu podstawową możliwością zatrudnienia niewidomych, bo jak już podkreślili moi przedmówcy, rynek pracy będzie się kurczył, a takie są twarde prawa ekonomiczne, że w pierwszej kolejności uderza to w jednostki słabsze, mniej zaradne i samodzielne. W tym układzie, jeśli nie stworzymy jakichś specjalnych, chronionych w tym dobrym znaczeniu warunków, to niewidomi będą eliminowani. Już dzisiaj mamy około sześciu tysięcy niewidomych w wieku produkcyjnym, którzy zawodowo nie pracują. Warto też posłużyć się jeszcze jedną liczbą. Co roku  przyjmujemy  do Związku sześć tysięcy ludzi. Zakładając , że 70 procent spośród nich to ludzie w wieku poprodukcyjnym, to i tak zostaje jeszcze około dwu tysięcy osób, które powinny podjąć pracę. Gdzie można będzie zapewnić im zatrudnienie, jeśli spółdzielnie nie byłyby w stanie ich przyjąć?

Prezes Tadeusz Madzia podkreślił tu już nierównomierność występującą w rozwoju spółdzielni niewidomych. Są spółdzielnie nowoczesne, ale nie brakuje i takich, które są zaniedbane pod każdym względem. Występują bardzo duże różnice w warunkach pracy, wysokości zarobków, doborze asortymentów produkcji. Zlikwidowanie tych nierówności i pomoc w podźwignięciu się na wyższy poziom spółdzielni słabych uważam za bardzo ważne zadanie Zarządu ZSN, ale również i naszych ogniw związkowych. Szczególną uwagę trzeba zwrócić na sytuację zatrudnionych nakładczo, bo różnice w stopniu rozwoju spółdzielni w tę grupę pracowników uderzają szczególnie mocno. Bez organizowania zakładów filialnych tego problemu prawdopodobnie rozwiązać się nie uda.  

Zawsze chcieliśmy, chcemy i będziemy chcieć ściśle współpracować ze spółdzielniami, ale współpraca ta musi być dwustronna. Prosiliśmy o informacje, które spółdzielnie mają największe trudności i w jakich dziedzinach.  Chcieliśmy bowiem, aby te zagadnienia znalazły odbicie w uchwałach zjazdowych i stały się obowiązujące dla terenowych władz związkowych. I sporo takich tematów weszło do uchwał podjętych na ubiegłorocznych zjazdach okręgowych.  

Intensywnego działania wymaga zlikwidowanie geograficznych nierówności w rozlokowaniu spółdzielni. W Warszawie mamy cztery spółdzielnie, ale za to w wielu województwach w bliższej i dalszej odległości od stolicy nie ma ani jednej. Co mają robić mieszkający tam niewidomi? Z tej sytuacji wynika zadanie dla ZSN - udzielanie szybkiej i efektywnej pomocy spółdzielniom słabym, bo jeśli jej nie otrzymają, mogą się zacząć rozglądać za kimś innym, jak to się stało w Opolu. Jest to niebezpieczny precedens. Jednocześnie są to także zadania dla jednostek organizacyjnych PZN. Współpraca musi być konkretna, realna. Mało słów, a dużo czynów, faktów. Współdziałanie na co dzień szczególnie  jest potrzebne przy zatrudnianiu tych niewidomych, którzy chcą pracować, a jeszcze bardziej przy zatrudnianiu tych, którzy pracy podjąć nie chcą. PZN musi pomagać spółdzielniom i musi pomagać także ludziom. Najważniejsze jest, aby wszyscy zdali sobie sprawę z tego, że liczą się nie piękne słowa, nie ilość zawartych porozumień, ale rzetelna współpraca i szczera chęć wzajemnego wspierania się i służenia sprawie niewidomych. Bez współdziałania opartego na takich zasadach daleko nie zajedziemy. -  

Pochodnia kwiecień 1981

 

     Może po wejściu do Unii...?

   Wywiad z dyrektorem PZN Józefem Mendruniem

  - Był Pan na zagranicznej konferencji. Gdzie się ona odbywała i czego dotyczyła?

- J.M:  Odbywała się pod koniec ubiegłego roku w stolicy Czech - Pradze, a poświęcona była wydawnictwom dla ludzi niewidomych i słabo widzących. Bezpośrednim powodem jej zorganizowania był jubileusz 50-lecia tamtejszego czasopisma dla niewidomych „Zora”.

- Czy widoczne są jeszcze w Pradze zniszczenia po ubiegłorocznej powodzi?

- J.M: Gdzieniegdzie tak, jeszcze nie wszystko udało się odbudować, na przykład częściowo nie kursuje metro.  

- Jakie kraje uczestniczyły w  praskiej konferencji?

- J.M: Oprócz gospodarzy i naszej delegacji, byli również przedstawiciele Rosji, Węgier, Włoch, Niemiec i Szwecji.

- Co zmieniło się w wydawnictwach dla niewidomych w ciągu okresu transformacji. Jest lepiej, czy też gorzej?

- J.M: Jest różnie, chociaż  poważnych różnic technicznych i organizacyjnych między krajami uczestniczącymi w obradach nie ma. Jeśli chodzi o ilość wydawnictw prasowych, nie zmieniła się sytuacja w Czechach. Tam nadal wydaje się dla niewidomych i słabo widzących aż 13 czasopism. Węgrzy wydają  ich nieco mniej, tak zresztą jak Rosjanie, z tym że tam wychodząca od kilkudziesięciu lat „Nasza Żizń” zyskała konkurenta. Powstała nowa wydawnicza firma „Logos”, będąca jednym z przedsiębiorstw tamtejszej organizacji niewidomych (WOS), która wydaje czasopisma głównie na kasetach.  

- Kto finansuje w krajach uczestniczących w konferencji czasopisma dla niewidomych?

- J.M: Najlepiej mają Węgrzy, gdyż ich Związek Niewidomych umieszczony jest na stałe w budżecie państwa. Każdego roku na jego działalność przeznaczona jest konkretna suma i to Związek decyduje, jak ją rozdysponować. Nie ma więc, jak u nas, ciągłej niepewności, czy pieniądze będą, czy nie.

W Rosji działalność wydawniczą finansuje Ministerstwo Kultury, ale decyzje kadrowe podejmuje WOS - zatrudnia szefa  firmy wydawniczej „Logos” oraz dziennikarzy, a opłaca ich  ministerstwo. Je?????? ? ? ???????????ó??˛? ˛˛˛?˛?˛?˛???????????????? ??˛       Z zagranicy                 Może po wejściu do Unii...?Wywiad z dyrektorem PZN Józefem Mendruniem  - Był Pan na zagranicznej konferencji. Gdzie się ona odbywała i czego dotyczyła?- J.M:  Odbywała się pod koniec ubiegłego roku w stolicy Czech - Pradze, a poświęcona była wydawnictwom dla ludzi niewidomych i słabo widzących. Bezpośrednim powodem jej zorganizowania był jubileusz 50-lecia tamtejszego czasopisma dla niewidomych „Zora”.- Czy widoczne są jeszcze w Pradze zniszczenia po ubiegłorocznej powodzi?- J.M: Gdzieniegdzie tak, jeszcze nie wszystko udało się odbudować, na przykład częściowo nie kursuje metro. - Jakie kraje uczestniczyły w  praskiej konferencji?- J.M: Oprócz gospodarzy i naszej delegacji, byli również przedstawiciele Rosji, Węgier, Włoch, Niemiec i Szwecji.- Co zmieniło się w wydawnictwach dla niewidomych w ciągu okresu transformacji. Jest lepiej, czy też gorzej?- J.M: Jest różnie, chociaż  poważnych różnic technicznych i organizacyjnych między krajami uczestniczącymi w obradach nie ma. Jeśli chodzi o ilość wydawnictw prasowych, nie zmieniła się sytuacja w Czechach. Tam nadal wydaje się dla niewidomych i słabo widzących aż 13 czasopism. Węgrzy wydają  ich nieco mniej, tak zresztą jak Rosjanie, z tym że tam wychodząca od kilkudziesięciu lat „Nasza Żizń” zyskała konkurenta. Powstała nowa wydawnicza firma „Logos”, będąca jednym z przedsiębiorstw tamtejszej organizacji niewidomych (WOS), która wydaje czasopisma głównie na kasetach. - Kto finansuje w krajach uczestniczących w konfereszczególe. Jego obiekty obejmują między innymi hotel dla niewidomych, którzy chcą mieć psa przewodnika, oraz hotel dla psów. Psy nie przebywają, jak u nas, w cuchnących kojcach, lecz w podgrzewanych pomieszczeniach. Wszędzie jest czysto i pachnąco. Na pełnych etatach pracuje 12 osób, między innymi: dyrektor ośrodka, sekretarka i lekarz weterynarz oraz sześciu treserów. Dwóch z nich zajmuje się tylko testowaniem przyszłych psów przewodników, sprawdzając, czy są dobrze przygotowane do pełnienia swojej roli.

Psów do tresury nie kupuje się od ludzi przypadkowych, lecz od wcześniej sprawdzonych hodowców. Kilkutygodniowe szczeniaki  oddaje się do wytypowanych rodzin, mieszkających w dużych miastach. W ten sposób pies od pierwszych miesięcy życia jest przyzwyczajany do wielkomiejskiego ruchu i hałasu. Tam są one chowane przez rok, podczas którego często odwiedza je instruktor ośrodka tresury, interesując się zdrowiem psa i jego temperamentem. Okaże się to ważne później, przy przydzielaniu psa konkretnemu użytkownikowi. Kiedy po roku taki pies trafia do ośrodka tresury, wiedza o nim jest już duża. Tresura trwa sześć miesięcy, po czym jej efekty ocenia specjalna komisja. Potem przez trzy dni niewidomy zżywa się z psem w ośrodku tresury. Zanim jednak stanie się on jego właścicielem, pracownicy ośrodka, jak mogą, tak zniechęcają go do tego, uświadamiając, jakich wymaga to poświęceń i wyrzeczeń. Chodzi o to, by decyzja o posiadaniu psa była świadoma i odpowiedzialna. Jeśli delikwent mimo to trwa przy swoim zamyśle, wyjeżdża z ośrodka ze swoim czworonożnym przyjacielem. I ciekawostka - tam, inaczej niż u nas,  psa przewodnika może otrzymać również osoba słabo widząca, ale taka, która praktycznie nie posługuje się wzrokiem. I jeszcze jedna różnica. Chociaż wytresowanie jednego psa kosztuje 6 tysięcy euro (24 tysiące złotych), to niewidomy za psa przewodnika nie płaci nic!

- Tak by się chciało, żeby i u nas udało się stworzyć taki ośrodek. Może stanie się tak po wejściu naszego kraju do Unii?

- J.M: Może, będziemy  przynajmniej, jako Polski Związek Niewidomych, dążyć do tego.

- Dziękuję za rozmowę.

                     Rozmawiała: Grażyna Wojtkiewicz

Pochodnia  styczeń 2003

 

    Rozmowa z dyrektorem Związku Józefem Mendruniem

 

S.K. - PZN podejmuje zadania, których celem jest pomoc niewidomym i słabo widzącym. Nie zawsze jednak zadania te są bezpośrednio do nich adresowane. Nie zawsze też członkowie Związku wiedzą o tej pracy i ją doceniają.  

Z pewnością szkolenie pracowników pcpr-ów służy niewidomym, chociaż nic o nim nie muszą wiedzieć. Proszę przekazać naszym Czytelnikom kilka informacji, uwag, ocen i wniosków na ten temat.

J.M. - Myśl organizowania szkoleń pracowników pcpr-ów wspólnie z działaczami kół PZN zrodziła się po powołaniu powiatowych centrów pomocy rodzinie. Władze zapowiedziały, że coraz więcej pieniędzy i decyzji będzie przekazywanych w teren do pcpr-ów. Pomocy dla niewidomych i słabo widzących trzeba będzie szukać tam, gdzie będą pieniądze. Należy więc pracownikom pcpr-ów przybliżyć problematykę naszego środowiska. Wychodziliśmy z założenia, że im lepiej będą rozumieli nasze potrzeby, tym łatwiej będzie uzyskać pomoc.  

Pierwsze szkolenie zorganizowano dla pracowników pcpr-ów i działaczy kół PZN województwa kujawsko-pomorskiego. Odbyło się ono w Ośrodku Rehabilitacji i Szkolenia Niewidomych w Bydgoszczy. Celem tego szkolenia było, m.in. rozeznanie potrzeb, poznanie pracowników pcpr-ów, ich oczekiwań i możliwości wspólnego podejmowania zadań. Jego celem było też wypracowanie programu szkoleń. Szkolenie to realizowane było głównie przez pracowników Ośrodka. Na zakończenie wspólnie z kierownikiem Działu Rehabilitacji w ZG PZN Elżbietą Oleksiak spotkaliśmy się z uczestnikami, zebraliśmy opinie i wnioski. Okazało się, że pracownicy ci są zainteresowani poznaniem problematyki środowiska, dla którego mają pracować. Po analizie wyników szkolenia uznaliśmy, że podobne należy organizować w innych województwach.  

Bydgoskie szkolenie zainteresowało władze Okręgu Lubelskiego, który samodzielnie wykonał wszystkie prace przygotowawcze i organizacyjne. Pracownicy ZG PZN, w oparciu o doświadczenia bydgoskie, opracowali program szkolenia. Zarządowi Okręgu Lubelskiego udało się zainteresować urząd marszałkowski i wspólnie zorganizować szkolenie. Wspólnie wystosowano też zaproszenia. W ten sposób osiągnięto bardzo dobrą frekwencję. O ile dobrze pamiętam, na 23 powiaty w szkoleniu uczestniczyli pracownicy z 22. pcpr-ów.  

Zaświadczenia o ukończeniu szkolenia zostały podpisane przez przedstawiciela władz okręgu i osobę reprezentującą marszałka sejmiku wojewódzkiego. Miało to duże znaczenie, zwłaszcza dla pracowników pcpr-ów. Dotąd żaden okręg nie osiągnął podobnego sukcesu.  

W 2001 r. z naszej inicjatywy zostały zorganizowane szkolenia dla województwa łódzkiego, wielkopolskiego i warmińsko-mazurskiego.  

S.K. - Jak wyglądał problem finansowania szkoleń?  

J.M. - ZG przeznaczył na ten cel część środków finansowych z programu "Partner". Realizację zadania wsparła finansowo Fundacja AWARE Europe. Brakujące pieniądze pozyskały okręgi.  

S.K. - Szkolenia takie były kontynuowane w 2002 r.

J.M. - Tak, odbyły się szkolenia dla okręgów: małopolskiego, świętokrzyskiego i podkarpackiego. Odbyły się one w Muszynie. Ich celem, oprócz realizacji programu szkolenia, było wsparcie ośrodka, który przeżywa wielkie trudności. Koszty pokryte były z programu "Partner", ze środków Fundacji AWARE Europe, trochę przez marszałka sejmiku małopolskiego i ze środków własnych ZG PZN.  

W ten sposób przeszkoleni zostali pracownicy pcpr-ów i działacze kół PZN z ośmiu województw. W br. zamierzaliśmy zorganizować podobne szkolenia w czterech województwach i w przyszłym roku w pozostałych czterech.  

S.K. - Czy wprowadzono jakieś zmiany programowe?  

J.M. - Oczywiście, program szkoleń ulegał modyfikacjom, ale ogólnie biorąc jego celem było przekazanie: podstawowej wiedzy na temat niewidomych i słabo widzących, ich potrzeb, możliwości i ograniczeń, omówienie różnic i podobieństw między niewidomymi i słabo widzącymi, niewidomymi i ludźmi widzącymi, postaw, uwarunkowań psychospołecznych, stosunkach niewidomych z ludźmi widzącymi.  

Drugim blokiem zagadnień były relacje osób niewidomych z pcpr-ami i zarządów kół PZN z pcpr-ami. Pracownicy pcpr-ów mówili o swoich możliwościach i ograniczeniach, o stosowanych procedurach, o posiadanych pieniądzach i ich przeznaczeniu.  

Z doświadczeń, zwłaszcza ostatnich szkoleń wynika, że pracownicy pcpr-ów są znacznie lepiej zorientowani w uwarunkowaniach prawnych niż nasi działacze.

S.K. - Czy szkolenie miało charakter tylko teoretyczny?  

J.M. - Nie. W czasie szkoleń demonstrowany był również sprzęt rehabilitacyjny, ten bardzo prosty i ten nowoczesny, komputerowy. Demonstracje cieszyły się olbrzymim zainteresowaniem, zwłaszcza na lubelskim szkoleniu. Pan Ryszard Dziewa przywiózł sporo różnorodnego sprzętu i osobiście go prezentował. Jest świetnym brajlistą, osobą komunikatywną, więc wywarł wielkie wrażenie. Podobnie na szkoleniu małopolskim pan Jan Świerczek w interesujący sposób zademonstrował sprzęt rehabilitacyjny. Poza tym program przewidywał praktyczne przekazanie podstawowej wiedzy o kolorystyce otoczenia osoby słabo widzącej, o znaczeniu właściwego oświetlenia. Uczestnicy przekonali się, że wystarczy zmienić kolory na bardziej kontrastowe i oświetlenie, a osoba słabo widząca zachowuje się bardziej swobodnie. Demonstrowano przezrocza dobrych i złych rozwiązań, np. łazienek, kuchni, pulpitów do nauki dzieci słabo widzących. Wykazywano, jak wielkie znaczenie mają cienie, lśnienie powierzchni, brak kontrastów powodujące zlewanie się tła, sprzętów, całego otoczenia. Demonstracje szczególnie dobrze wychodziły na przeźroczach. Odpowiednie zmiany ostrości obrazu umożliwiały porównanie widoczności, pokazanie danego miejsca tak, jak to widzi słabo widzący i jak osoba widząca. Nawiasem mówiąc, wydaliśmy "Zeszyty Tyflologiczne" nr 20 - "Ocena i modyfikacje otoczenia dla osób słabo widzących". Pozycja ta ilustruje omawiane zjawiska.  

Szczególnie duże wrażenie wywarły ćwiczenia z symulatorami różnych sposobów widzenia przy poszczególnych schorzeniach oczu. Osoby widzące mogły przekonać się na czym polega widzenie lunetowe, na czym widzenie obwodowe bez widzenia w centrum, jakie skutki daje ślepota zmierzchowa itp. W symulatorach uczestnicy szkolenia wykonywali proste czynności np. nalewali wodę z zastosowaniem wskaźnika poziomu cieczy. Przekonali się, jak poprawia widzenie barwna folia, jak chodzi się z laską. Po takich ćwiczeniach lepiej zrozumieli znaczenie różnorodnego sprzętu i chyba problemy słabo widzących. Uświadomili sobie, dlaczego ludzie ci zachowują się raz jak niewidomi, a innym razem jak widzący, że nie są symulantami.  

W czasie zajęć pokazywano, jakie znaczenie dla niewidomych mają, np. rozsuwane drzwi, uchylne okna, meble bez ostrych kantów, kolorystyka, oświetlenie.  

Pracownicy pcpr-ów mogli przekonać się, że dostosowanie mieszkań do potrzeb niewidomych słabo widzących jest rzeczywistą potrzebą, a nie fanaberią. Przekonali się, że wszystko to zwiększa ich sprawność i samodzielność, zmniejsza zagrożenie urazami, poprawia funkcjonowanie. Pokazy te robiły na pracownikach pcpr-ów naprawdę duże wrażenie.  

S.K. - Trzeba przyznać, że organizatorzy zakładali ambitne cele.  

J.M. - To jeszcze nie wszystko. Celem szkolenia było też zapoznanie pracowników pcpr-ów z niewidomymi, z przedstawicielami kół, z konkretnymi ludźmi. Pracownicy ci często mówili, że nie spotykali się z niewidomymi, nie znali ich, krępowali się, nie rozumieli ich potrzeb.  

Ważne jest, żeby niewidomi prowadzący zajęcia coś sobą prezentowali. Widziałem wykładowców, którzy robili to bardzo dobrze np. wspomniany już Ryszard Dziewa. Ale widziałem i takich, którzy mówili niekoniecznie do rzeczy, albo wygłaszali nudne przemówienia. W czasie spotkań wieczornych, przy śpiewie, jakimś zespole, kawie początkowo uczestnicy dzielili się na dwie wyraźne grupy, na niewidomych i pracowników pcpr-ów. Po zachętach i wytworzeniu nieco swobodniejszej atmosfery zaczynali rozmawiać i integrować się.  

S.K. - Jak długo trwały szkolenia?  

J.M. - Szkolenia te trwały po dwa dni, tj. zaczynały się po południu pierwszego dnia, trwały cały następny dzień i kończyły się w południe trzeciego dnia. Ciekawą formą zajęć było też zorganizowanie półtoragodzinnej pracy w grupach składających się z przedstawicieli kół PZN i pracowników pcpr-ów. Zadaniem grupy było przygotowanie powiatowego programu pracy i zreferowanie go. To również ułatwiało wzajemne poznanie. Zajęcia takie zorganizowane zostały tylko dla województwa podkarpackiego. Miejmy nadzieję, że ułatwi to współpracę pcpr-ów z kołami PZN-u. Pracownicy pcpr-ów często twierdzili, że nawet nie wiedzieli o istnieniu koła. Deklarowali, że będą załatwiali wnioski niewidomych składane przez zarządy kół.  

S.K. - Czy nie świadczy to o niskiej aktywności kół?  

J.M. - Porównując działaczy kół z pracownikami pcpr-ów trzeba uczciwie przyznać, że wielu z nich wypada gorzej. Spotkaliśmy się nawet ze stwierdzeniem, że nie najlepiej dobraliśmy niewidomych uczestników szkolenia. Ci z pcpr-ów są ludźmi młodymi, wykształconymi, już z praktyką, pilnie studiujący przepisy. Potrzebują tylko konkretnej wiedzy o niewidomych, o słabo widzących. Nasi działacze nie są selekcjonowani na zasadach obowiązujących przy zatrudnianiu pracowników w pcpr-ach, np. nie jest wymagane odpowiednie wykształcenie. Niewidomi są różni i to należy wiedzieć.  

Zarządy kół też muszą uświadomić sobie, że minęły czasy, w których siedziało się i czekało aż ktoś przyjdzie, zapłaci składki, porozmawia chwilę, ewentualnie wypije herbatę. Działalność taka jest już stanowczo niewystarczająca. Zarządy kół powinny wiedzieć, że wiele zależy od tego, jacy działacze załatwiają sprawy w pcpr-ach, czy potrafią tylko narzekać, zgłaszać roszczenia, demonstrować nieszczęście, czy potrafią grzecznie, kulturalnie, stanowczo przedkładać realne wnioski, proponować sensowne rozwiązanie problemu itp.  

Ważny jest wybór odpowiednich władz koła. Ważne jest również doszkalanie naszych z

 działaczy. I tu muszę podzielić się smutną refleksją. Otóż na bieżący rok zaproponowaliśmy czterem okręgom organizowanie podobnych szkoleń. Deklarowaliśmy, że zapewnimy pieniądze na ten cel. I proszę sobie wyobrazić, tylko jeden z tych okręgów wyraził zainteresowanie wspólną organizacją szkolenia. Dyrektor drugiego okręgu stwierdził, że jeżeli chcemy, możemy wspólnie zorganizować szkolenie, ale nie jest to konieczne, bo sami sobie poradzą. Kierownictwo trzeciego okręgu stwierdziło, że nie potrzebuje naszej pomocy. Pracownik czwartego okręgu wręcz oburzył się. Pani ta stwierdziła, że kto będzie siedział od rana do wieczora na szkoleniu, że najlepiej sprawy takie załatwiać na spotkaniach indywidualnych, przy herbatce. Należało rozumieć, że przemyślany program szkolenia nie jest potrzebny, jest przesadą.  

Spotkaliśmy się też z twierdzeniem: "Wyślemy tam jakąś pracownicę, która powie kilka słów." Czasem odnosiliśmy wrażenie, że dla prezesa okręgu czy dla dyrektora, szkolenie takie jest zadaniem niegodnym ich fatygi. Jest to zasadniczy błąd. Już wiele lat pracuję w Związku i wcale nie uważam, że zniżałem się uczestnicząc w omawianych szkoleniach. Uważam, że sporo skorzystałem spotykając się z pracownikami pcpr-ów. Wydaje się, że w niektórych okręgach występuje problem swoistego zadufania w sobie: "My najlepiej wiemy, co nam trzeba i najlepiej potrafimy". Myślę, że nad tym również należy się zastanowić. Z polityki państwa wynika, że rola pcpr-ów będzie coraz większa. Stąd znaczenia nabiera rola naszych kół. To od nich będzie najwięcej zależało. Związek będzie tym więcej mógł pomagać, im lepiej będą działały koła, im lepiej ich zarządy będą porozumiewały się z pcpr-ami, im działacze będą lepiej przygotowani, przeszkoleni, wyrobieni.  

S.K. - A jaka rola przypada okręgom?  

J.M. - Powinny one przejąć funkcje szkoleniowe działaczy kół, funkcje doradcze, usługowe. Koła są dobre i złe, okręgi też są różne. W biurze ZG również mamy ludzi lepszych i gorszych. Jest to normalne, naturalne. Trzeba stawiać na najlepszych, jakimi dysponujemy, szkolić ich i powierzać im zadania, które są ważne dla niewidomych i słabo widzących. Nasze ambicje powinny przejawiać się w chęci najlepszego wywiązywania się z obowiązków, a nie na drażliwości i pokazywaniu "kto tu rządzi".

S.K. - Dziękuję za rozmowę.  

   Rozmawiał Stanisław Kotowski

Biuletyn Informacyjny 2003

 

 Nie czuję się winny

Rozmowa z byłym dyrektorem Związku Józefem Mendruniem

- Jak Pan się czuje odwołany po 35 latach pracy w PZN ze stanowiska dyrektora?

- Powiem krótko: nie płakałem z tego powodu, choć jest mi przykro, iż właśnie w ten sposób „podziękowano” mi za pracę, dla której nie szczędziłem ani czasu, ani zdrowia. I powiem też, może mało skromnie, że w tym czasie wiele ważnych dla środowiska niewidomych dokonań udało mi się wprowadzić w życie.

a- Do tego pytania wrócimy w naszej rozmowie. Teraz skupmy się na ustaleniach specjalnej komisji, które były przyczyną odwołania Pana ze stanowiska. Co Pan ma na swoją obronę?

- Nie muszę się bronić, gdyż nie czuję się winny.

- Ale jednak Główna Komisja Rewizyjna, a za nią specjalna komisja stwierdziły, iż „działania władz PZN przy sprzedaży spółki „Dianina” i nieruchomości w Lubczy były naganne i naraziły Związek na znaczne straty materialne. A ponadto noszą one znamiona naruszenia prawa”. Co Pan na to?

- Chcę wiedzieć, jakie konkretnie sprawy ja źle załatwiłem czy zaniedbałem, jak się to stwierdza w raporcie komisji. Przecież ja nie działałem sam. Realizowałem uchwały prezydium i Zarządu Głównego. O sposobie załatwienia każdego zadania informowałem na bieżąco członków  prezydium. Niemal zawsze też był przy tym obecny przewodniczący GKR, a więc wszyscy wiedzieli na bieżąco, jak się sprawy toczą. Więc dlaczego nie reagowano wówczas, jeśli, jak się dziś stwierdza, pewne sprawy były niewłaściwie załatwione, lecz dopiero teraz, po pięciu latach, wyciąga się sprawę „Dianiny”, a po trzech - Lubczy?

- No, ale zaniedbania jednak były. Choćby nieskorzystanie swego czasu  z możliwości odkupienia od właścicielki, której PZN sprzedał „Dianinę”, jej udziałów i odzyskanie w ten sposób kontroli nad spółką. Dlaczego tego nie zrobiono?

- To byłby duży błąd. Kiedy sprzedawano „Dianinę”, była ona  obciążona przeszło 800-tysięcznym kredytem, nie licząc odsetek. Każdy kolejny miesiąc zwiększał to zadłużenie. Gdybyśmy chcieli na powrót ją  odkupić, trzeba by płacić zatrudnionym tam ludziom (30 osób) i wziąć sobie na kark znacznie większe niż przy sprzedaży zadłużenie. Zresztą ja nie brałem od początku udziału w pertraktacjach przy jej sprzedaży, jako że przebywałem aż do października na zwolnieniu lekarskim po zawale. Wkroczyłem dopiero w połowie tej transakcji. Wcześniejsze negocjacje prowadzili inni. Chcę jednak z mocą podkreślić, iż wszyscy działaliśmy  w jak najlepszej wierze i w przekonaniu, iż dobrze sprzedaliśmy tę spółkę. Gwarantowała to i osoba nabywcy (brat ówczesnego prezesa PFRONu), potwierdzona dobrymi naszymi doświadczeniami z poprzedniej z nim transakcji (wcześniej kupił on od PZN spółkę w Radomiu i w terminie wywiązał się ze wszystkich zobowiązań), i argumenty, którymi się on posłużył, by przekonać nas, iż zręczniej będzie, jeśli nie on sam, lecz jego ciotka, owa emerytka, będzie firmować tę transakcję. Konia z rzędem temu, kto by wówczas postąpił inaczej. Nie wiem też nic, jak to stwierdziła GKR, iż władze miasta chciały odkupić od nas „Dianinę”. To były pobożne życzenia ówczesnego prezesa spółki, nie potwierdzone żadną oficjalną ofertą. Kiedy dziś analizuję wszystkie okoliczności towarzyszące tej transakcji, mogę przypuszczać, iż był to z góry ukartowany plan przez ludzi, którzy w ten sposób chcieli wyprowadzić pieniądze z miejskiej kasy. Zresztą najwymowniej o tym, że padliśmy ofiarą oszustwa, świadczą ostatnie fakty. Otóż Związek wygrał prowadzone w tej sprawie postępowanie sądowe i komornik nie ściąga już od nas pieniędzy, a  w najbliższym czasie, kiedy wyrok się uprawomocni, zwróci nam wszystko to co dotychczas zabrał z naszego konta, czyli około 500 tysięcy.  

 - Przejdźmy do drugiej, według GKR, źle przeprowadzonej przez władze PZN transakcji - pałacu w Lubczy.

- Pałac był pod nadzorem konserwatora zabytków, trzeba było     

o niego dbać, by nie niszczał. A dbać, to znaczy ponosić koszty, na które Związek nie miał pieniędzy. Dlatego robiono wszystko, by go sprzedać. Przez długi czas, mimo wielokrotnych anonsów w prasie, nikt się nie zgłaszał. No i wreszcie po dwóch latach bezskutecznych poszukiwań zgłosił się nabywca, z którym wynegocjowaliśmy sumę sprzedaży na 475 tysięcy złotych, płatną w kilku ratach. Zastrzegł przy tym, iż jako pierwszą ratę wpłaci jedynie 5 tysięcy. Dziś przypuszczam, iż chciał  pod zastaw  tej nieruchomości wziąć bankowy kredyt i wówczas spłacić resztę. Może tu był nasz błąd, że zgodziliśmy się na tak małą pierwszą ratę.

- Sprawdziliście jego wiarygodność?

- Oczywiście. Był właścicielem zajazdu w Nagłowicach, wycenionego przez fachowców na 2 miliony 300 tysięcy. Wprawdzie ta nieruchomość była już obciążona 700-tysięcznym długiem, ale jeszcze na naszą transakcję było duże zabezpieczenie.

- No ale jednak Główna Komisja Rewizyjna przed sprzedażą Lubczy zwracała uwagę na duży stopień niepewności tej transakcji. I, jak się później okazało, jej obiekcje były uzasadnione, jako że nabywca tej nieruchomości do dziś nie wywiązał się ze swych zobowiązań, sprzedając jednocześnie swojej córce nieruchomość w Lubczy.

 - Wówczas te obiekcje wydawały nam się przedwczesne. Może właściwy osąd sprawy przesłonił nam fakt, iż znalazł się wreszcie kupiec na tę trudną do zbycia nieruchomość. Kiedy jednak okazało się, iż kupiec jest niewiarygodny, natychmiast sprawa o odzyskanie  naszych pieniędzy trafiła do sądu. Aktualnie, na mocy korzystnego dla nas wyroku, działa w naszej sprawie komornik. Drugi tok działania władz Związku, to chęć uznania tej transakcji za bezskuteczną i tą drogą odzyskania należnych nam pieniędzy. Również w tej sprawie toczy się sądowe postępowanie.  

  - I jeszcze jedna wątpliwość. Dlaczego przy sprzedaży, jak to stwierdziła GKR, nie zrobiono zastrzeżenia na akcie notarialnym, iż nabywca nieruchomości staje się jej właścicielem po dokonaniu całkowitej za nią zapłaty?

   - Ten zarzut świadczy  o „profesjonalizmie”, w cudzysłowie oczywiście, członków GKR. Otóż wedle prawa, nabywca nieruchomości staje się jej właścicielem z chwilą podpisania aktu notarialnego i wpłacenia pierwszej raty. Dlatego nie zgadzam się z tym ustaleniem. Zresztą komisja specjalna wydała na mnie „wyrok” bez poznania mojej opinii w tych dwóch sprawach. W wypadku Lubczy moim jedynym błędem był fakt, iż zgodziłem się odroczyć nabywcy na półtora miesiąca spłatę drugiej raty. Kiedy jednak przekonałem się, że on w dalszym ciągu stosuje różne wybiegi, by nie wywiązać się ze swych obietnic, natychmiast władze Związku skierowały sprawę do sądu i do komornika.

 - Czy jeszcze jakieś błędy popełnił Pan w tych dwóch transakcjach?

- Jeszcze raz podkreślam, że nie działałem sam, więc nie można mówić tylko o moich błędach. Teraz wiem, choć wtedy nie można było tego przewidzieć, iż być może błędem ze strony władz Związku było wyrażenie zgody, by w imieniu faktycznego nabywcy kupiła spółkę „Dianina” emerytka. Jednak zabezpieczyliśmy się przed ponoszeniem po jej sprzedaży finansowych konsekwencji, gdyż zobowiązaliśmy w akcie notarialnym nabywcę do zdjęcia w określonym terminie poręczeń  Związku za zaciągnięte przez tę spółkę kredyty. A ponadto za tą emerytką stał według nas wiarygodny mocodawca.  

Jeśli więc określa się, iż moje działania w tych dwóch sprawach „noszą znamiona przestępstwa”, to będę się bronił i walczył o swoje dobre imię. Dlatego chciałbym, by komisja rewizyjna jak najszybciej skierowała do prokuratora wyszczególnione w piśmie specjalnej komisji wobec mnie zarzuty. Bardzo łatwo jest zniszczyć czyjąś reputację wątpliwymi oskarżeniami, gorzej obronić swoje dobre imię. Oskarżając kogoś publicznie i wymierzając karę, trzeba sprawiedliwie zważyć jego dokonania dobre i złe. Myślę, że w moim wypadku szala uczynków dobrych przeważyłaby zdecydowanie.

- No właśnie, co przez te 35 lat swojej pracy w PZN udało się Panu zrobić dla środowiska niewidomych?

- Wolałbym, by mówili o tym inni. Ale jeśli już „wywołała mnie pani do tablicy”, to powiem,  oczywiście w dużym skrócie, iż zapoczątkowałem wiele do dziś funkcjonujących rozwiązań. W swojej pracy w PZN przeszedłem niemal wszystkie szczeble związkowych stanowisk - od instruktora rehabilitacji, poprzez kierownika okręgu, a następnie działu tyflologicznego w Zarządzie Głównym. Przez jedną kadencję byłem sekretarzem generalnym Związku, potem dyrektorem do spraw rehabilitacji, no i po ostatnim zjeździe dyrektorem. Kiedy rozpocząłem pracę w Zarządzie Głównym, wspólnie z ówczesnym kierownikiem działu rehabilitacji Adolfem Szyszko zrobiliśmy dużą akcję na rzecz ludzi nowo ociemniałych. Ich życiowe problemy zostały nagłośnione na całą Polskę. Potem od podstaw tworzyłem dział tyflologiczny, którego jednym z czołowych zadań było wypracowywanie systemowych rozwiązań w różnych dziedzinach życia ludzi z dysfunkcją wzroku. Nawiązaliśmy w tym celu rozległe kontakty zagraniczne, zgromadziliśmy bogatą literaturę o tym, jak robi się to na świecie. Na początku zajęliśmy się wczesną rehabilitacją dzieci. W tym celu utworzono w Zarządzie Głównym specjalny dział rehabilitacji dzieci i współpracy z rodziną. Zaczęto też dla nich organizować pierwsze turnusy. Teraz tę pracę z powodzeniem kontynuują okręgi, więc dziś można powiedzieć, iż w całym kraju stworzono system wczesnego wspomagania rozwoju niewidomych i słabo widzących dzieci.

 Kolejny krok to zdefiniowanie potrzeb rehabilitacyjnych ludzi słabo widzących, którymi w Związku do tej pory zajmowano się w sposób marginalny. W tym celu, wspólnie z ówczesną Wyższą Szkołą Pedagogiki Specjalnej, przygotowaliśmy kadrę instruktorów rehabilitacji widzenia, którzy dziś kontynuują rozpoczęte przez nas dzieło.   

W 1985 roku dział tyflologiczny, wspólnie z Polskim Związkiem Głuchych, zajął się najciężej poszkodowanymi inwalidami - ludźmi z jednoczesną głuchotą i ślepotą. Wcześniej zgromadzono już na ten temat bogatą literaturę, jako iż w międzyczasie utworzono redakcję wydawnictw tyflologicznych. Zaczęto wydawać „Przegląd Tyflologiczny”, „Materiały Tyflologiczne” i „Zeszyty Tyflologiczne”, które to wydawnictwa poszerzały akademicką wiedzę o nasze doświadczenia gromadzone podczas codziennej pracy z ludźmi z dysfunkcjami wzroku oraz podczas turnusów rehabilitacyjnych. A potem powołano Towarzystwo Pomocy Głuchoniewidomym, którego jestem prezesem, i to ono przejęło kompleksową opiekę nad ludźmi dotkniętymi głuchoślepotą.   

 Inny ważny problem, którym zajął się Związek, to niewidomi, tracący wzrok z powodu cukrzycy. I w tej dziedzinie wypracowano systemowe rozwiązania. Dziś w kilku wojewódzkich miastach funkcjonują poradnie dla niewidomych cukrzyków, a przy okręgach działają kluby samopomocowe dla tej grupy członków Związku. I co najważniejsze - we wszystkich tych dziedzinach dopracowano się kadry specjalistów, przygotowanych do prowadzenia właściwej rehabilitacji. Dziś szerzą oni swą wiedzę na cały kraj.

Jest to już długi materiał, a można by go jeszcze uzupełnić o skróty brajlowskie, mapy dla ludzi z dysfunkcją wzroku, pracę z niewidomymi chorymi na stwardnienie rozsiane i kilka innych spraw. Chcę tu jednak mocno podkreślić, iż sam niewiele mógłbym zrobić, we wszystkich wymienionych tu rozwiązaniach pomagali mi przede wszystkim pracownicy Związku, odpowiedzialni za rehabilitację. I w tym miejscu wyrażam im ogromną za to wdzięczność. Ja byłem jedynie mózgiem i inicjatorem, a częściej współinicjatorem tych przedsięwzięć.

- Podczas ostatniego posiedzenia prezydium podziękowano Panu za dotychczasową owocną pracę w Związku i podjęto uchwałę, by jednak wykorzystać Pana wiedzę i doświadczenie na innym niż dyrektorskie stanowisku. Co Pan na to?

- Na razie nie wiem, co chciałbym w najbliższej przyszłości robić, choć przyznam, iż był to miły gest. Nie obraziłem się przecież na środowisko niewidomych i będę dalej utrzymywał kontakt z ludźmi, których cenię i szanuję. Jednak po ostatnich doświadczeniach wyrobiłem już sobie zdanie o kilku mocno krzykliwych działaczach, za którymi jednak nie przemawiają żadne dokonania. Teraz chcę nabrać  dystansu do tego, co się ostatnio wokół mojej osoby wydarzyło, przemyśleć pewne sprawy, a potem - zobaczymy.

- Dziękuję za rozmowę.

                              Rozmawiała Grażyna Wojtkiewicz

Pochodnia  grudzień 2003

 

Józef Mendruń

00-714 Warszawa

ul. Czerniakowska 36 m.106

tel. (22) 841 41 00

kom. 606 75 75 85 Warszawa, dnia 7.11.2003rok   

 

Prezydia Zarządów Okręgów

Dyrektorzy jednostek PZN posiadający osobowość prawną i osobowości tej nie posiadający

aRedakcje czasopism Związkowych

Autorytety w środowisku niewidomych i słabowidzących

List otwarty

 

Zdecydowałem się napisać ten list, ponieważ nie chciałbym, żeby moje blisko 35 lat zawodowej  pracy w Polskim Związku Niewidomych było skwitowane dyskredytującymi mnie  szeptanymi argumentami lub krzykiem w miejsce rzeczowych argumentów. Najpierw dla przypomnienia kilka faktów. 17 października 2003 roku Zarząd Główny PZN na wniosek GKR odwołał mnie ze stanowiska dyrektora Związku. GKR uzasadniając wniosek w swojej uchwale z dnia 10 października 2003 roku pisze:

„Główna Komisja Rewizyjna, w wyniku przeprowadzonej kontroli oraz po zapoznaniu się z wnioskami komisji specjalnej, powołanej przez Zarząd Główny do rozpatrzenia i sprzedaży Spółki „Dianina” i nieruchomości w Lubczy, a także po zapoznaniu się z innymi okolicznościami i działaniami członków kierownictwa Związku, wnioskuje do Plenum Zarządu Głównego o:

 1) zawieszenie Sylwestra Peryta w pełnieniu funkcji przewodniczącego Zarządu Głównego PZN,

2) odwołanie Józefa Mendrunia ze stanowiska Dyrektora Związku.

Uzasadnieniem tych wniosków jest szczególnie negatywna rola jaką wymienione osoby odegrały w procesie prowadzenia spraw związanych ze sprzedażą Spółki „Dianina” i nieruchomości w Lubczy, a tym samym doprowadzenia do znacznej szkody majątkowej Związku, co nosi znamiona rażącego niedopełnienia obowiązków dbania o sprawy majątkowe i finansowe PZN, a ponadto ....”.   

W dalszej części uchwały znajduje się dziewięć zarzutów kierowanych przeciwko przewodniczącemu ZG PZN panu Sylwestrowi Perytowi. Na mój temat poza cytowanym wyżej wnioskiem i uzasadnieniem wniosku, uchwała nie mówi ani słowa.  

I jeszcze dla przypomnienia:

- wzmiankowana w uchwale sprzedaż udziałów w spółce  „Dianina” miała miejsce 8 grudnia 1998 r.,

- sprzedaży nieruchomości w Lubczy dokonano 14 grudnia 2001 roku,

- kontrolę działań związanych z obiema transakcjami GKR zdecydowała się przeprowadzić 19-20 maja 2003 roku,

- protokół z kontroli bez wniosków GKR wniosła pod obrady Zarządu Głównego 27 czerwca 2003 roku,

- na posiedzeniu tym ZG powołał specjalną komisję do zbadania zarzutów zawartych w protokóle GKR z kontroli przeprowadzonej 19-20 maja 2003 roku,

- komisja w dniu 4 września 2003 roku materiał zawierający dorobek jej działalności rozesłała do członków ZG i przekazała go GKR (wypracowanie komisji zamieszczone jest wraz z komentarzem w październikowym numerze Biuletynu Informacyjnego).  

Na tej podstawie GKR zażądała zwołania nadzwyczajnego zebrania ZG, które odbyło się 17 października 2003 roku.

Żeby było jasne -  Zarząd Główny ma prawo powołać i odwołać dyrektora Związku nawet bez podawania powodów. Tak mówi statut.

Natomiast wydaje mi się, że po 35 latach pracy, w czasie której nie szczędziłem ani czasu, ani często i zdrowia i w czasie której, nieskromnie mówiąc coś dla niewidomych i słabowidzących udało mi się zrobić, dawało mi prawo do tego, żeby inicjatorzy mego odwołania przedyskutowali ze mną powody, które zmuszają ich do postawienia wniosku o odwołanie.

Myślę też, że nie byłoby rzeczą niewłaściwą, gdyby w trakcie takiej rozmowy uczciwie omówili  ze mną moje „przestępstwa”, wykroczenia, błędy czy zaniedbania, które zmuszają ich do takiego stawiania sprawy. Przykro mi, ale nic takiego nie miało miejsca.

Powody podawane przez Główną Komisję Rewizyjną są oględnie mówiąc niepoważne. Zarzut, że na skutek mojej działalności Związek poniósł straty, sprzedając udziały w Spółce „Dianina” w Ostrowcu Świętokrzyskim i sprzedając nieruchomość w Lubczy, jest po prostu poszukiwaniem uzasadnienia wniosku o odwołanie mnie, gdyż decyzja w tej sprawie zapadła wcześniej i wynikała z zupełnie innych powodów.  

Dlaczego niepoważne są oficjalne argumenty. Otóż  sprzedaż udziałów w „Dianinie” i sprzedaż nieruchomości w Lubczy była dokonana na podstawie stosownych uchwał Zarządu Głównego i Prezydium Zarządu Głównego. Aktu notarialnego w sprawie Lubczy, ja nawet nie podpisywałem.  

Słyszę także zarzuty, że to ja wnioskowałem pod adresem Prezydium i Zarządu Głównego, czyli ja byłem konstruktorem tych rozwiązań, a Prezydium i ZG tylko zatwierdziło moje pomysły. Myślę, że jest to obraźliwe wobec członków Prezydium i członków Zarządu Głównego, bo znaczyłoby to tyle, że ludzie Ci bezmyślnie akceptują wszystko, co im ktoś zaproponuje.  

Ponadto na każdym zebraniu Zarządu Głównego i Prezydium Zarządu Głównego składane były informacje o podstawowych sprawach wykonywanych między posiedzeniami. O jednej i drugiej sprzedaży informowany był Zarząd Główny i Prezydium ZG.  

Wreszcie sprzedaż udziałów w Spółce „Dianina” miała miejsce w grudniu 1998 roku, a nieruchomości w Lubczy w grudniu 2001 roku.  O transakcjach tych i warunkach na jakich zostały dokonane, wiedział nie tylko Zarząd Główny i jego Prezydium, ale również przewodniczący GKR. Dlaczego więc dopiero w jednym wypadku po blisko pięciu latach a w drugim po półtora roku GKR zdecydowała się przeprowadzić kontrolę, napisać protokół bez wniosków, a potem podjąć uchwałę i postawić wnioski - jest rzeczą niezrozumiałą, chyba że  chodzi o kampanię przedzjazdową i o argumenty inne „szeptane”.  

W moim przekonaniu prawdziwe powody dążenia do odwołania mnie ze stanowiska dyrektora Związku polegają na tym, że przeszkadzałem kilku „działaczom” w realizowaniu ich pomysłów kadrowych, organizacyjnych, finansowych i majątkowych.  

Mówiąc konkretniej chodzi o różne „małe interesiki i duże interesy” (zainteresowanym służę przykładami). Nawiązując do „szeptanek”, że to ja byłem konstruktorem wszelkich pomysłów to oczywiście inspirowałem określone decyzje Prezydium ZG, ale nie jestem, aż tak zarozumiały, by twierdzić, że zawsze. Poza tym  członkowie Prezydium naprawdę nie są  ludźmi bezmyślnymi i bezwolnymi.  

Niestety sposób załatwienia sprawy zastosowany 17.10. br.  przypomina mi mroczne dzieje z okresu stalinowskich procesów. Najpierw  wyrok, a potem trzeba  przeprowadzić proces i znaleźć argumenty wyrok uzasadniające.

Jest to dla środowiska niewidomych i nie tylko dla naszego środowiska metoda wysoce niebezpieczna. Jest jednak także inne, kto wie czy nie groźniejsze zjawisko. Wydaje mi się, że kilku „głośnym działaczom” najbardziej odpowiadałaby zasada: „Rób co chcesz, ja będę na to przymykał oko, ale ty pozwól, żebym ja robił co będę chciał”.  

Skutków takiego myślenia doznawaliśmy przez 10 lat, do końca maja 1998 roku - doznajemy  dziś i niestety możemy jeszcze doznawać w przyszłości. I to jest w mojej ocenie najgroźniejsze.  

Na koniec chciałem serdecznie podziękować wszystkim, którzy przez często długie lata ze mną współpracowali, wspierali w różnych działaniach, podpowiadali mi dobre rozwiązania, odradzali posunięcia nietrafne wszystkim, którzy swoją pracą przyczynili się do tego, że  kilka istotnych dla środowiska przedsięwzięć zostało opracowanych, wdrożonych, służyły przez wiele lat i służą do dziś wielu niewidomym i słabowidzącym.  

Dziękuję życzliwie współpracującym i konstruktywnie krytykującym. Wszystkim niewidomym i widzącym działaczom, pracownikom, współpracownikom a także sobie życzę, żeby Związek miał dużo osiągnięć, które służyłyby jego członkom, przysparzały Związkowi prestiżu w kraju i za granicą a poszczególnym osobom niosły satysfakcję z ich zaangażowania i pracy.

Pozdrawiam Józef Mendruń  

 

  Szanowny Pan

Józef Mendruń

 

Prezydium Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych serdecznie dziękuje Panu za długoletnią pracę zawodową i społeczną w Polskim Związku Niewidomych, a szczególnie za pracę na stanowisku Dyrektora Związku w latach 1998-2003.

Dziękujemy za dobrą, harmonijną współpracę z Prezydium ZG XIII kadencji oraz za kierowanie Związkiem w trudnych latach depresji finansowej oraz w okresie odbudowywania prestiżu Polskiego Związku Niewidomych po kryzysie lat dziewięćdziesiątych.

Pragniemy podziękować także za Pana pełne zaangażowanie w sprawy niewidomych, które zawsze charakteryzuje Pana pracę w Związku - zarówno społeczną, jak i zawodową. Chcemy podkreślić Pana wysokie kwalifikacje, wielki wkład intelektualny w rozwój tyflologii i metod rehabilitacji niewidomych, słabo widzących i niewidomych z dodatkowymi niepełnosprawnościami, działalność naukowo-badawczą, wydawniczą, popularyzatorską, a także inicjatywy podejmowane w kraju i w ramach współpracy z zagranicą.

Gratulujemy Panu wyboru na sekretarza generalnego Europejskiej Unii Głuchoniewidomych, co jest dowodem wysokiego uznania na forum międzynarodowym dla Pana kwalifikacji i osiągnięć.  

Życzymy Panu dużo zdrowia. Jesteśmy przekonani, że jeszcze przez wiele lat będzie Pan pracował na rzecz środowiska niewidomych i słabo widzących.  

Podpisali członkowie Prezydium ZG PZN obecni na posiedzeniu w dniu 29 października:

przewodniczący Zarządu Głównego Sylwester Peryt,

wiceprzewodnicząca ZG PZN Teresa Wrzesińska,

wiiceprzewodniczący ZG PZN Zbigniew Czerski,

sekretarz generalny Jan fKwiecień,

skarbnik Stanisław Kotowski

iuletyn informacyjny listopad 2003

 

 

 Moim zdaniem....

Pan Józef Mendruń przez 11 lat był dyrektorem do spraw rehabilitacji w Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych. Po ostatnim nadzwyczajnym zjeździe delegatów w czerwcu br. powierzono mu funkcję sekretarza generalnego oraz kierownika Związku. Dziś dla czytelników "Pochodni" komentuje aktualne wydarzenia w PZN.

- Jakie Pana zdaniem  przyczyny doprowadziły do obecnej sytuacji?

-  Jest kilka przyczyn tego stanu rzeczy, które od lat się nawarstwiały. Pierwsza to przemiany społeczno-ekonomiczne w kraju, w wyniku których dawne mechanizmy, zwłaszcza finansowe, przestały działać, zaś PZN nie umiał się w porę przystosować do nowych warunków.  

Druga przyczyna jest niejako subiektywna, czyli niezależna od przemian ogólnokrajowych. Członkowie najwyższych władz PZN, którzy formalnie mieli wiele do powiedzenia, byli zbyt ufni albo za mało krytyczni w stosunku do swojego szefa i akceptowali każdą jego decyzję, nie wnikając, czy jest ona uzasadniona ekonomicznie, społecznie czy merytorycznie. Jak się później okazało, wiele z tych decyzji było jawnym łamaniem prawa.

- Czy jest możliwość wyjścia PZN z ogromnego zadłużenia ? - Na to pytanie będzie można odpowiedzieć po przeprowadzeniu dokładnej inwentaryzacji majątku Związku, gdyż dziś nikt nie wie, co posiadamy i ile komu jesteśmy winni. Od tego trzeba zacząć.

Druga linia postępowania to gruntowna reorganizacja Związku. W całym kraju przewidywane są rewolucyjne zmiany nie tylko jeśli chodzi o liczbę województw, ale i o kompetencje. Dziś jeszcze nie do końca wiadomo, co będą miały w swojej gestii powiaty, gminy, województwa czy centrum. Kiedy już to się zdecyduje, ważne by jak najlepiej dostosować strukturę i program działania PZN do struktur krajowych. Z pewnością więcej i dużo bardziej odpowiedzialnej, wymagającej znacznych kwalifikacji pracy przejdzie na koła i okręgi. Działacze i pracownicy tych ogniw będą musieli nauczyć się pozyskiwać pieniądze od władz lokalnych, umiejętnie je wykorzystywać i rozliczać. Koła PZN staną się zatem fundamentem Związku, nie tylko z nazwy. Na nich bowiem spocznie obowiązek organizowania, a często prowadzenia kompleksowej działalności na rzecz niewidomych, także rehabilitacyjnej. Okręgi i Zarząd Główny będą przede wszystkim miały za zadanie wspieranie pracy kół. Tylko w wybranych dziedzinach będą świadczyć bezpośrednie usługi na rzecz poszczególnych członków Związku.

 Często spotykam się z opinią, że niepotrzebny jest Zarząd Główny, bo osobowość prawna okręgów załatwi wszystkie problemy. Chociaż zdaję sobie sprawę, że to co powiem, nie będzie popularne, to jednak sądzę, że dużym błędem naszego środowiska byłoby wplątanie się w to, co z pewnością niesie ze sobą  osobowość prawna, to znaczy w targi o własność. Jeśli zaczniemy się kłócić, czy na przykład ośrodek w Ciechocinku powinien być własnością Zarządu Głównego, czy może nie wiadomo jeszcze jakiego okręgu, nie będziemy mogli skupić się na sprawach istotnych, czyli na tym, jak znaleźć swoje miejsce w nowych strukturach państwa.  

Na tym etapie nie rozważałbym sprawy, czy okręgi powinny mieć osobowość prawną lub czy Związek ma mieć strukturę federacyjną. Myślę, że dziś okręgi i koła powinny otrzymać jak najdalej idące potrzebne im pełnomocnictwa, z wyłączeniem problemów własności. Obecnie powinniśmy się skupić na ustaleniu kompetencji poszczególnych ogniw związkowych, co zresztą zapisano w uchwale grudniowego zjazdu delegatów.  

Zarząd Główny, jako ciało samorządowe i pracownicze, powinien być w przyszłych strukturach po pierwsze swoistym lobby, które miałoby wpływ na kształt rozwiązań prawnych dotyczących inwalidów wzroku w skali całego kraju.   

Drugi aspekt jest równie ważny. Obecnie jeszcze nie wszystkie okręgi (choć nie chcę tu nikogo obrazić), a tym bardziej koła są już na tyle dojrzałe, żeby na własną rękę prowadzić negocjacje o pieniądze na rehabilitację i różnorodną pomoc niewidomym. I tu następna rola Zarządu Głównego - powinien on szkolić ludzi, obserwować, co się dzieje w kraju i upowszechniać najbardziej wartościowe rozwiązania, dotyczące inwalidów wzroku.

Trzecia znacząca rola Zarządu Głównego to działalność wydawnicza. Trudno sobie wyobrazić, by Małopolska, Mazury czy Wielkopolska wydawały czasopisma ogólnokrajowe. Mogą wydawać lokalne gazety, jeśli znajdą na nie pieniądze. Ale jedynie centralnie wydawana prasa, integrująca terenowe ogniwa Związku, może zapewnić organizacyjną spójność.

Kolejne zadanie, które powinno być w kompetencji Zarządu Głównego, to opracowywanie i wdrażanie nowych programów rehabilitacji, na przykład dla dzieci niewidomych z porażeniem mózgowym. Nie jest w stanie robić tego każdy z osobna okręg czy koło choćby z tej prostej przyczyny, że takich dzieci jest zbyt mało na terenie ich działania. Dlatego pewne sprawy muszą i powinny być robione na skalę ogólnokrajową. Trzeba mieć kontakty z uczelniami, naukowcami i ze sponsorami, którzy dadzą na to pieniądze.

I wreszcie sprawy międzynarodowe. Nie jest możliwe dziś funkcjonowanie środowiska niewidomych ( odchodzę od terminu Związek Niewidomych, bo organizacja środowiska może przyjąć inną nazwę) bez jakiejś jednolitej struktury. Podam tu przykład Francji i Czech. We Francji swego czasu powstało kilkadziesiąt różnych związków - masażystów, informatyków itp., które zaczęły się kłócić o  partykularne interesy. Dziś zbierają tego przykre żniwo. Kiedy chcą coś załatwić u jakiegoś ministra, ten radzi, by najpierw dogadali się między sobą, a do niego przyszli z uzgodnionym problemem.

W dzisiejszych Czechach, a dawnej Czechosłowacji, utworzono dwie organizacje niewidomych. Kiedy chciały one przystąpić do Europejskiej Unii Niewidomych, ta zarządziła, by wystąpili jako jedna organizacja jednego państwa i wtedy będzie można z nimi rozmawiać.  

Jeśli dziś podzielimy się na kilkadziesiąt drobnych organizacji, nikt z nami na zewnątrz nie będzie rozmawiał. Zastanówmy się więc póki czas, czy warto.

Powinniśmy bacznie obserwować i umiejętnie przenosić na nasz grunt to wszystko, co dzieje się w świecie, zwłaszcza w sytuacji, kiedy według wszelkiego prawdopodobieństwa za kilka lat będziemy w Unii Europejskiej. Musimy i tam znaleźć swoje miejsce, a nie znajdzie go tam żadne koło czy okręg i dlatego trzeba patrzeć perspektywicznie.

- Porozmawialiśmy obszernie o przyszłej najbardziej optymalnej strukturze Związku, co jest bardzo ważną dyskusją na etapie jej tworzenia. Wróćmy jednak do teraźniejszości. Jakie według Pana powinny powstać mechanizmy zabezpieczające w przyszłości przed taką sytuacją, jaka jest obecnie?

- Już w roku 1981, współpracując z panami: Stanisławem Kotowskim, Zbigniewem Niesiołowskim i Władysławem Gołąbem, wymyśliliśmy takie rozwiązania statutowe, które do dziś w podstawowej swojej części obowiązują. W statucie tylko w odniesieniu do sekretarzy w zarządach okręgów i do sekretarza generalnego Związku jest zapis, że musi to być zwyczajny członek PZN. Wtedy była inna sytuacja polityczna i trzeba się było statutowo zabezpieczyć przed dopływem na kierownicze stanowiska w Związku ludzi usuwanych z komitetów partii. Chodziło także o to, by społeczni prezesi i wiceprezesi nadzorowali pracę sekretarzy w zarządach okręgu, a sekretarza generalnego w Zarządzie Głównym. Innymi słowy: zarządy i prezydia zarządów miały być rodzajem organów stanowiących i nadzorujących, sekretarze zaś organami wykonawczymi rozliczającymi się przed społecznym zarządem, prezesem i wiceprezesami. Zasada ta została niestety złamana. Prezes Zarządu Głównego i wielu prezesów zarządu okręgów stali się jednocześnie kierownikami biur. Parafrazując, prezes był sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem.  Mówiąc bardziej obrazowo -łączył w jednej osobie funkcje sędziego i obrońcy. To trzeba zmienić, gdyż między innymi w efekcie tych deformacji jeszcze przez długie lata niewidomi będą musieli pracować nad odzyskaniem autorytetu w społeczeństwie, bowiem obecnie jesteśmy odbierani bardzo źle, jako środowisko niewiarygodne. I trzeba uczciwie powiedzieć, że w znacznym stopniu sami sobie na to zapracowaliśmy, bo jedni to robili, inni przyklaskiwali, a jeszcze inni udawali, że nic nie wiedzą. Choć rzeczywiście ogromna większość naprawdę nie wiedziała i wierzyła.

Podsumowując, chciałbym jeszcze raz podkreślić, że jeśli każdy na własną rękę zacznie załatwiać swoje sprawy, w konsekwencji obróci się to przeciwko nam wszystkim. Jeśli nie wzniesiemy się ponad podziały i nienawiści, i będziemy uprawiać własną, zaściankową politykę, to za kilka lat obudzimy się w tym samym miejscu.

- Dziękuję za rozmowę.

                 Rozmawiała Katarzyna Kwiatkowska  

Pochodnia sierpień 1998

 

 Stworzyć rozwiązania systemowe

 

Rozmowa z Józefem Mendruniem - sekretarzem generalnym Związku oraz dyrektorem biura ZG PZN

 

- Nowym władzom przyszło działać w niezwykle trudnym okresie, bowiem do ogromnego zamieszania związanego z reformowaniem kraju doszły poważne problemy związkowe, jako pozostałość po niefrasobliwej polityce poprzedniego prezesa. Jaka była ta skrócona kadencja wybranych na nadzwyczajnym zjeździe władz?

- Trudna, bardzo trudna. Zastaliśmy ogromne długi, z których rozmiarów do dziś jeszcze nie zdajemy sobie w pełni sprawy. Związkowa kasa świeciła pustką. Brakowało pieniędzy na energię, telefony, płace. Najpilniejsze do spłacenia było zadłużenie wobec okręgów za 1997 rok w wysokości 1,3 mln zł i 18 mln wobec PFRON, za nierozliczone dotacje, które PZN otrzymał w latach 1992-96. Fundusz postawił twardy warunek - jeśli się nie rozliczymy, to w 1998 roku nie otrzymamy ani złotówki. Na szczęście, po długich negocjacjach, udało się przekonać władze PFRON, by  odroczono nam termin rozliczenia, co pozwoliło uzyskać pieniądze na 1998 rok. Gdyby tak się nie stało, trzeba by zawiesić niemal całkowicie działalność Związku.

- Na czym skupiono się szczególnie?

- Na poszukiwaniu pieniędzy na spłatę długów. Na początek postanowiono sprzedać te spółki, które przynosiły straty. Ich nabywcy płacili przede wszystkim za szyld zakładu pracy chronionej (który wówczas był jeszcze atrakcyjny), nie wnikając szczególnie w ekonomiczną wartość kupowanej firmy. W ten sposób pozbyto się deficytowych spółek: w Radomiu, Ostrowcu Świętokrzyskim ("Dianina") i Chorzowie. Odrębny problem to spółka "Centrum Gospodarcze", której działalność przyniosła milionowe straty. Władze Związku podjęły więc decyzję o jej likwidacji, a potem, zgodnie z prawem handlowym, o postawieniu w stan upadłości. Straty  "Centrum" przewyższyły jego wartość majątkową, zaś według najnowszych ustaleń być może jeszcze Związek będzie musiał dopłacić do tego "interesu" około 600 tys. zł z tytułu zaszłych zobowiązań wobec Centrum, bo wszelkie finansowe transakcje z tą spółką były robione na tak zwane "piękne oczy".  

Kolejny problem, który zastały nowe władze, to zadłużenie naszego ośrodka w Muszynie na sumę 1,2 mln zł z powodu niezgodnego z umową wydatkowania pieniędzy, przyznanych przez PFRON na jego remont. I w tej sprawie odwołaliśmy się do władz Funduszu, ale do tej pory nie ma żadnej decyzji i obawiam się, że znaczną część tej sumy trzeba będzie zwrócić.

  Reasumując: w pierwszych miesiącach działania skupiono się przede wszystkim na: Odblokowaniu kont zajętych przez komornika, spłacie najpilniejszych długów, odraczaniu terminów rozliczeń z PFRON, by zapewnić bieżące finansowanie, i na  całej ogromnej pracy związanej z reorganizacją struktury PZN.  

 - Co już udało się rozwiązać, a co jeszcze stwarza najwięcej zagrożeń?

- Zlikwidowano zadłużenie wobec okręgow w wysokości 1,3 mln, o którym wspomniałem na początku. Swego czasu PZN, na podstawie sfałszowanych przez byłego prezesa Madzię dokumentów, wyłudził w banku w Biskupcu kredyt w wysokości 1,5 mln zł. Ponieważ  nie był on spłacany, obecne władze co miesiąc musiały przelewać na konto banku   (ile) wraz z odsetkami. Na szczęście udało się udowodnić fałszerstwo dokumentów, czego efektem było uznanie poręczenia Związku na nieważne i zwrócenie wszystkich pieniędzy, które wcześniej zajął komornik.

Bardzo trudne było rozliczenie 18 mln złotych otrzymanych z PFRON w latach 1992-96. Udało się w końcu skompletować dokumenty ze wszystkich okręgów na sumę 17,5 mln, natomiast nie uznano 577 tys. plus odsetki, czyli prawie drugie tyle, które trzeba zwrócić. Jednak według najnowszych decyzji Fundusz umorzył nam odsetki, zaś spłatę pozostałego zadłużenia rozłożył na 3 lata.

Nie udało się natomiast unieważnić bardzo groźnego poręczenia całym majątkiem Związku ogromnego kredytu (9 mln 300 tys. marek), zaciągniętego przez spółkę "Warimex" Konsorcjum AmerBanku i PKO BP Oddział w Olsztynie. Również to poręczenie  zostało wyłudzone na podstawie sfałszowanych przez prezesa Madzię dokumentów. Aktualnie sprawa jest w sądzie i nie chcę nawet myśleć, co by było, gdyby zapadło rozstrzygnięcie na niekorzyść Związku.  

 Do zapłacenia mogą też jeszcze być weksle na ponad 2 mln zł.

Wszystko, o czym tu mówię, wymagało ogromnego wysiłku i bardzo trudnych i żmudnych negocjacji, ale dobrze, że w ich wyniku choć część problemów udało się rozwiązać.

- Jeżdżąc po kraju nieraz my, dziennikarze, spotykamy się z zarzutem, iż nowe władze nie dopilnowały procesu likwidacji okręgów. W efekcie braku nadzoru likwidowane okręgi zadbały przede wszystkim o własne interesy, dlatego w niektórych z nich powstały straty finansowe.

- Nie rozumien stwierdzenia, że okręgi zadbały o własne interesy. Być może niektórzy likwidatorzy (przypomnijmy, iż byli nimi kierownicy okręgów) tak się zachowali, nie zwalniając w porę pracowników czy też przedłużając proces likwidacji. Ale trzeba też uwzględnić inny aspekt tej sprawy. Kiedy ludzie nagle w wieku na przykład 50. lat tracą pracę, szczególnie tam, gdzie jest duże bezrobocie, opór kierowników przed ich zwalnianiem jest zrozumiały. Zgadzam się, że powinien być większy nadzór nad tym, co się działo w rozwiązywanych okręgach, jednak proszę nas też zrozumieć. Często działaliśmy w atmosferze przysłowiowego "gaszenia pożaru", gdyż niemal każdego dnia pojawiał się nowy problem, mogący zagrozić zablokowaniem związkowych kont w banku. Poza tym przy tak dużych ruchach reorganizacyjnych pewien bałagan był nieunikniony.

- Niezadowolenie budzi również sprzedaż związkowego ośrodka "Kos" w Ustroniu-Zawodziu, w którym niewidomi szczególnie lubili wypoczywać. Padają stwierdzenia, że jeśli wcześniej zmieniono by jego dyrektorkę, która często przebywała na zwolnieniach i nie zajmowała się należycie tą placówką, może dałoby się ją uratować.

- Może rzeczywiście byłoby lepiej, jednak fakty są następujące. Ośrodek "Kos" nie był naszą własnością, gdyż w 1996 roku decyzją wojewody grunt, na którym stoi, został przekazany w wieczyste użytkowanie Uzdrowisku Ustronie. Wtedy ówczesny prezes Madzia oprotestował tę decyzję, wysyłając stosowne pismo do ministra skarbu. Jednak zanim otrzymał odpowiedź, wycofał protest, gdyż sądził, że załatwi to inaczej. Ponieważ nic z tego nie wyszło, a decyzja się uprawomocniła, właścicielem "Kosa" jest Uzdrowisko Ustronie, a PZN jedynie użytkował jego własność. Rozważano sprawę wykupu gruntu za 276 tys. zł, ale w świetle przepisów prawa nie było to możliwe, gdyż w międzyczasie Uzdrowisko stało się spółką akcyjną. Dlatego jedyną drogą wyjścia z tego impasu były negocjacje w sprawie sprzedaży tego, co się da sprzedać. Koszty modernizacji "Kosa", które w 1991 roku poniósł Związek, oraz jego wyposażenie wyceniono na 1,1 mln złotych i taką sumę Związek ma  od nabywcy tego ośrodka - Uzdrowiska Ustronie - otrzymać, ale nie od razu, a w trzech ratach. Gdyby te pieniądze przeznaczyć na przykład na uratowanie Muszyny, to myślę, że choćby z przyczyn sentymentalnych byłby to dobry pomysł. Dodam jeszcze, iż  przez prawie 9 lat eksploatacji "Kos"nie był remontowany. Obecnie koszt niezbędnej modernizacji oszacowano na 5 mln zł. Takich pieniędzy nie mamy, a straty "Kosa" za rok ubiegły wyniosły około 160 tys. zł.

 Myślę, że przytoczone tu przeze mnie wyjaśnienia potwierdzą słuszność dezycji o sprzedaży tej placówki.

- Panuje opinia, iż władze wybrały najłatwiejszą drogę, czyli sprzedaż związkowych spółek, natomiast okręgami, w których bieda "aż piszczy", nikt się nie przejmuje?  

- Także i z tą opinią nie bardzo mogę się zgodzić. Przecież pieniądze ze sprzedaży spółek w Radomiu, Ostrowcu, Chorzowie i Warszawie poszły na spłatę zadłużenia wobec okręgów w wysokości 1,3 mln zł, o którym wspomniałem na początku. Załatwiliśmy także w Ministerstwie Zdrowia pieniądze na 16 etatów, czyli po 1 w każdym okręgu. Zgadzam się, iż jest to niewiele wobec skali potrzeb, ale nie jest prawdą, że okręgami władze Związku się nie przejmują, gdyż pomagamy im stosownie do możliwości.

- Jaki rozwój naszej organizacji przewiduje Pan w przyszłości?

- Trzeba by chyba być wróżem, żeby cokolwiek w obecnej rzeczywistości przewidzieć, ale myślę, że jak najszybciej powinniśmy się dopracować rozwiązań systemowych. Parę miesięcy temu Związek wystosował pismo do minister Staręgi-Piasek - pełnomocnika  rządu do spraw osób niepełnosprawnych, (dając je jednocześnie do wiadomości marszałkom Sejmu i Senatu i szefom klubów parlamentarnych). Określiliśmy w nim minimum podstawowych świadczeń, które państwo ma obowiązek zapewnić tej grupie społeczeństwa. Nie jest najważniejsze, czy będzie je świadczył PZN czy też jakieś agendy państwowe, ważne, by ktoś to robił stale i systematycznie, a nie na zasadzie łaski "dobrego wujaszka". Myślę, że na skutek naszych wielokierunkowych działań, także poprzez terenowe placówki, już wzrasta wśród decydentów świadomość tego problemu. Zaczyna się też lepiej układać współpraca z pcpr-ami i  z organami samorządowymi. Jednak w dalszym ciągu, by  umacniać tę świadomość, musimy wspólnie działać na wielu frontach - samorządu, PFRON, ministerstw oraz poprzez sponsorów.

- Co powinno być priorytetem dla nowych władz, które wkrótce zostaną wybrane?

- Najważniejsze jest zintegrowanie środowiska i wypracowanie systemu pomocy inwalidom wzroku. Za kilka lat wejdziemy do Unii Europejskiej. Wiąże się to z całkowitą przebudową systemu prawnego naszego kraju, także dotyczącego inwalidów. Trzeba więc dokładnie śledzić, jakie rozwiązania prawne są proponowane i starać się o wpływ na to, aby były one jak najkorzystniejsze dla polskich niewidomych.

- Dziękuję za rozmowę.

                         Rozmawiała Grażyna Wojtkiewicz   

Pochodnia luty 2001  

 

 N iewidomi i słabo widzący

 

Nazywam się Józef Mendruń. Jestem prezesem zarządu Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących „Trakt” (skrótowa nazwa Fundacja Trakt). Nasze telefony: komórkowy: 606 75 75 85, stacjonarny: (22) 57 61 879, e-mail: jumen@neostrada.pl Nasza organizacja wydaje miesięcznik „Biuletyn Informacyjny Trakt” - w skrócie BIT. Przed sobą widzi pani kilka numerów tego biuletynu. W tej chwili właśnie załatwiam pieniądze. Chcemy wydać dużą książkę, przewodnik po problematyce niewidomych i słabowidzących. Prowadzimy prace z instytutem maszyn matematycznych nad, jak nazywamy to roboczo, kioskiem internetowym. Chodzi o to, by ogólnie dostępne gazety - dzienniki, tygodniki - były tak przetworzone, żeby niewidomi i słabowidzący łatwo mogli ściągnąć ten materiał do swoich komputerów czy otrzymać w inny sposób, być może telefonicznie, na płytach CD i żeby mogli czytać to, co często w gazetach, zwłaszcza kolorowych, gdzie jest dużo zdjęć, reklam, rysun,ków, a słowa są porozsypywane. Trudno się w tym zorientować. Chodzi o scalenie tego, by niewidomi mieli łatwy dostęp do treści. To jest duży projekt, zaplanowany na półtora roku. Mam nadzieję, że w połowie przyszłego roku nabierze realnych kształtów i zacznie funkcjonować. To może być bardzo ciekawe. Wymaga to trochę pracy informatyków, ale w konsultacjach z niewidomymi i słabowidzącymi, żeby to nie była sztuka dla sztuki, lecz by miało to wartość użytkową, praktyczną. Dajemy tam swoich ludzi, którzy będą czuwali nad procesem programowania i testowali, by sprawdzić końcowy wynik - na ile jest to użyteczne. Uruchamiamy też informacyjno-poradniczą witrynę internetową. Mamy tam już kilkaset stron różnego rodzaju materiałów o charakterze informacyjno-poradniczym. Mamy tam porady np. dla rodziców niewidomych dzieci, nauczycieli, osób tracących wzrok, ich rodzin, osób całkowicie niewidomych, słabowidzących. Są to porady z różnych dziedzin: jak wygląda orientacja przestrzenna, posługiwanie się pomocami optycznymi czy nieoptycznymi, jakie są możliwości edukacyjne, ograniczenia, gdzie w jakiej sprawie można się zwrócić itd. Chcemy, żeby coraz bardziej powszechny Internet służył ludziom, którzy do tej pory nie mieli potrzeby, więc w związku z tym wiedzy o tym, co to znaczy nie widzieć czy tracić wzrok, żeby nie musieli szukać na drugim końcu swego miasta czy województwa, tylko żeby mogli poszukać w Internecie i mieć przynajmniej podstawowe informacje, a potem szukać bardziej bezpośrednich kontaktów. Dziś jest bardzo ważne, by szybko docierać z szybką informacją do tych ludzi, których los w tej chwili zmusza do pewnej wiedzy na ten temat, a którzy do tej pory tej wiedzy nie mieli, bo nie musieli jej mieć i nie zetknęli się z tą problematyką. Są to główne rzeczy, którymi się zajmujemy, ale nie tylko. Po pani prawej stronie jest mapa Polski, taka barwno-wypukła dla niewidomych i słabowidzących. Teraz wydaliśmy mapę Unii Europejskiej. Przedstawicielstwo Unii Europejskiej w Polsce kupiło od nas kilkaset egzemplarzy, rozesłało ją do wszystkich krajów należących do Unii Europejskiej. Jeżeli będą chcieć, mogą u nas tę mapę zamówić w interesującym dany kraj języku. W tej chwili prowadzimy prace nad planami miast. Mamy już kilka zamówień z różnych miast planów bardziej i mniej szczegółowych. Szukamy nowych technologii. Próbujemy to wydawać w różnych technologiach.

- Czy wszystkie plany są wypukłe?

- Wyłącznie wypukłe, bez kolorów. Mapę Europy wydaliśmy w takiej technologii, że kolory drukuje się tak jak na mapach dla widzących, normalnie, na maszynach drukarskich. Na to nakładany jest bezbarwny lakier, który daje się kształtować w wypukłości. Tym bezbarwnym lakierem robimy brajla, linie, faktury czy coś innego. Patrząc przez ten lakier, patrzy pani jak przez szybę. Kolory pani widzi, bo lakier jest bezbarwny, przezroczysty, a niewidomy może to rozpoznawać dotykiem.

- Czy mógłby pan coś jeszcze powiedzieć o sobie? Jest pan niewidomy czy słabowidzący?

- Jestem całkowicie niewidomy od wielu lat. W życiu zajmowałem się różnymi sprawami. Po ukończeniu studiów psychologicznych właściwie cały czas pracowałem w Polskim Związku Niewidomych. Zajmowałem się rehabilitacją niewidomych, słabowidzących, uruchamiałem różne programy, np. dla niewidomych z dodatkowymi ograniczeniami: niewidomi, słabowidzący z powodu cukrzycy, sclerosis multiplex, głuchoniewidomi - zajmowaliśmy się tymi grupami. Przez kilkanaście lat byłem członkiem europejskiej komisji ds. głuchoniewidomych. Przez kilka lat byłem jej przewodniczącym. W Polsce razem z kolegami założyliśmy Towarzystwo Pomocy Głuchoniewidomym. Przez 13 lat byłem jego prezesem. Gdy w 2005 przeszedłem na emeryturę, z innymi kolegami założyliśmy tę fundację. Mogę się pochwalić, że jako jeden z niewielu na świecie dostałem odznaczenie Anny Sullivan, przyznawane przez zespół Perkinsa w Stanach Zjednoczonych. W dziedzinie głuchoniewidomych byłem znany w kraju i poza granicami.

- Porusza się pan samodzielnie?

- Szczerze mówiąc, teraz trochę mniej samodzielnie, bo wiek, niesprawność, niedosłuch - noszę aparat. To nie ułatwia poruszania się, ale jestem na tyle samodzielny, że jak trzeba, to sobie poradzę. Pomaga mi żona, współpracownicy, różnie. Na ogół pracujemy w zespole i jakoś sobie radzimy. Za młodu poruszałem się bardzo samodzielnie po Warszawie, podróżowałem po kraju.

- (Wyłączyłaś dyktafon, bo zadzwoniła mu komórka. Nie nagrało się pytanie, ale może będziesz wiedziała, o co chodzi.)

- Jedynym sposobem jest brajlowska linijka, która jest bardzo droga. (Teraz pokazujesz mu alfabet dotykowy.) Wiem, znam ten alfabet. W polskim jest troszkę inny. Różnice biorą się stąd, że w poszczególnych językach częstotliwość występowania poszczególnych zbiegów literowych jest różna. Np. w polskim często jest rz, sz, cz, dz. Nie ma tego w innych językach. Nasze pomysły szły w tym kierunku, by tak rozłożyć te litery na dłoni, by zbiegi liter występujące często w polskim były obok siebie, by po dłoni było łatwiej się poruszać.

- Czy używa pan białej laski?

- Tak.

- Kiedy zaczął pan używać białej laski?

- Dawno. Jestem stary. Początki używania białej laski sięgają lat 60-tych, mniej więcej 1962, 63, czyli prawie 50 lat temu. W roku 1945 miałem wypadek, który doprowadził do stopniowej utraty wzroku. Przez 2 lata chodziłem do szkoły na wsi razem z widzącymi, bo na jedno oko jeszcze widziałem dobrze. Jak wzrok mi się pogorszył, jeździłem po lekarzach i przez 7 czy ileś kolejnych lat w ogóle nie chodziłem do szkoły. Dopiero w wieku lat siedemnastu, w roku 1955, trafiłem do Lasek pod Warszawą. Miałem tylko niecałe dwie klasy szkoły podstawowej. Najpierw skończyłem szkołę podstawową, potem zawodową. Podjąłem pracę jako tkacz ręczny. W tym czasie zrobiłem liceum, zdałem maturę. W 1963 dostałem się na studia. Skończyłem je w 1968. Od 1 stycznia 1969 aż do emerytury, czyli do 2005, pracowałem cały czas w Polskim Związku Niewidomych i różnych przyległych instytucjach. Teraz zajmuję się różnymi sprawami w fundacji, oczywiście razem ze współpracownikami.

- Czy zwykle było tak, że niewidomi przez wiele lat nie chodzili do szkoły?

- To było zaraz po wojnie. Rodzice za bardzo nie wiedzieli, gdzie takie szkoły są, gdzie można ich szukać. To był jeden powód. Drugi, polityczny, był taki, że u nas zaraz po wojnie ludzie nie wierzyli, że to jest naprawdę koniec wojny. Moja rodzina została przewieziona z terenów wschodnich (dzisiejsza Ukraina) na tereny do wojny niemieckie - dzisiejszy Dolny Śląsk, koło Wrocławia. Było takie przeświadczenie, że jeszcze miesiąc, pół roku, rok i Niemcy wrócą na te tereny. Rodzice bali się, że pojadę z moimi problemami wzrokowymi gdzieś w świat, wybuchnie wojna i jak sobie poradzę. Woleli mnie trzymać przy sobie. Z jednej strony nie wiedzieli, gdzie są takie szkoły, z drugiej się bali. Skutek był taki, że w latach 1948-1955 w ogóle nie chodziłem do szkoły. W Polsce było trochę takich ludzi. W 55. roku w Laskach było sporo młodych ludzi przerośniętych wiekiem. Byliśmy za starzy w stosunku do szkoły, mieliśmy kilka lat opóźnienia. Nie ma co tego porównywać z dzisiejszymi czasami. Teraz są inne warunki życia, możliwości techniczne, świadomość społeczna, zupełnie inne ludzkie wyobrażenia. Wtedy, zwłaszcza na wsiach, ale nie tylko, było powszechne przeświadczenie, że jak się nie widzi, to co ten człowiek może. Nie może się uczyć, pracować, normalnie żyć.

- Czy sądzi pan, że większość ludzi teraz też tak myśli? Czy są jeszcze takie opinie?

- Na pewno jest o wiele lepiej. Świadomość przeciętnego człowieka w kwestii możliwości i rzeczywistych ograniczeń niewidomego czy słabowidzącego jest dużo większa i prawdziwsza. Ludzie więcej wiedzą niż kiedyś, chociaż oczywiście i dzisiaj się zdarza, że są nieprawdziwe poglądy. Albo się idealizuje, np. jak człowiek nie widzi, to ma fantastyczny słuch, znakomity dotyk, węch, jakiś ekstraspecjalny zmysł, który mu pozwala bóg wie na co, musi być muzykalny (są to stereotypy), albo w drugą stronę: jak się nie widzi, to nic się nie może, nic nie potrafi.

- Czy miał pan kurs chodzenia z białą laską?

- Nie, kursu niestety nie było. Pierwszy raz z białą laską zetknąłem sięna początku lat 60-tych, ale nigdy nie przeszedłem kursu. Dopiero potem był u nas w Polsce profesor ze Stanów Zjednoczonych Stanisław albo Stan Suterko. Zmarł parę miesięcy temu. To był Polak z pochodzenia. Jego rodzice wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, gdzie on prowadził szkolenia instruktorów orientacji przestrzennej. O ile dobrze pamiętam, na początku lat 70-tych przez parę tygodni był w Polsce. Wtedy po raz pierwszy zaprezentował spójny program kształcenia instruktorów orientacji przestrzennej. Z konieczności bardzo skrótowy. O ile dobrze pamiętam, to szkolenie trwało 6 tygodni, ale już wtedy posiał tę ideę. Zaczęliśmy dokładniej rozumieć, na czym ta orientacja przestrzenna polega problem białej laski, tej długiej, laski nie tylko jako narzędzia podpórczego, ale jako czujki mówiącej o przeszkodach. Potem organizowaliśmy już poszczególne kursy, współpracowaliśmy z różnymi uczelniami. Niedaleko jest Akademia Pedagogiki Specjalnej. Wspólnie z nią robiliśmy program rehabilitacji wzroku słabowidzących. Przenieśliśmy na polski grunt program Natalie Barraga ze Stanów Zjednoczonych, przetłumaczyliśmy go, trochę adaptowaliśmy. Uruchomiliśmy też ileś tam poradni. Było to pod koniec lat 80-tych. Stopniowo się to rozrastało, poszerzało i modyfikowało, bo dochodziły nowe elementy, nowe spojrzenia. Współpracowaliśmy z krajami skandynawskimi. Przetłumaczyliśmy podręcznik, książkę Backmana. Ściągając literaturę i ludzi, instruktorów, wprowadzaliśmy na polski teren poszczególne idee, metody rehabilitacji. Podobnie robiliśmy z głuchoniewidomymi. Miałem podpisaną umowę z Instytutem Hiltona/Perkinsa. Wspierali nas w jakimś stopniu nawet finansowo, ale przede wszystkim przysyłali tutaj swoich specjalistów. Robiliśmy spotkania naszych specjalistów czy przyszłych specjalistów z tymi ze Stanów. Niektórzy nasi wyjeżdżali na różnego rodzaju szkolenia do Stanów i do innych krajów, na międzynarodowe konferencje itd. W ten sposób te główne, w miarę współczesne trendy postępowania z głuchoniewidomymi przenosiliśmy na polski teren. Jeśli chodzi o słabowidzących, naszą współpracownicę Antoninę Adamowicz-Hummel wysłaliśmy na dziesięciomiesięczne czy roczne studia w zakresie rehabilitacji wzroku do Stanów Zjednoczonych. To też przenosiliśmy na polskie tereny. Co do głuchoniewidomych, jak już mówiłem pomagał nam głównie Hilton/Perkins. Jak byłem w tej europejskiej komisji, przez długie lata głuchoniewidomy Anglik Patrick Murphy był jej przewodniczącym. Ze Szwecji był Stig Ohlson, z Hiszpanii Daniel Alvarez Reyes. Ci ludzie byli intelektualną siłą tego zespołu. Z Rosji Siergiej Sierotkin. To są ludzie, którzy mieli sporą wiedzę na temat głuchoniewidomych, ale byli też przykładem, jak głuchoniewidomi mogą sobie radzić.

- Czy teraz w Polsce szkolenia w posługiwaniu się białą laską są w systemie amerykańskim? Czy są różne możliwości? Polska szkoła?

- Myślę, że koncepcją podstawową, wyjściową jest koncepcja amerykańska. Ona oczywiście była modyfikowana w Polsce z różnych przyczyn. Np. instruktorzy byli szkoleni trochę inaczej. Anglicy czy Skandynawowie, którzy u nas byli, mówili, że robią to troszkę inaczej. Pojawił się jeszcze jeden poważny problem. Coraz mniej jest osób, które nie widzą nic. Jest coraz więcej osób, które mają mniejsze czy większe resztki wzroku. Trzeba więc było trochę zmodyfikować pracę z białą laską, bo byli tacy, którzy mówili, że nie zawsze potrzebują białej laski. Trzeba było przekonywać, że zawsze powinien ją mieć, nawet jeśli uważa, że wdanej chwili nie jest mu potrzebna. Niech ją ma, bo nigdy nie wiadomo za chwilę może być potrzebna. Wymagało to trochę zmian koncepcyjnych i praktycznych najpierw w kształceniu instruktorów rehabilitacji, potem samych niewidomych. Zmieniają się warunki. Kiedyś jak Konwiktorską dziennie przejechało kilka samochodów i 1 autobus, to było dużo. Dzisiaj jest tam duży ruch. To znowu są inne warunki fizyczne. Pojawiają się nowe rozwiązania techniczne typu GPS i modyfikacje GPS-u, które ułatwiają niewidomym poruszanie się w określonych sytuacjach. Jest więc kombinacja białej laski i jeszcze czegoś innego. Jednak wydaje mi się, że u podstaw programowych leży system amerykański, poczynając od techniki długiej laski Richarda Hoovera.

- Czy używa pan GPS-u?

- Nie. Znam, ale nie używam, chyba że słyszę go w taksówce, jak prowadzi kierowcę. Nie używam, ale używa go coraz więcej moich znajomych, jakąś jego odmianę. GPS-y są różne: w komórkach, w Polsce jest produkowany sprzęt do orientacji przestrzennej na zasadzie GPS-u (nazywa się nawigator). Teraz coraz mniej jeżdżę sam. Najczęściej korzystam z pomocy żony lub biorę taksówkę, ale jak dojadę, nie musi być tak, że kierowca ze mną wchodzi. Podjeżdżam pod wejście, a w budynku radzę sobie sam. Wiek, waga, sprawność, słuch, lenistwo - wszystko się na to składa.

- Czy po pobycie w Polsce amerykańskiego profesora robił pan jakieś kursy, czy już dobrze chodził pan wtedy z laską?

- Osobiście nie przechodziłem żadnego formalnego kursu. Raczej tu się dowiedziałem, tam doczytałem, tam spróbowałem, z kimś porozmawiałem - na tej zasadzie. Nigdy nie przeszedłem sformalizowanego kursu, gdzie krok po kroku, sposób po sposobie uczy się korzystać z białej laski. Jak byłem młody i zacząłem pracować i poruszać się po Warszawie, nawet jak miałem laskę, używałem jej jako znak rozpoznawczy. Nie umiałem się laską posługiwać w tym sensie, żeby wyszukiwać przeszkody. Pamiętam, ile razy się rozbiłem o jakiś słup albo coś na chodniku. Zdarzało mi się to wiele razy. Dopiero gdy zacząłem pracować w Związku Niewidomych i sam organizować kursy dla innych, musiałem sam się dowiedzieć tego i tamtego, poczytać, porozmawiać. Mówią, że człowiek najwięcej się uczy, jak musi uczyć kogoś.

- Ile miał pan lat, gdy nauczył się pan omijać z laską przeszkody?

- Gdy w roku 1969 zacząłem pracować w Związku, zacząłem używać laski nie jako znaku rozpoznawczego, lecz jako czujki, narzędzia do wykrywania przeszkód.

- Czy byłoby panu łatwiej, gdyby wcześniej odbywały się kursy poruszania się z białą laską?

- Takie kursy były, ale gdy pracowałem już w Związku. Suterko musiał być na początku lat 70-tych. Po jego pobycie zaczęliśmy organizować takie kursy. Powoli szkoły dla niewidomych zaczęły wprowadzać do swoich zajęć kursy dla młodzieży. Były spory, czy to może być bardzo młody człowiek, czy starszy, czy dziecko, w jakim wieku dziecko powinno używać laski. Dyskusje na ten temat były jeszcze do niedawna, że nawet w przedszkolu, ale może nie laska, może prowadzenie przed sobą takiego prostokąta. Myślę, że w jakimś sensie te dyskusje są do dziś.

- Powiedział pan, że gdy był pan młodszy, więcej jeździł sam.

- Myślę, że każdy jest bardziej samodzielny gdy jest młody. Tak mi się zdaje. Jak przychodzi wiek, jest mniejsza sprawność: człowiek słabiej słyszy, ma zwolniony refleks, mniejszą odwagę, jest wygodniejszy itd. Trzeba bardziej polegać na innych, ale ma jedną przewagę - ma większe doświadczenie, umie lepiej sobie organizować współpracę z innymi ludźmi.

- Co pomogłoby starym ludziom być bardziej lub dłużej samodzielnymi?

- Problem jest trudny. Im człowiek starszy, tym bardziej niedołężny nie tylko fizycznie, sprawnościowo, ale też wiąże się to z pewnymi cechami psychicznymi: mniejszy refleks, gorsza pamięć, mniejsza zdolność uczenia się, mniejsza tolerancja na różne inne zachowania niż ja do nich przywykłem. W sumie stwarza to bardzo trudny problem. Można myśleć o jakiejś społecznej strukturze: jakieś placówki, wolontariusze, pracownicy, asystenci socjalni, którzy będą pomagać, żeby ten człowiek nie tyle był samodzielny, ile żeby miał zaspokojone przynajmniej swoje podstawowe potrzeby. To nie jest jeszcze samodzielność. Jeśli chodzi o przedłużenie samodzielności, ludzie muszą być aktywni. Jeżeli będą aktywni, będą mieli cele w życiu, do których będą dążyć, chcieć realizować, będą mieli wizję, na czymś będzie im zależało, ja coś chcę, staram się, próbuję, nie uciekam w bierność, tylko jestem aktywny - mam potrzeby i chcę się realizować, zaspokoić je. Jeżeli uda się pomagać ludziom, by byli aktywni, jest to sposób przedłużenia samodzielności. Jak to robić? To jest trudne. Mam 70 lat. Mam emeryturę, z głodu nie umrę, mam gdzie mieszkać. Emeryturę mam na tyle sporą, że wystarcza mi na moje podstawowe potrzeby. Lubię czytać książki, słuchać radia, jeszcze inne rzeczy. Gdybym nie miał fundacji i przymusu, że jak się umówiłem z panią, to muszę być, gdybym nie miał fundacji, nie wiem czy w ogóle bym się z panią umówił. Nie chodzi o panią, ale w ogóle o spotkania. Jak wiem, że się umówiłem na dziesiątą, muszę wstać, ogolić się, wykąpać, ubrać i iść, bo się umówiłem. To mnie zmusza do aktywności.

- Uważa pan, że ludzie powinni mieć własne cele i nie chodzi tylko o to, by im coś organizować.

- To trudna sprawa. Nie wiem jakto robić i od czego to zależy, że jedni ludzie są aktywni, inni nie. Chyba trochę zależy to od psychiki człowieka, osobowości, ale chyba nie tylko. Ktoś mógł mieć ciągle porażki, niepowodzenia, załamał się, nie chce mu się, nie wierzy w siebie, w nic, do wszystkiego się zniechęcił i daje sobie spokój. Wcale mu nie jest z tym dobrze, ale uciekł w bierność. Inny człowiek ma coś w sobie co mu „każe” wewnętrznie coś robić. Może to są rzeczywiście cechy temperamentu, osobowości, ale wydaje mi się, że jest też pewna droga życiowa. On doświadczył, przekonał się, że można, przemyślał sprawę. Moim zdaniem to są bardzo indywidualne rzeczy. Nie ma ogólnej recepty.

- Jakie są pana zdaniem różne recepty?

- Trzeba, żeby ten konkretny człowiek sobie uświadomił albo pomóc mu, żeby sobie uświadomił, na czym mu naprawdę zależy, co lubi, czego nie lubi, co by chciał. Powiedzmy, że lubię chodzić na spacery. Jeżeli człowiek tego nie wie, nie umie sobie poradzić ze zwerbalizowaniem tego, może trzeba mu pomóc. Z boku można widzieć, że to lubi, ale może do końca sobie tego nie uświadomił. Jeżeli dojdzie do tego, że to lubi, można spróbować mu pomóc albo sam sobie wymyśli co zrobić, żeby na te spacery mógł chodzić. Może zrobić tak, że ktoś z nim pójdzie: sąsiad, wolontariusz, ktoś inny. Warto mu podsunąć, by pomyślał, że może potrafiłby też sam. Może będzie się bał, nie będzie miał odwagi, trzeba mu będzie pomóc podjąć decyzję, by spróbował w jakimś bezpiecznym miejscu, np. do końca furtki, ulicy. Przekonam się, że jest to możliwe, robię to co lubię i nie jest to takim emocjonalnym kosztem, stresem, że się opłaca. Można zacisnąć zęby i przejść na drugą stronę ulicy, ale to będzie dużo więcej mnie kosztować niż zyskam, będę miał przyjemności, satysfakcji. On musi tak to myśleć i konstruować, by tak postępować, żeby to jego działanie rzeczywiście zaspokajało potrzebę spaceru i żeby to nie było zbyt trudne, kosztowne dla niego np. emocjonalnie, bo zamiast satysfakcji będzie czuł zmęczenie, strach. Nie będzie to pozytywne doznanie tylko negatywne i wtedy mamy błędne koło. Jak jest źle, to nie chcę drugi raz. Jak jest dobrze, to będę powtarzał. Teraz mamy olimpiadę. Jedną z dziedzin jest tyczka - kładzie się taką poprzeczkę i przez nią skacze. Myślę, że główny problem polega na tym, by tej poprzeczki nie ustawiać sobie ani za nisko, ani za wysoko. Jeżeli za nisko, nie mam satysfakcji z przeskoczenia tej poprzeczki, z pokonania. Jeśli za wysoko, parę razy ją strącę i będę miał niepowodzenie. Trzeba zawsze ciut wyżej, by mobilizowało do wysiłku, starania, motywowało do większego starania się o to, żeby przeskoczyć.

- Od ilu lat ma pan trudności ze słuchem?

- To długa historia. Mama mi opowiadała, że już jako paroletnie dziecko miałem jakieś problemy ze słuchem, zapalenia ucha, ale to przeszło i nie było. Potem miałem wypadek, wybuch miny. Wtedy miałem 7, 8 lat. Jak był ten huk, eksplozja, to mi poszarpało bębenki. Byłem dzieckiem, więc to się ładnie pozrastało, zagoiło i słyszałem normalnie. Wtedy nie robiłem audiogramów, Jak miałem 15, 16 lat, bez przerwy miałem ropne zapalenia uszu. Oczywiście słuch był przytępiony, ale nie było to jeszcze tak bardzo wyraźne. Gdy byłem na studiach i miałem jakieś 25, 26 lat, skakaliśmy do jeziora. Skoczyłem tak nieszczęśliwie, że uchem uderzyłem o taflę wody. Pękł mi bębenek. Lekarz powiedział, że widział większe dziury, które się zrastałyi mniejsze, które się nie zrastały. To mi się zrosło, ale na jedno ucho już słyszałem gorzej. Na drugie słyszałem dobrze. Jak miałem jakieś 42 lata, miałem grypę. Nie doleczyłem jej i dostałem okropnego zapalenia ucha, tego lepszego. Przez pół roku na to lepsze ucho nie słyszałem nic. Wtedy to do tej pory gorsze stało się lepsze. Po pół roku zacząłem trochę na to prawe ucho słyszeć. Potem go zaaparatowałem. Najpoważniej zaczęło się w roku 79, może 80, czyli prawie 30 lat temu. Z aparatem jakoś sobie radzę. Wtedy zacząłem się zajmować problematyką głuchoniewidomych. Mam słyszenie rzędu 60, 70 decybeli. W prawym uchu bez aparatu nie wiedziałbym nawet, że pani do mnie mówi.

- Gdy osłabił się słuch, nadal jeździł pan samodzielnie?

- Na pewno mniej. Od lat 80-tych byłem dyrektorem związku i miałem służbowy samochód. Przyjeżdżali po mnie, wszędzie samochodem. Sam chodziłem tylko na krótkich trasach, prywatnie. Wcześniej byłem zwykłym, szeregowym pracownikiem, to musiałem dojeżdżać komunikacją miejską. Na studiach tak samo. Jak miałem służbowy samochód, wygodnictwo decydowało o tym, że stałem się mniej samodzielny. Przyjeżdżał kierowca i z nim jechałem.

- Jak to było, gdy jeździł pan prywatnie?

- Prywatnie najwięcej jeździłem w czasie szkoły średniej, studiów i pierwszych lat pracy. W 1977 zostałem dyrektorem Polskiego Związku Niewidomych. Byłem sekretarzem generalnym i podlegał mi cały związek. Już od tego roku miałem samochód służbowy. Miałem różne stanowiska. Tak było właściwie do emerytury. Może na rok przed emeryturą przestałem być dyrektorem, ale byłem prezesem Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym. Tam nie miałem samochodu, ale miałem sporo różnych znajomości. Ktoś zawsze mnie odwoził. Jak byłem dyrektorem, kiedyś mój niewidomy pracownik dał mi satysfakcję. Potem spotykaliśmy się w pracy nad mapami. Powiedział, że mnie podziwia, bo przez tyle lat przyzwyczaiłem się do jeżdżenia samochodem, a teraz przyjechałem i przyszedłem sam, bez samochodu. Powiedziałem, że to nie problem. Chodziłem kiedyś, to chodzę też teraz. Zapytał, czy się nie boję. Jak zam drogę, biorę laskę i idę. Oczywiście wolę iść z kimś, bo jest prościej, pewniej, bezpieczniej, ale jak trzeba to sobie poradzę. W nieznane dzisiaj nie bardzo się zapuszczam. W nieznanym terenie raczej organizuję sobie pomoc: pójdę z żoną, synem, córką. Oboje mają samochód. W znanym terenie sobie poradzę. Na Konwiktorskiej pracowałem od 69., czyli 35 czy 36 lat. Znam tam każdy kąt, każde dojście, przystanek. Wysiądę i wiem gdzie jestem. Znam to na pamięć.

- Czy sposób chodzenia i odbierania informacji zmienił się z powodu pogorszenia słuchu?

- Gdy słyszałem normalnie, słyszałem, że jedzie samochód, gdzie jest, czy jedzie szybko. Teraz też słyszę samochód, ale nie wiem gdzie on jest, z której strony. Zdolność lokalizacji źródła dźwięku pogorszyła się, nie wiem skąd dźwięk jest wydobywany. Bez aparatu słyszałbym, że pani mówi, nawet co pani mówi, ale nie wiedziałbym gdzie pani siedzi. To jest bardzo poważny kłopot.

- Czy ma pan jakąś strategię radzenia sobie z tym problemem?

- Przede wszystkim zaczynam kręcić głową. Próbuję ustalić gdzie to słychać. W lokalizowaniu bardzo pomaga mi aparat słuchowy, bo wtedy mniej więcej słyszę jednym i drugim uchem. Nie znam innych sposobów słuchowych. Niekiedy obrócę nawet całe ciało, nie tylko głowę. Jak wydaje mi się, że słyszę z którejś strony wiatrak, idę tam i sprawdzam. Mogę podejść, dotknąć, znaleźć go, ale to nie jest sprawa słuchu. Wystarczy, że popada deszcz, na jezdni jest trochę wody i samochody słychać inaczej. Jest hałas, szum, dezorientacja. Gdyby przy tym stole siedziało więcej osób, każda mówiła z inej strony i parę naraz, to jest bardzo trudne. Jak odzywają się na sali konferencyjnej, gdzieś daleko, to w ogóle nie słyszę co mówią, nie wiem też gdzie mówią.

- Czy jakaś pomoc techniczna pomogłaby panu w lokalizowaniu źródła dźwięku?

- Używam tylko aparatu słuchowego i laski. Jak w domu nie mogę znaleźć telefonu komórkowego, dzwonię na niego z drugiego telefonu, dzwoni i szybciej odnajdę. Nie pamiętam, gdzie zostawiłem komórkę, więc gdy dzwoni, kręcę się wokół własnej osi, idę w jedną stronę, potem drugą. Nie mam takiej pomocy technicznej, której bym używał jako pomocy do lokalizowania źródła dźwięku.

- Jeśli by coś takiego było, używałby pan tego?

- Tak, jeżeli byłoby to proste, skuteczne i tanie.

- Czy gdy chodzi pan sam, używa pan laski w ten sam sposób co kiedyś, gdy dobrze pan słyszał?

- Raczej tak - prawa lewa. Nie widzę jakichś zmian w sposobie posługiwania się laską. Jeśli źródło dźwięku jest dalej niż metr, laska nie pomoże w jego zlokalizowaniu. Bardzo by się przydał przyrząd, który by to ułatwiał. Węch też mi pozwala zlokalizować jakiś punkt orientacyjny. Czuje się, że przechodzi się koło perfumerii, restauracji, czegoś gdzie jest wyraźny zapach. To oczywiście pomaga. Dalej dotyk idę po chodniku, tu jest gładko, tam kostka, dziura, coś innego, bo stopami orientuję się gdzie jestem, że trzeba skręcić. To są sygnały pozasłuchowe. Czasem otrę się o coś ramieniem i już mam orientację, że jestem za blisko ściany. Człowiek powinien umieć korzystać ze wszystkich zmysłów, to musi być takie multi. Musi być umiejętność kojarzenia w jakiś całościowy obraz sygnałów dostarczanych przez poszczególne zmysły. Coś podpowie mi dotyk, słuch, wzrok jeśli mam resztki, laska, stopa, bo na coś nadepnąłem. To jest chyba cała sztuka, by umieć to precyzyjnie zebrać w całościowy obraz, a jednocześnie zrobić to możliwie szybko. Idąc, nie mam czasu usiąść i zanalizować. Trzeba szybko się zorientować, zbudować z tych różnych sygnałów obraz przestrzeni, otoczenia.

- W jaki sposób tworzy pan obraz otoczenia?

- To jest znowu bardzo trudne pytanie. Nawet nie wiem. W małych przestrzeniach, np. pokoju, pójdę, dotknę, obejrzę: drzwi, okno, ta ściana pusta. Mogę to ustalić dotykiem. Niedaleko domu mam nieduży park. Tam są 3 stawy, dookoła ścieżki, rosną drzewa. Mimo że wiele razy wokół tych stawów chodziłem, nie mam obrazu. Dla mnie w tej sytuacji jedynym skutecznym sposobem jest mapa, dotykowy plan. Nie to, że ktoś mi opowie, bo po pierwsze te opowieści są często mało precyzyjne, a po drugie pani mówi to co pani widzi, a ja i tak rozumiem co innego. Jak dotknę, widzę proporcje, odległości pomiędzy punktami, kierunki, kąty. Uważam, że dla wytworzenia w umyśle, w wyobraźni niewidomego prawdziwego obrazu przestrzeni, jedynym sposobem jest wypukła mapa, której dotknę i widzę: tędy idzie ścieżka, tu jest jezioro, jak się ma jedno do drugiego, jakie odległości, wzajemne relacje przestrzenne. Myślę, że nie ma innego dobrego sposobu. Myślę, że to jest warunek skutecznego i bezpiecznego poruszania się. Oczywiście można wykorzystać GPS. Mówi mi skręć w lewo, w prawo, ale to nie jest to co ma pani w oczach jak pani patrzy. Jak patrzy pani na przestrzeń przed sobą, widzi pani od razu całość: tu drzewo, tam ścieżka, jezioro, jak to się ma do siebie. Moim zdaniem nie da się tego wiernie, dokładnie przekazać słowem. Najbardziej bliskim prawdy jest wypukły rysunek. Dla słabowidzącego trzeba kontrastowo.

- Jakie są reguły tworzenia dobrych wypukłych planów?

- Podstawowa sprawa dobrego planu to nie dawać za dużo informacji. Jak będzie za dużo, dla oka to jest czytelne, dla dotyku musi być znacznie mniej. Główny problem polega na tym, jak zredukować ilość informacji np. na planie miasta tak, żeby przekazać maksymalnie dużo informacji, ale żeby nie przesadzić, bo wtedy zamiast informacji robi się dezinformacja. Podstawowy problem to odpowiednia selekcja, generalizacja, bo trzeba uprościć. Jeżeli zechce pani pokazać każdy kąt, szczegół, zakręt w sposób wypukły, nie odczytam tego. Kartografowie nazywają to generalizacją. Jest to uproszczenie. Uprościć trzeba tak, by jak najmniej zafałszować rzeczywistość, a jednocześnie by to było czytelne. Druga rzecz, na planie trzeba różnicować: to można oddać linią ciągłą, to kropkowaną, czymś innym. To musi być rozróżnialne. Muszę mieć możliwość wyraźnego odróżnienia: to jest granica państwa, województwa, ulic - zależy o czym mówimy.Muszą być dostatecznie czytelne różnice pomiędzy poszczególnymi wypukłymi znakami. Często ludziom się wydaje, że to jest na tyle inne, że każdy zauważy. Okiem tak, dotykiem nie. Trzecia zasada: jeśli chodzi o dotyk, nie równać do najzdolniejszych, najsprawniejszych, bo odczyta to tylko trzech czy pięciu. To tak jak w turystyce. Chodząc po górach, nie dostosowujemy tempa do najsprawniejszego, tylko do najsłabszego, żeby on dał radę. Tak samo tutaj. Jeśli przeczyta trzech, nie oznacza to, że przeczyta trzystu. Wydaje mi się, że to są podstawowe warunki, które muszą być spełnione, żeby wypukły plan był czytelny. Nie mam żadnych badań, ale intuicyjnie czuję, że są ludzie, którzy mają kłopoty z wyobraźnią przestrzenną. Jeden jest muzykalny, drugi nie. Muzykalność można zwiększać poprzez ćwiczenia, szkolenie, ale i tak nie każdy będzie Mozartem. Tak samo jest z wyobraźnią. Jak chodziłem do szkoły średniej, byłem jedynym niewidomym n trzydziestu uczniów. Robiliśmy geometrię: rzuty, bryły, przekątne, kąty. To była szkoła wieczorowa, więc mieliśmy skrócone lekcje, podane w pigułce. Potem musieliśmy rozpracowywać to w domu. Nauczycielka narysowała nowy temat i mówiła, że mam szybko powiedzieć jak to rozwiązać. Widziałem to w wyobraźni. Nie chwaląc się, byłem lepszy od widzących. To jest właśnie wyobraźnia przestrzenna. Dopiero później zrozumiałem, że to co przerobię na jakiejś figurze, koreluje z wyobraźnią przestrzenną. Jak jadę taksówką, czasem mówię taksówkarzowi, że teraz ma skręcić w lewo. Jeden mi powiedział, że to ja powinienem być taksówkarze. Mam wyobraźnię, poza tym ponad 20 lat pracowałem nad mapami. Może to jest sprawa uzdolnienia, ale też kształcenia, ćwiczenia.

- Czy po obejrzeniu planu dotykiem ma pan wyobrażenia wizualne?

- Nie. Mam jeszcze pamięć wizualną, np. pamiętam kolory, ale nie mam przestrzennej wizualizacji. Myślę, że zbyt dawno straciłem wzrok. Po prostu wiem, że pani siedzi tu, okno jest tam i że do tego okna jest ileś razy dalej niż do pani. Wiem, że drzwi są bliżej niż okno. Jak zamknie pani oczy, może pani przywołać obraz, wizualizować. Ja tego nie mam. Mam pewną wiedzę. Parę razy zastanawiałem się na czym to polega. Można by zapytać, skąd wiem, że pani tu jest. Rozmawiamy, słyszę pani głos. Fizycznie tylko słyszę pani głos, ale wiem dużo więcej niż słyszę. Słyszę, w którym jest pani kierunku i że metr, półtora ode mnie. Wiem o pani dużo więcej, że pani tu jest, że nie jest to tylko ten fizyczny dźwięk. Jest pani człowiekiem. Poprzez dźwięk przekazuje mi pani myśli, mam pewne wyobrażenie pani jako człowieka myślącego, czującego, jaka pani jest, czy mówi pani precyzyjnie, jak pani myśli. Mam dużo większą wiedzę niż fizyczny bodziec. To jest trudne. Sam muszę kiedyś pogadać z sobą i z innymi, na czym to polega. Kiedyś ktoś chciał, bym pisał artykuły na temat snów, jak niewidomi śnią. Wiem, że to się dzieje, ktoś się pojawia, ale ta wiedza na pewno nie ma barw, kolorów, wizualizacji przestrzeni. To też nie są rozsypane dźwięki. Na podstawie dźwięków, różnych sygnałów, bodźców jest budowanie jakiegoś obrazu, tak w rzeczywistości, jak i w śnie.

- Skąd pan wie, gdzie jest okno?

- Znam ten pokój. Gdybym tu wszedł pierwsz raz, to bym nie wiedział, chyba że okno byłoby otwarte i byłoby coś zza niego słychać, powiałby na mnie wiatr. Wiem jaki ten pokój ma kształt i jak jest rozplanowany.

- Gdy jest pan blisko np. muru lub człowieka, czy odczuwa pan, że coś tam jest?

- Jest teoria jakiegoś zmysłu X. Jest coś w tym, że jak człowiek się zbliża do dużego obiektu, budynku, nie zawsze muszę go dotknąć, by wiedzieć, że tam jest. Wyczuję go jakoś trochę wcześniej. Inaczej się słyszy, gdy wejdę w tunel czy do holu. Jest inny pogłos, ale to nie zawsze jest odbierane w sensie dosłownym jako dźwięk, zmiana dźwięku. Jak się zbliżam do muru, jest inne ciśnienie, coś innego, czuję inność, ale miałbym kłopot z opisaniem na czym ta inność polega.

- Czy inność muru jest inna od inności człowieka?

- Nie. Im większy obiekt, tym odczucie jest wyraźniejsze, bardziej intensywne. Czuję, że się zbliżam do muru. Jeśli jest to cienki słup, zauważę go jak się o niego uderzę. Człowiek to jeszcze inny problem. Czasem wydaje mi się, że wiem, że ktoś jest np. w pokoju lub że nikogo nie ma, ale czasem to się tylko wydaje. Można się łatwo pomylić. Czasem jednak jest to trafne. To tak jak widzący mówią, że czują na swoich plecach czyjś wzrok, że ktoś na nich patrzy, obserwuje ich. Myślę, że jest coś takiego, że człowiek czuje czyjąś obecność. To jest sposób niepewny. Czasem wydaje się, że nikogo nie ma, a czasem mówię do kogoś, a on już dziesięć minut temu wyszedł z pokoju.

- Czy wyczuwa pan rozmiar obiektu, jeśli nawet pan nie wie co to jest? Czy odczucie daje panu jaaakieś dodatkowe informacje?

- Nie, tylko czy jest obiekt. Informacja nie jest zawsze stuprocentowa, pewna, ale raczej wiem, że coś jest. Nie wiem co, jak jest duże, jak daleko, z czego zbudowane - to dalsza sprawa. Muszę dotknąć, zapytać.

- Czy sądzi pan, że jest możliwość zrobienia szkolenia, by potem to odczucie było pewne?

- Nie wiem. Nie mam żadnych doświadczeń. Teoretycznie wydawałoby się, że poprzez szkolenie można by zwiększyć wrażliwość. Każde szkolenie coś daje. Człowiek o określonym poziomie muzykalności, szkolony i nieszkolony, będzie miał inną wrażliwość muzyczną. Myślę, że człowiek szkolony zwracałby bardziej uwagę, domyślał się, że coś może tam być. Człowiek nieszkolony, mając te same możliwości, przeszedłby obok tego, nie zauważyłby, bo by tego nie oczekiwał. Z psychologii podaje się taki przykład: siedzimy w tym pokoju, jest dzwonek do drzwi. Człowiek czekający na gościa dużo szybciej go usłyszy i usłyszy dużo cichszy sygnał. Ktoś, kto na ten dzwonek nie czeka, usłyszy go później i będzie potrzebował mocniejszego dzwonka. To nie jest problem słyszenia, zmysłu słuchu, lecz uwagi, czy się na tym skupiamy, koncentrujemy uwagę. Myślę, że tak samo tutaj. Szkolenie w zauważaniu takich sygnałów mogłoby się sprowadzać do wyostrzenia uwagi i zwiększenia świadomości. Wiem, że coś takiego może zaistnieć, mogę to zauważyć, więc powinienem się skupiać, by zauważyć czy coś takiego się wokół mnie pojawia.

- Jakie informacje ma pan od nóg, a jaki od laski?

- Podstawową różnicą jest to, że laska dostarcza mi informacji o punktach bardziej odległych. Stopa daje mi informacje o nawierzchni: jestem na asfalcie, trawie, piasku. Laską mogę wyczuć próg, ale stopą dokładniej określę jego wysokość. Laska dostarcza informacje wcześniej o przedmiotach odleglejszych. Stopa jest dokładniejsza. Oczywiście jeszcze dokładniejsza będzie ręka, palce. Stopą nie będę oglądał mapy. Stopą czuję rodzaj nawierzchni w sensie materiału, surowca, rzeźby nawierzchni: wyżej, niżej, pod kątem ostrym, łagodny spad.

- Czy stukając laską, może pan używać informacji dźwiękowych?

- Tak. Jeżeli idę z laską po trawie lub piasku, nie słyszę tego. W bramie, tunelu lub gdy o coś uderzę dźwięk jest inny i go słyszę. Daje mi to pewne informacje. Słyszę różnicę.

- Powiedział pan, że dotykając map, nie robi pan wizualizacji. Jaki to jest typ obrazu?

- Nie wiem. Na pewno nie jest to obraz wizualny, nie mam obrazów wzrokowych. Mam pewne wyobrażenie przestrzeni, ale na zasadzie zbliżonej do geometrii. Wiem jakie są odległości pomiędzy punktami, relacje pomiędzy nimi: ten jest bardziej na prawo, na lewo, dalej, bliżej. Nie jest to taki obraz jaki ma człowiek, który patrzy lub widzi po zamknięciu oczu. Z doświadczenia wiem, że drzwi są mniej więcej na poziomie tej linii. Rozmawiając z panią, wiem, że ten stół idzie tędy, jest kąt prosty. Wiem, że przedłużenie tego boku trafi na ścianę na wprost drzwi. To jest geometria, prawie rysowanie cyrklem.

- Mówiąc o drzwiach, robił pan ruchy ręką. Czy ten ruch jest częścią obrazu?

- Nie wiem, natomiast na pewno jest mniej więcej tym czym jest pędzel dla malarza. Pędzel nie jest obrazem, ale bez niego nie będzie obrazu. To jest narzędzie, które do tego obrazu prowadzi. Jak idę tu po schodach, to nie jest tak, że dotykam każdego stopnia. Pewne rzeczy mam w pamięci mięśniowej. Jak ileś razy przez te schody przejdę, mam to w pamięci mięśniowej. Tak samo tu. Myślę, że niektóre elementy obrazu są jakoś zakodowane w pamięci mięśniowej. Może też być pamięć słuchowa. Obraz jest budowany z różnych pamięci.

- Czy ma pan obraz miasta lub jego części?

- Warszawę wyobrażam sobie dość dobrze, bo się po niej poruszam, mieszkam w niej kilkadziesiąt lat, oglądałem wypukłe plany Warszawy. Gdyby zapytała mnie pani o Wrocław czy Szczecin, nie mam żadnego obrazu.

- Jaki ma pan obraz Warszawy?

- Wisła płynie z południa na północ. Nie idzie prosto, lecz dalej odchyla się na zachód. Są główne ciągi komunikacyjne typu główne ulice jak Aleje Jerozolimskie. One idą ze wschodu na zachód zakręcając na południowy-zachód. Przy Pałacu Kultury jest główna ulica Marszałkowska. Idzie z północy na południe. Dzielnice: na północy jest Żoliborz, Śródmieście, tu jest Mokotów, Ochota, Włochy, po tamtej stronie Wisły Praga Północ, Praga Południe, daleko jest Białołęka. Mam ogólny obraz, właśnie geometryczny. Wiem, że jedna dzielnica jest większa, druga mniejsza. W miarę precyzyjnie mogę pani powiedzieć, że Włochy zaczynają się od lotniska, bardziej na zachód jest Ursus, tu jest Wola, Ochota itd.

- Proszę pomyśleć o znanej trasie i ją opisać.

- Tłumaczyłem Kasi drogę do fundacji: będzie pani jechała alejami, będzie skręt, dojedzie się do ronda, autobus skręci w lewo, niedaleko skręci w prawo, wysiąść na przystanku, cofnąć się kilka metrów, pójdziesz w bok, będą schodki, ścieżka, parking, trawnik, idź do końca, skręć, wyczujesz, że będziesz wchodziła na podjazd wzdłuż budynku, będą drzwi. Wielu niewidomych mówiło mi, że jak opiszę im drogę, to trafiają jak ktoś inny - niekoniecznie. Mówię taksówkarzowi, że jedziemy prosto,  na ulicy Popularnej skręcimy w prawo, na alejach w lewo, mija pan przystanek, będzie taki a taki budynek, za nim pan skręci, będzie rondko, objedzie pa, w prawo ulica (podaję nazwę), w lewo, zobaczy pan niebieski budynek z numerem 7, za nim w lewo, zobaczy pan żółty budynek z numerem 9 i z podjazdem, tam proszę wjechać. Tak mniej wię

- Jak się pan uczył nowych tras?

- Idąc w nieznany teren, wolałem, by ktoś mi coś o nim opowiedział. Tak było najczęściej, bo zawsze ktoś coś wiedział. Można rysować na folii na podkładzie z gumy nawet długopisem, jest wypukła linia. Jeżeli ktoś mógł mi narysować, bardzo mi to pomagało w orientacji i jak ktoś umiał opowiedzieć, co jest po drodze charakterystycznego: tam będzie kiosk, sklep. Może pani 10 razy chodzić jakąś drogą z przewodnikiem, a będzie pani wiedziała mniej niż jeśli raz pójdzie pani sama. Idąc samemu, trzeba się cofnąć, zorientować, dopytać, ale wtedy człowiek poznaje drogę.

- Czy trasę można też narysować na pana dłoni?

- Tak, ale rysunek jest bardzo schematyczny. Mimo wszystko pomaga. Nie można tego traktować jako jedynego źródła informacji. Może to być tylko przybliżenie.

- Czy wypukła mapa i opis są dla pana lepsze niż wypukła mapa bez opisu?

- Jeżeli przed sobą będę miał wypukłą mapę, wolę ją oglądać z panią niż sam, bo coś mi pani dopowie, upewni. Jak oglądam sam, mam sporo niepewnych punktów. Nie wiem czy tak jest, może mi się wydaje, a w rzeczywistości jest inaczej, więc wolę to robić z kimś kto mi to opisze. Najlepsza jest więc mapa i opis.

- Poruszanie się jest teraz łatwiejsze czy trudniejsze? Nie chodzi mi o pana, lecz ogólnie o warunki dla niewidomych.

- W mieście utrudnieniem jest dużo większy ruch: więcej samochodów, tramwajów, ludzi. Pomagają GPS-y. Teraz jest więcej planów. Myślę, że najbardziej pomagają dwie rzeczy: większe przygotowanie rehabilitacyjne niewidomych. Dzisiaj ludzie są dużo lepiej przygotowani do orientacji, samodzielnego poruszania się. Druga sprawa to dużo lepsza świadomość ludzi widzących, którzy wiedzą i są gotowi pomóc, wiedzą, że można, wiedzą jak, nie boją się, nie wstydzą. Są bardziej kompetentni.

- Czy możliwe i potrzebne jest ulepszenie rehabilitacji?

- To jest problem. Można jeszcze coś wymyślić. Pojawiają się rozwiązania techniczne, jedne lepsze, drugie gorsze. Trzeba uczyć niewidomych sensownego korzystania z tych rozwiązań technicznych. Trzeba wiedzieć jak uczyć, uczyć nauczycieli. Zawsze są jakieś rzeczy do wymyślenia, których jeszcze nie ma. Może coś co dziś nie przychodzi mi do głowy, za 10 lat będzie oczywiste. Dziś myślę, że trzeba wcześnie i dobrze uczyć korzystania z nowych możliwości technicznych. Uczyć trzeba w sposób zróżnicowany, wiedzieć jakie są rzeczywiste możliwości, jak dla każdego może być wysoko ustawiana poprzeczka ten trochę widzi, tamten nie dosłyszy, tamten ma mniejszą sprawność mięśni. Musi być dobra diagnoza. Instruktor musi umieć trafnie zdiagnozować i na podstawie diagnozy zbudować indywidualny program postępowania dostosowany do możliwości i ograniczeń. Nie może być wszystko tak samo dla każdego.

 

Rozmowę przeprowadziła  dr Marion Hersh z Uniwersytetu w Glasgow  w sierpniu 2008 roku, a   spisała ją i   opracowała Hanna Pasterny.