Nie czuję się winny

Rozmowa z byłym dyrektorem Związku Józefem Mendruniem

- Jak Pan się czuje odwołany po 35 latach pracy w PZN ze stanowiska dyrektora?

- Powiem krótko: nie płakałem z tego powodu, choć jest mi przykro, iż właśnie w ten sposób „podziękowano” mi za pracę, dla której nie szczędziłem ani czasu, ani zdrowia. I powiem też, może mało skromnie, że w tym czasie wiele ważnych dla środowiska niewidomych dokonań udało mi się wprowadzić w życie.

a- Do tego pytania wrócimy w naszej rozmowie. Teraz skupmy się na ustaleniach specjalnej komisji, które były przyczyną odwołania Pana ze stanowiska. Co Pan ma na swoją obronę?

- Nie muszę się bronić, gdyż nie czuję się winny.

- Ale jednak Główna Komisja Rewizyjna, a za nią specjalna komisja stwierdziły, iż „działania władz PZN przy sprzedaży spółki „Dianina” i nieruchomości w Lubczy były naganne i naraziły Związek na znaczne straty materialne. A ponadto noszą one znamiona naruszenia prawa”. Co Pan na to?

- Chcę wiedzieć, jakie konkretnie sprawy ja źle załatwiłem czy zaniedbałem, jak się to stwierdza w raporcie komisji. Przecież ja nie działałem sam. Realizowałem uchwały prezydium i Zarządu Głównego. O sposobie załatwienia każdego zadania informowałem na bieżąco członków  prezydium. Niemal zawsze też był przy tym obecny przewodniczący GKR, a więc wszyscy wiedzieli na bieżąco, jak się sprawy toczą. Więc dlaczego nie reagowano wówczas, jeśli, jak się dziś stwierdza, pewne sprawy były niewłaściwie załatwione, lecz dopiero teraz, po pięciu latach, wyciąga się sprawę „Dianiny”, a po trzech - Lubczy?

- No, ale zaniedbania jednak były. Choćby nieskorzystanie swego czasu  z możliwości odkupienia od właścicielki, której PZN sprzedał „Dianinę”, jej udziałów i odzyskanie w ten sposób kontroli nad spółką. Dlaczego tego nie zrobiono?

- To byłby duży błąd. Kiedy sprzedawano „Dianinę”, była ona  obciążona przeszło 800-tysięcznym kredytem, nie licząc odsetek. Każdy kolejny miesiąc zwiększał to zadłużenie. Gdybyśmy chcieli na powrót ją  odkupić, trzeba by płacić zatrudnionym tam ludziom (30 osób) i wziąć sobie na kark znacznie większe niż przy sprzedaży zadłużenie. Zresztą ja nie brałem od początku udziału w pertraktacjach przy jej sprzedaży, jako że przebywałem aż do października na zwolnieniu lekarskim po zawale. Wkroczyłem dopiero w połowie tej transakcji. Wcześniejsze negocjacje prowadzili inni. Chcę jednak z mocą podkreślić, iż wszyscy działaliśmy  w jak najlepszej wierze i w przekonaniu, iż dobrze sprzedaliśmy tę spółkę. Gwarantowała to i osoba nabywcy (brat ówczesnego prezesa PFRONu), potwierdzona dobrymi naszymi doświadczeniami z poprzedniej z nim transakcji (wcześniej kupił on od PZN spółkę w Radomiu i w terminie wywiązał się ze wszystkich zobowiązań), i argumenty, którymi się on posłużył, by przekonać nas, iż zręczniej będzie, jeśli nie on sam, lecz jego ciotka, owa emerytka, będzie firmować tę transakcję. Konia z rzędem temu, kto by wówczas postąpił inaczej. Nie wiem też nic, jak to stwierdziła GKR, iż władze miasta chciały odkupić od nas „Dianinę”. To były pobożne życzenia ówczesnego prezesa spółki, nie potwierdzone żadną oficjalną ofertą. Kiedy dziś analizuję wszystkie okoliczności towarzyszące tej transakcji, mogę przypuszczać, iż był to z góry ukartowany plan przez ludzi, którzy w ten sposób chcieli wyprowadzić pieniądze z miejskiej kasy. Zresztą najwymowniej o tym, że padliśmy ofiarą oszustwa, świadczą ostatnie fakty. Otóż Związek wygrał prowadzone w tej sprawie postępowanie sądowe i komornik nie ściąga już od nas pieniędzy, a  w najbliższym czasie, kiedy wyrok się uprawomocni, zwróci nam wszystko to co dotychczas zabrał z naszego konta, czyli około 500 tysięcy.  

 - Przejdźmy do drugiej, według GKR, źle przeprowadzonej przez władze PZN transakcji - pałacu w Lubczy.

- Pałac był pod nadzorem konserwatora zabytków, trzeba było    o niego dbać, by nie niszczał. A dbać, to znaczy ponosić koszty, na które Związek nie miał pieniędzy. Dlatego robiono wszystko, by go sprzedać. Przez długi czas, mimo wielokrotnych anonsów w prasie, nikt się nie zgłaszał. No i wreszcie po dwóch latach bezskutecznych poszukiwań zgłosił się nabywca, z którym wynegocjowaliśmy sumę sprzedaży na 475 tysięcy złotych, płatną w kilku ratach. Zastrzegł przy tym, iż jako pierwszą ratę wpłaci jedynie 5 tysięcy. Dziś przypuszczam, iż chciał  pod zastaw  tej nieruchomości wziąć bankowy kredyt i wówczas spłacić resztę. Może tu był nasz błąd, że zgodziliśmy się na tak małą pierwszą ratę.

- Sprawdziliście jego wiarygodność?

- Oczywiście. Był właścicielem zajazdu w Nagłowicach, wycenionego przez fachowców na 2 miliony 300 tysięcy. Wprawdzie ta nieruchomość była już obciążona 700-tysięcznym długiem, ale jeszcze na naszą transakcję było duże zabezpieczenie.

- No ale jednak Główna Komisja Rewizyjna przed sprzedażą Lubczy zwracała uwagę na duży stopień niepewności tej transakcji. I, jak się później okazało, jej obiekcje były uzasadnione, jako że nabywca tej nieruchomości do dziś nie wywiązał się ze swych zobowiązań, sprzedając jednocześnie swojej córce nieruchomość w Lubczy.

 - Wówczas te obiekcje wydawały nam się przedwczesne. Może właściwy osąd sprawy przesłonił nam fakt, iż znalazł się wreszcie kupiec na tę trudną do zbycia nieruchomość. Kiedy jednak okazało się, iż kupiec jest niewiarygodny, natychmiast sprawa o odzyskanie  naszych pieniędzy trafiła do sądu. Aktualnie, na mocy korzystnego dla nas wyroku, działa w naszej sprawie komornik. Drugi tok działania władz Związku, to chęć uznania tej transakcji za bezskuteczną i tą drogą odzyskania należnych nam pieniędzy. Również w tej sprawie toczy się sądowe postępowanie.  

  - I jeszcze jedna wątpliwość. Dlaczego przy sprzedaży, jak to stwierdziła GKR, nie zrobiono zastrzeżenia na akcie notarialnym, iż nabywca nieruchomości staje się jej właścicielem po dokonaniu całkowitej za nią zapłaty?

   - Ten zarzut świadczy  o „profesjonalizmie”, w cudzysłowie oczywiście, członków GKR. Otóż wedle prawa, nabywca nieruchomości staje się jej właścicielem z chwilą podpisania aktu notarialnego i wpłacenia pierwszej raty. Dlatego nie zgadzam się z tym ustaleniem. Zresztą komisja specjalna wydała na mnie „wyrok” bez poznania mojej opinii w tych dwóch sprawach. W wypadku Lubczy moim jedynym błędem był fakt, iż zgodziłem się odroczyć nabywcy na półtora miesiąca spłatę drugiej raty. Kiedy jednak przekonałem się, że on w dalszym ciągu stosuje różne wybiegi, by nie wywiązać się ze swych obietnic, natychmiast władze Związku skierowały sprawę do sądu i do komornika.

 - Czy jeszcze jakieś błędy popełnił Pan w tych dwóch transakcjach?

- Jeszcze raz podkreślam, że nie działałem sam, więc nie można mówić tylko o moich błędach. Teraz wiem, choć wtedy nie można było tego przewidzieć, iż być może błędem ze strony władz Związku było wyrażenie zgody, by w imieniu faktycznego nabywcy kupiła spółkę „Dianina” emerytka. Jednak zabezpieczyliśmy się przed ponoszeniem po jej sprzedaży finansowych konsekwencji, gdyż zobowiązaliśmy w akcie notarialnym nabywcę do zdjęcia w określonym terminie poręczeń  Związku za zaciągnięte przez tę spółkę kredyty. A ponadto za tą emerytką stał według nas wiarygodny mocodawca.  

Jeśli więc określa się, iż moje działania w tych dwóch sprawach „noszą znamiona przestępstwa”, to będę się bronił i walczył o swoje dobre imię. Dlatego chciałbym, by komisja rewizyjna jak najszybciej skierowała do prokuratora wyszczególnione w piśmie specjalnej komisji wobec mnie zarzuty. Bardzo łatwo jest zniszczyć czyjąś reputację wątpliwymi oskarżeniami, gorzej obronić swoje dobre imię. Oskarżając kogoś publicznie i wymierzając karę, trzeba sprawiedliwie zważyć jego dokonania dobre i złe. Myślę, że w moim wypadku szala uczynków dobrych przeważyłaby zdecydowanie.

- No właśnie, co przez te 35 lat swojej pracy w PZN udało się Panu zrobić dla środowiska niewidomych?

- Wolałbym, by mówili o tym inni. Ale jeśli już „wywołała mnie pani do tablicy”, to powiem,  oczywiście w dużym skrócie, iż zapoczątkowałem wiele do dziś funkcjonujących rozwiązań. W swojej pracy w PZN przeszedłem niemal wszystkie szczeble związkowych stanowisk - od instruktora rehabilitacji, poprzez kierownika okręgu, a następnie działu tyflologicznego w Zarządzie Głównym. Przez jedną kadencję byłem sekretarzem generalnym Związku, potem dyrektorem do spraw rehabilitacji, no i po ostatnim zjeździe dyrektorem. Kiedy rozpocząłem pracę w Zarządzie Głównym, wspólnie z ówczesnym kierownikiem działu rehabilitacji Adolfem Szyszko zrobiliśmy dużą akcję na rzecz ludzi nowo ociemniałych. Ich życiowe problemy zostały nagłośnione na całą Polskę. Potem od podstaw tworzyłem dział tyflologiczny, którego jednym z czołowych zadań było wypracowywanie systemowych rozwiązań w różnych dziedzinach życia ludzi z dysfunkcją wzroku. Nawiązaliśmy w tym celu rozległe kontakty zagraniczne, zgromadziliśmy bogatą literaturę o tym, jak robi się to na świecie. Na początku zajęliśmy się wczesną rehabilitacją dzieci. W tym celu utworzono w Zarządzie Głównym specjalny dział rehabilitacji dzieci i współpracy z rodziną. Zaczęto też dla nich organizować pierwsze turnusy. Teraz tę pracę z powodzeniem kontynuują okręgi, więc dziś można powiedzieć, iż w całym kraju stworzono system wczesnego wspomagania rozwoju niewidomych i słabo widzących dzieci.

 Kolejny krok to zdefiniowanie potrzeb rehabilitacyjnych ludzi słabo widzących, którymi w Związku do tej pory zajmowano się w sposób marginalny. W tym celu, wspólnie z ówczesną Wyższą Szkołą Pedagogiki Specjalnej, przygotowaliśmy kadrę instruktorów rehabilitacji widzenia, którzy dziś kontynuują rozpoczęte przez nas dzieło.   

W 1985 roku dział tyflologiczny, wspólnie z Polskim Związkiem Głuchych, zajął się najciężej poszkodowanymi inwalidami - ludźmi z jednoczesną głuchotą i ślepotą. Wcześniej zgromadzono już na ten temat bogatą literaturę, jako iż w międzyczasie utworzono redakcję wydawnictw tyflologicznych. Zaczęto wydawać „Przegląd Tyflologiczny”, „Materiały Tyflologiczne” i „Zeszyty Tyflologiczne”, które to wydawnictwa poszerzały akademicką wiedzę o nasze doświadczenia gromadzone podczas codziennej pracy z ludźmi z dysfunkcjami wzroku oraz podczas turnusów rehabilitacyjnych. A potem powołano Towarzystwo Pomocy Głuchoniewidomym, którego jestem prezesem, i to ono przejęło kompleksową opiekę nad ludźmi dotkniętymi głuchoślepotą.   

 Inny ważny problem, którym zajął się Związek, to niewidomi, tracący wzrok z powodu cukrzycy. I w tej dziedzinie wypracowano systemowe rozwiązania. Dziś w kilku wojewódzkich miastach funkcjonują poradnie dla niewidomych cukrzyków, a przy okręgach działają kluby samopomocowe dla tej grupy członków Związku. I co najważniejsze - we wszystkich tych dziedzinach dopracowano się kadry specjalistów, przygotowanych do prowadzenia właściwej rehabilitacji. Dziś szerzą oni swą wiedzę na cały kraj.

Jest to już długi materiał, a można by go jeszcze uzupełnić o skróty brajlowskie, mapy dla ludzi z dysfunkcją wzroku, pracę z niewidomymi chorymi na stwardnienie rozsiane i kilka innych spraw. Chcę tu jednak mocno podkreślić, iż sam niewiele mógłbym zrobić, we wszystkich wymienionych tu rozwiązaniach pomagali mi przede wszystkim pracownicy Związku, odpowiedzialni za rehabilitację. I w tym miejscu wyrażam im ogromną za to wdzięczność. Ja byłem jedynie mózgiem i inicjatorem, a częściej współinicjatorem tych przedsięwzięć.

- Podczas ostatniego posiedzenia prezydium podziękowano Panu za dotychczasową owocną pracę w Związku i podjęto uchwałę, by jednak wykorzystać Pana wiedzę i doświadczenie na innym niż dyrektorskie stanowisku. Co Pan na to?

- Na razie nie wiem, co chciałbym w najbliższej przyszłości robić, choć przyznam, iż był to miły gest. Nie obraziłem się przecież na środowisko niewidomych i będę dalej utrzymywał kontakt z ludźmi, których cenię i szanuję. Jednak po ostatnich doświadczeniach wyrobiłem już sobie zdanie o kilku mocno krzykliwych działaczach, za którymi jednak nie przemawiają żadne dokonania. Teraz chcę nabrać  dystansu do tego, co się ostatnio wokół mojej osoby wydarzyło, przemyśleć pewne sprawy, a potem - zobaczymy.

- Dziękuję za rozmowę.

                              Rozmawiała Grażyna Wojtkiewicz

Pochodnia  grudzień 2003