Niewidomi i słabo widzący

 

Nazywam się Józef Mendruń. Jestem prezesem zarządu Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących „Trakt” (skrótowa nazwa Fundacja Trakt). Nasze telefony: komórkowy: 606 75 75 85, stacjonarny: (22) 57 61 879, e-mail: jumen@neostrada.pl Nasza organizacja wydaje miesięcznik „Biuletyn Informacyjny Trakt” - w skrócie BIT. Przed sobą widzi pani kilka numerów tego biuletynu. W tej chwili właśnie załatwiam pieniądze. Chcemy wydać dużą książkę, przewodnik po problematyce niewidomych i słabowidzących. Prowadzimy prace z instytutem maszyn matematycznych nad, jak nazywamy to roboczo, kioskiem internetowym. Chodzi o to, by ogólnie dostępne gazety - dzienniki, tygodniki - były tak przetworzone, żeby niewidomi i słabowidzący łatwo mogli ściągnąć ten materiał do swoich komputerów czy otrzymać w inny sposób, być może telefonicznie, na płytach CD i żeby mogli czytać to, co często w gazetach, zwłaszcza kolorowych, gdzie jest dużo zdjęć, reklam, rysunków, a słowa są porozsypywane. Trudno się w tym zorientować. Chodzi o scalenie tego, by niewidomi mieli łatwy dostęp do treści. To jest duży projekt, zaplanowany na półtora roku. Mam nadzieję, że w połowie przyszłego roku nabierze realnych kształtów i zacznie funkcjonować. To może być bardzo ciekawe. Wymaga to trochę pracy informatyków, ale w konsultacjach z niewidomymi i słabowidzącymi, żeby to nie była sztuka dla sztuki, lecz by miało to wartość użytkową, praktyczną. Dajemy tam swoich ludzi, którzy będą czuwali nad procesem programowania i testowali, by sprawdzić końcowy wynik - na ile jest to użyteczne. Uruchamiamy też informacyjno-poradniczą witrynę internetową. Mamy tam już kilkaset stron różnego rodzaju materiałów o charakterze informacyjno-poradniczym. Mamy tam porady np. dla rodziców niewidomych dzieci, nauczycieli, osób tracących wzrok, ich rodzin, osób całkowicie niewidomych, słabowidzących. Są to porady z różnych dziedzin: jak wygląda orientacja przestrzenna, posługiwanie się pomocami optycznymi czy nieoptycznymi, jakie są możliwości edukacyjne, ograniczenia, gdzie w jakiej sprawie można się zwrócić itd. Chcemy, żeby coraz bardziej powszechny Internet służył ludziom, którzy do tej pory nie mieli potrzeby, więc w związku z tym wiedzy o tym, co to znaczy nie widzieć czy tracić wzrok, żeby nie musieli szukać na drugim końcu swego miasta czy województwa, tylko żeby mogli poszukać w Internecie i mieć przynajmniej podstawowe informacje, a potem szukać bardziej bezpośrednich kontaktów. Dziś jest bardzo ważne, by szybko docierać z szybką informacją do tych ludzi, których los w tej chwili zmusza do pewnej wiedzy na ten temat, a którzy do tej pory tej wiedzy nie mieli, bo nie musieli jej mieć i nie zetknęli się z tą problematyką. Są to główne rzeczy, którymi się zajmujemy, ale nie tylko. Po pani prawej stronie jest mapa Polski, taka barwno-wypukła dla niewidomych i słabowidzących. Teraz wydaliśmy mapę Unii Europejskiej. Przedstawicielstwo Unii Europejskiej w Polsce kupiło od nas kilkaset egzemplarzy, rozesłało ją do wszystkich krajów należących do Unii Europejskiej. Jeżeli będą chcieć, mogą u nas tę mapę zamówić w interesującym dany kraj języku. W tej chwili prowadzimy prace nad planami miast. Mamy już kilka zamówień z różnych miast planów bardziej i mniej szczegółowych. Szukamy nowych technologii. Próbujemy to wydawać w różnych technologiach.

- Czy wszystkie plany są wypukłe?

- Wyłącznie wypukłe, bez kolorów. Mapę Europy wydaliśmy w takiej technologii, że kolory drukuje się tak jak na mapach dla widzących, normalnie, na maszynach drukarskich. Na to nakładany jest bezbarwny lakier, który daje się kształtować w wypukłości. Tym bezbarwnym lakierem robimy brajla, linie, faktury czy coś innego. Patrząc przez ten lakier, patrzy pani jak przez szybę. Kolory pani widzi, bo lakier jest bezbarwny, przezroczysty, a niewidomy może to rozpoznawać dotykiem.

- Czy mógłby pan coś jeszcze powiedzieć o sobie? Jest pan niewidomy czy słabowidzący?

- Jestem całkowicie niewidomy od wielu lat. W życiu zajmowałem się różnymi sprawami. Po ukończeniu studiów psychologicznych właściwie cały czas pracowałem w Polskim Związku Niewidomych. Zajmowałem się rehabilitacją niewidomych, słabowidzących, uruchamiałem różne programy, np. dla niewidomych z dodatkowymi ograniczeniami: niewidomi, słabowidzący z powodu cukrzycy, sclerosis multiplex, głuchoniewidomi - zajmowaliśmy się tymi grupami. Przez kilkanaście lat byłem członkiem europejskiej komisji ds. głuchoniewidomych. Przez kilka lat byłem jej przewodniczącym. W Polsce razem z kolegami założyliśmy Towarzystwo Pomocy Głuchoniewidomym. Przez 13 lat byłem jego prezesem. Gdy w 2005 przeszedłem na emeryturę, z innymi kolegami założyliśmy tę fundację. Mogę się pochwalić, że jako jeden z niewielu na świecie dostałem odznaczenie Anny Sullivan, przyznawane przez zespół Perkinsa w Stanach Zjednoczonych. W dziedzinie głuchoniewidomych byłem znany w kraju i poza granicami.

- Porusza się pan samodzielnie?

- Szczerze mówiąc, teraz trochę mniej samodzielnie, bo wiek, niesprawność, niedosłuch - noszę aparat. To nie ułatwia poruszania się, ale jestem na tyle samodzielny, że jak trzeba, to sobie poradzę. Pomaga mi żona, współpracownicy, różnie. Na ogół pracujemy w zespole i jakoś sobie radzimy. Za młodu poruszałem się bardzo samodzielnie po Warszawie, podróżowałem po kraju.

- (Wyłączyłaś dyktafon, bo zadzwoniła mu komórka. Nie nagrało się pytanie, ale może będziesz wiedziała, o co chodzi.)

- Jedynym sposobem jest brajlowska linijka, która jest bardzo droga. (Teraz pokazujesz mu alfabet dotykowy.) Wiem, znam ten alfabet. W polskim jest troszkę inny. Różnice biorą się stąd, że w poszczególnych językach częstotliwość występowania poszczególnych zbiegów literowych jest różna. Np. w polskim często jest rz, sz, cz, dz. Nie ma tego w innych językach. Nasze pomysły szły w tym kierunku, by tak rozłożyć te litery na dłoni, by zbiegi liter występujące często w polskim były obok siebie, by po dłoni było łatwiej się poruszać.

- Czy używa pan białej laski?

- Tak.

- Kiedy zaczął pan używać białej laski?

- Dawno. Jestem stary. Początki używania białej laski sięgają lat 60-tych, mniej więcej 1962, 63, czyli prawie 50 lat temu. W roku 1945 miałem wypadek, który doprowadził do stopniowej utraty wzroku. Przez 2 lata chodziłem do szkoły na wsi razem z widzącymi, bo na jedno oko jeszcze widziałem dobrze. Jak wzrok mi się pogorszył, jeździłem po lekarzach i przez 7 czy ileś kolejnych lat w ogóle nie chodziłem do szkoły. Dopiero w wieku lat siedemnastu, w roku 1955, trafiłem do Lasek pod Warszawą. Miałem tylko niecałe dwie klasy szkoły podstawowej. Najpierw skończyłem szkołę podstawową, potem zawodową. Podjąłem pracę jako tkacz ręczny. W tym czasie zrobiłem liceum, zdałem maturę. W 1963 dostałem się na studia. Skończyłem je w 1968. Od 1 stycznia 1969 aż do emerytury, czyli do 2005, pracowałem cały czas w Polskim Związku Niewidomych i różnych przyległych instytucjach. Teraz zajmuję się różnymi sprawami w fundacji, oczywiście razem ze współpracownikami.

- Czy zwykle było tak, że niewidomi przez wiele lat nie chodzili do szkoły?

- To było zaraz po wojnie. Rodzice za bardzo nie wiedzieli, gdzie takie szkoły są, gdzie można ich szukać. To był jeden powód. Drugi, polityczny, był taki, że u nas zaraz po wojnie ludzie nie wierzyli, że to jest naprawdę koniec wojny. Moja rodzina została przewieziona z terenów wschodnich (dzisiejsza Ukraina) na tereny do wojny niemieckie - dzisiejszy Dolny Śląsk, koło Wrocławia. Było takie przeświadczenie, że jeszcze miesiąc, pół roku, rok i Niemcy wrócą na te tereny. Rodzice bali się, że pojadę z moimi problemami wzrokowymi gdzieś w świat, wybuchnie wojna i jak sobie poradzę. Woleli mnie trzymać przy sobie. Z jednej strony nie wiedzieli, gdzie są takie szkoły, z drugiej się bali. Skutek był taki, że w latach 1948-1955 w ogóle nie chodziłem do szkoły. W Polsce było trochę takich ludzi. W 55. roku w Laskach było sporo młodych ludzi przerośniętych wiekiem. Byliśmy za starzy w stosunku do szkoły, mieliśmy kilka lat opóźnienia. Nie ma co tego porównywać z dzisiejszymi czasami. Teraz są inne warunki życia, możliwości techniczne, świadomość społeczna, zupełnie inne ludzkie wyobrażenia. Wtedy, zwłaszcza na wsiach, ale nie tylko, było powszechne przeświadczenie, że jak się nie widzi, to co ten człowiek może. Nie może się uczyć, pracować, normalnie żyć.

- Czy sądzi pan, że większość ludzi teraz też tak myśli? Czy są jeszcze takie opinie?

- Na pewno jest o wiele lepiej. Świadomość przeciętnego człowieka w kwestii możliwości i rzeczywistych ograniczeń niewidomego czy słabowidzącego jest dużo większa i prawdziwsza. Ludzie więcej wiedzą niż kiedyś, chociaż oczywiście i dzisiaj się zdarza, że są nieprawdziwe poglądy. Albo się idealizuje, np. jak człowiek nie widzi, to ma fantastyczny słuch, znakomity dotyk, węch, jakiś ekstraspecjalny zmysł, który mu pozwala bóg wie na co, musi być muzykalny (są to stereotypy), albo w drugą stronę: jak się nie widzi, to nic się nie może, nic nie potrafi.

- Czy miał pan kurs chodzenia z białą laską?

- Nie, kursu niestety nie było. Pierwszy raz z białą laską zetknąłem sięna początku lat 60-tych, ale nigdy nie przeszedłem kursu. Dopiero potem był u nas w Polsce profesor ze Stanów Zjednoczonych Stanisław albo Stan Suterko. Zmarł parę miesięcy temu. To był Polak z pochodzenia. Jego rodzice wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, gdzie on prowadził szkolenia instruktorów orientacji przestrzennej. O ile dobrze pamiętam, na początku lat 70-tych przez parę tygodni był w Polsce. Wtedy po raz pierwszy zaprezentował spójny program kształcenia instruktorów orientacji przestrzennej. Z konieczności bardzo skrótowy. O ile dobrze pamiętam, to szkolenie trwało 6 tygodni, ale już wtedy posiał tę ideę. Zaczęliśmy dokładniej rozumieć, na czym ta orientacja przestrzenna polega problem białej laski, tej długiej, laski nie tylko jako narzędzia podpórczego, ale jako czujki mówiącej o przeszkodach. Potem organizowaliśmy już poszczególne kursy, współpracowaliśmy z różnymi uczelniami. Niedaleko jest Akademia Pedagogiki Specjalnej. Wspólnie z nią robiliśmy program rehabilitacji wzroku słabowidzących. Przenieśliśmy na polski grunt program Natalie Barraga ze Stanów Zjednoczonych, przetłumaczyliśmy go, trochę adaptowaliśmy. Uruchomiliśmy też ileś tam poradni. Było to pod koniec lat 80-tych. Stopniowo się to rozrastało, poszerzało i modyfikowało, bo dochodziły nowe elementy, nowe spojrzenia. Współpracowaliśmy z krajami skandynawskimi. Przetłumaczyliśmy podręcznik, książkę Backmana. Ściągając literaturę i ludzi, instruktorów, wprowadzaliśmy na polski teren poszczególne idee, metody rehabilitacji. Podobnie robiliśmy z głuchoniewidomymi. Miałem podpisaną umowę z Instytutem Hiltona/Perkinsa. Wspierali nas w jakimś stopniu nawet finansowo, ale przede wszystkim przysyłali tutaj swoich specjalistów. Robiliśmy spotkania naszych specjalistów czy przyszłych specjalistów z tymi ze Stanów. Niektórzy nasi wyjeżdżali na różnego rodzaju szkolenia do Stanów i do innych krajów, na międzynarodowe konferencje itd. W ten sposób te główne, w miarę współczesne trendy postępowania z głuchoniewidomymi przenosiliśmy na polski teren. Jeśli chodzi o słabowidzących, naszą współpracownicę Antoninę Adamowicz-Hummel wysłaliśmy na dziesięciomiesięczne czy roczne studia w zakresie rehabilitacji wzroku do Stanów Zjednoczonych. To też przenosiliśmy na polskie tereny. Co do głuchoniewidomych, jak już mówiłem pomagał nam głównie Hilton/Perkins. Jak byłem w tej europejskiej komisji, przez długie lata głuchoniewidomy Anglik Patrick Murphy był jej przewodniczącym. Ze Szwecji był Stig Ohlson, z Hiszpanii Daniel Alvarez Reyes. Ci ludzie byli intelektualną siłą tego zespołu. Z Rosji Siergiej Sierotkin. To są ludzie, którzy mieli sporą wiedzę na temat głuchoniewidomych, ale byli też przykładem, jak głuchoniewidomi mogą sobie radzić.

- Czy teraz w Polsce szkolenia w posługiwaniu się białą laską są w systemie amerykańskim? Czy są różne możliwości? Polska szkoła?

- Myślę, że koncepcją podstawową, wyjściową jest koncepcja amerykańska. Ona oczywiście była modyfikowana w Polsce z różnych przyczyn. Np. instruktorzy byli szkoleni trochę inaczej. Anglicy czy Skandynawowie, którzy u nas byli, mówili, że robią to troszkę inaczej. Pojawił się jeszcze jeden poważny problem. Coraz mniej jest osób, które nie widzą nic. Jest coraz więcej osób, które mają mniejsze czy większe resztki wzroku. Trzeba więc było trochę zmodyfikować pracę z białą laską, bo byli tacy, którzy mówili, że nie zawsze potrzebują białej laski. Trzeba było przekonywać, że zawsze powinien ją mieć, nawet jeśli uważa, że wdanej chwili nie jest mu potrzebna. Niech ją ma, bo nigdy nie wiadomo za chwilę może być potrzebna. Wymagało to trochę zmian koncepcyjnych i praktycznych najpierw w kształceniu instruktorów rehabilitacji, potem samych niewidomych. Zmieniają się warunki. Kiedyś jak Konwiktorską dziennie przejechało kilka samochodów i 1 autobus, to było dużo. Dzisiaj jest tam duży ruch. To znowu są inne warunki fizyczne. Pojawiają się nowe rozwiązania techniczne typu GPS i modyfikacje GPS-u, które ułatwiają niewidomym poruszanie się w określonych sytuacjach. Jest więc kombinacja białej laski i jeszcze czegoś innego. Jednak wydaje mi się, że u podstaw programowych leży system amerykański, poczynając od techniki długiej laski Richarda Hoovera.

- Czy używa pan GPS-u?

- Nie. Znam, ale nie używam, chyba że słyszę go w taksówce, jak prowadzi kierowcę. Nie używam, ale używa go coraz więcej moich znajomych, jakąś jego odmianę. GPS-y są różne: w komórkach, w Polsce jest produkowany sprzęt do orientacji przestrzennej na zasadzie GPS-u (nazywa się nawigator). Teraz coraz mniej jeżdżę sam. Najczęściej korzystam z pomocy żony lub biorę taksówkę, ale jak dojadę, nie musi być tak, że kierowca ze mną wchodzi. Podjeżdżam pod wejście, a w budynku radzę sobie sam. Wiek, waga, sprawność, słuch, lenistwo - wszystko się na to składa.

- Czy po pobycie w Polsce amerykańskiego profesora robił pan jakieś kursy, czy już dobrze chodził pan wtedy z laską?

- Osobiście nie przechodziłem żadnego formalnego kursu. Raczej tu się dowiedziałem, tam doczytałem, tam spróbowałem, z kimś porozmawiałem - na tej zasadzie. Nigdy nie przeszedłem sformalizowanego kursu, gdzie krok po kroku, sposób po sposobie uczy się korzystać z białej laski. Jak byłem młody i zacząłem pracować i poruszać się po Warszawie, nawet jak miałem laskę, używałem jej jako znak rozpoznawczy. Nie umiałem się laską posługiwać w tym sensie, żeby wyszukiwać przeszkody. Pamiętam, ile razy się rozbiłem o jakiś słup albo coś na chodniku. Zdarzało mi się to wiele razy. Dopiero gdy zacząłem pracować w Związku Niewidomych i sam organizować kursy dla innych, musiałem sam się dowiedzieć tego i tamtego, poczytać, porozmawiać. Mówią, że człowiek najwięcej się uczy, jak musi uczyć kogoś.

- Ile miał pan lat, gdy nauczył się pan omijać z laską przeszkody?

- Gdy w roku 1969 zacząłem pracować w Związku, zacząłem używać laski nie jako znaku rozpoznawczego, lecz jako czujki, narzędzia do wykrywania przeszkód.

- Czy byłoby panu łatwiej, gdyby wcześniej odbywały się kursy poruszania się z białą laską?

- Takie kursy były, ale gdy pracowałem już w Związku. Suterko musiał być na początku lat 70-tych. Po jego pobycie zaczęliśmy organizować takie kursy. Powoli szkoły dla niewidomych zaczęły wprowadzać do swoich zajęć kursy dla młodzieży. Były spory, czy to może być bardzo młody człowiek, czy starszy, czy dziecko, w jakim wieku dziecko powinno używać laski. Dyskusje na ten temat były jeszcze do niedawna, że nawet w przedszkolu, ale może nie laska, może prowadzenie przed sobą takiego prostokąta. Myślę, że w jakimś sensie te dyskusje są do dziś.

- Powiedział pan, że gdy był pan młodszy, więcej jeździł sam.

- Myślę, że każdy jest bardziej samodzielny gdy jest młody. Tak mi się zdaje. Jak przychodzi wiek, jest mniejsza sprawność: człowiek słabiej słyszy, ma zwolniony refleks, mniejszą odwagę, jest wygodniejszy itd. Trzeba bardziej polegać na innych, ale ma jedną przewagę - ma większe doświadczenie, umie lepiej sobie organizować współpracę z innymi ludźmi.

- Co pomogłoby starym ludziom być bardziej lub dłużej samodzielnymi?

- Problem jest trudny. Im człowiek starszy, tym bardziej niedołężny nie tylko fizycznie, sprawnościowo, ale też wiąże się to z pewnymi cechami psychicznymi: mniejszy refleks, gorsza pamięć, mniejsza zdolność uczenia się, mniejsza tolerancja na różne inne zachowania niż ja do nich przywykłem. W sumie stwarza to bardzo trudny problem. Można myśleć o jakiejś społecznej strukturze: jakieś placówki, wolontariusze, pracownicy, asystenci socjalni, którzy będą pomagać, żeby ten człowiek nie tyle był samodzielny, ile żeby miał zaspokojone przynajmniej swoje podstawowe potrzeby. To nie jest jeszcze samodzielność. Jeśli chodzi o przedłużenie samodzielności, ludzie muszą być aktywni. Jeżeli będą aktywni, będą mieli cele w życiu, do których będą dążyć, chcieć realizować, będą mieli wizję, na czymś będzie im zależało, ja coś chcę, staram się, próbuję, nie uciekam w bierność, tylko jestem aktywny - mam potrzeby i chcę się realizować, zaspokoić je. Jeżeli uda się pomagać ludziom, by byli aktywni, jest to sposób przedłużenia samodzielności. Jak to robić? To jest trudne. Mam 70 lat. Mam emeryturę, z głodu nie umrę, mam gdzie mieszkać. Emeryturę mam na tyle sporą, że wystarcza mi na moje podstawowe potrzeby. Lubię czytać książki, słuchać radia, jeszcze inne rzeczy. Gdybym nie miał fundacji i przymusu, że jak się umówiłem z panią, to muszę być, gdybym nie miał fundacji, nie wiem czy w ogóle bym się z panią umówił. Nie chodzi o panią, ale w ogóle o spotkania. Jak wiem, że się umówiłem na dziesiątą, muszę wstać, ogolić się, wykąpać, ubrać i iść, bo się umówiłem. To mnie zmusza do aktywności.

- Uważa pan, że ludzie powinni mieć własne cele i nie chodzi tylko o to, by im coś organizować.

- To trudna sprawa. Nie wiem jak to robić i od czego to zależy, że jedni ludzie są aktywni, inni nie. Chyba trochę zależy to od psychiki człowieka, osobowości, ale chyba nie tylko. Ktoś mógł mieć ciągle porażki, niepowodzenia, załamał się, nie chce mu się, nie wierzy w siebie, w nic, do wszystkiego się zniechęcił i daje sobie spokój. Wcale mu nie jest z tym dobrze, ale uciekł w bierność. Inny człowiek ma coś w sobie co mu „każe” wewnętrznie coś robić. Może to są rzeczywiście cechy temperamentu, osobowości, ale wydaje mi się, że jest też pewna droga życiowa. On doświadczył, przekonał się, że można, przemyślał sprawę. Moim zdaniem to są bardzo indywidualne rzeczy. Nie ma ogólnej recepty.

- Jakie są pana zdaniem różne recepty?

- Trzeba, żeby ten konkretny człowiek sobie uświadomił albo pomóc mu, żeby sobie uświadomił, na czym mu naprawdę zależy, co lubi, czego nie lubi, co by chciał. Powiedzmy, że lubię chodzić na spacery. Jeżeli człowiek tego nie wie, nie umie sobie poradzić ze zwerbalizowaniem tego, może trzeba mu pomóc. Z boku można widzieć, że to lubi, ale może do końca sobie tego nie uświadomił. Jeżeli dojdzie do tego, że to lubi, można spróbować mu pomóc albo sam sobie wymyśli co zrobić, żeby na te spacery mógł chodzić. Może zrobić tak, że ktoś z nim pójdzie: sąsiad, wolontariusz, ktoś inny. Warto mu podsunąć, by pomyślał, że może potrafiłby też sam. Może będzie się bał, nie będzie miał odwagi, trzeba mu będzie pomóc podjąć decyzję, by spróbował w jakimś bezpiecznym miejscu, np. do końca furtki, ulicy. Przekonam się, że jest to możliwe, robię to co lubię i nie jest to takim emocjonalnym kosztem, stresem, że się opłaca. Można zacisnąć zęby i przejść na drugą stronę ulicy, ale to będzie dużo więcej mnie kosztować niż zyskam, będę miał przyjemności, satysfakcji. On musi tak to myśleć i konstruować, by tak postępować, żeby to jego działanie rzeczywiście zaspokajało potrzebę spaceru i żeby to nie było zbyt trudne, kosztowne dla niego np. emocjonalnie, bo zamiast satysfakcji będzie czuł zmęczenie, strach. Nie będzie to pozytywne doznanie tylko negatywne i wtedy mamy błędne koło. Jak jest źle, to nie chcę drugi raz. Jak jest dobrze, to będę powtarzał. Teraz mamy olimpiadę. Jedną z dziedzin jest tyczka - kładzie się taką poprzeczkę i przez nią skacze. Myślę, że główny problem polega na tym, by tej poprzeczki nie ustawiać sobie ani za nisko, ani za wysoko. Jeżeli za nisko, nie mam satysfakcji z przeskoczenia tej poprzeczki, z pokonania. Jeśli za wysoko, parę razy ją strącę i będę miał niepowodzenie. Trzeba zawsze ciut wyżej, by mobilizowało do wysiłku, starania, motywowało do większego starania się o to, żeby przeskoczyć.

- Od ilu lat ma pan trudności ze słuchem?

- To długa historia. Mama mi opowiadała, że już jako paroletnie dziecko miałem jakieś problemy ze słuchem, zapalenia ucha, ale to przeszło i nie było. Potem miałem wypadek, wybuch miny. Wtedy miałem 7, 8 lat. Jak był ten huk, eksplozja, to mi poszarpało bębenki. Byłem dzieckiem, więc to się ładnie pozrastało, zagoiło i słyszałem normalnie. Wtedy nie robiłem audiogramów, Jak miałem 15, 16 lat, bez przerwy miałem ropne zapalenia uszu. Oczywiście słuch był przytępiony, ale nie było to jeszcze tak bardzo wyraźne. Gdy byłem na studiach i miałem jakieś 25, 26 lat, skakaliśmy do jeziora. Skoczyłem tak nieszczęśliwie, że uchem uderzyłem o taflę wody. Pękł mi bębenek. Lekarz powiedział, że widział większe dziury, które się zrastałyi mniejsze, które się nie zrastały. To mi się zrosło, ale na jedno ucho już słyszałem gorzej. Na drugie słyszałem dobrze. Jak miałem jakieś 42 lata, miałem grypę. Nie doleczyłem jej i dostałem okropnego zapalenia ucha, tego lepszego. Przez pół roku na to lepsze ucho nie słyszałem nic. Wtedy to do tej pory gorsze stało się lepsze. Po pół roku zacząłem trochę na to prawe ucho słyszeć. Potem go zaaparatowałem. Najpoważniej zaczęło się w roku 79, może 80, czyli prawie 30 lat temu. Z aparatem jakoś sobie radzę. Wtedy zacząłem się zajmować problematyką głuchoniewidomych. Mam słyszenie rzędu 60, 70 decybeli. W prawym uchu bez aparatu nie wiedziałbym nawet, że pani do mnie mówi.

- Gdy osłabił się słuch, nadal jeździł pan samodzielnie?

- Na pewno mniej. Od lat 80-tych byłem dyrektorem związku i miałem służbowy samochód. Przyjeżdżali po mnie, wszędzie samochodem. Sam chodziłem tylko na krótkich trasach, prywatnie. Wcześniej byłem zwykłym, szeregowym pracownikiem, to musiałem dojeżdżać komunikacją miejską. Na studiach tak samo. Jak miałem służbowy samochód, wygodnictwo decydowało o tym, że stałem się mniej samodzielny. Przyjeżdżał kierowca i z nim jechałem.

- Jak to było, gdy jeździł pan prywatnie?

- Prywatnie najwięcej jeździłem w czasie szkoły średniej, studiów i pierwszych lat pracy. W 1977 zostałem dyrektorem Polskiego Związku Niewidomych. Byłem sekretarzem generalnym i podlegał mi cały związek. Już od tego roku miałem samochód służbowy. Miałem różne stanowiska. Tak było właściwie do emerytury. Może na rok przed emeryturą przestałem być dyrektorem, ale byłem prezesem Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym. Tam nie miałem samochodu, ale miałem sporo różnych znajomości. Ktoś zawsze mnie odwoził. Jak byłem dyrektorem, kiedyś mój niewidomy pracownik dał mi satysfakcję. Potem spotykaliśmy się w pracy nad mapami. Powiedział, że mnie podziwia, bo przez tyle lat przyzwyczaiłem się do jeżdżenia samochodem, a teraz przyjechałem i przyszedłem sam, bez samochodu. Powiedziałem, że to nie problem. Chodziłem kiedyś, to chodzę też teraz. Zapytał, czy się nie boję. Jak zam drogę, biorę laskę i idę. Oczywiście wolę iść z kimś, bo jest prościej, pewniej, bezpieczniej, ale jak trzeba to sobie poradzę. W nieznane dzisiaj nie bardzo się zapuszczam. W nieznanym terenie raczej organizuję sobie pomoc: pójdę z żoną, synem, córką. Oboje mają samochód. W znanym terenie sobie poradzę. Na Konwiktorskiej pracowałem od 69., czyli 35 czy 36 lat. Znam tam każdy kąt, każde dojście, przystanek. Wysiądę i wiem gdzie jestem. Znam to na pamięć.

- Czy sposób chodzenia i odbierania informacji zmienił się z powodu pogorszenia słuchu?

- Gdy słyszałem normalnie, słyszałem, że jedzie samochód, gdzie jest, czy jedzie szybko. Teraz też słyszę samochód, ale nie wiem gdzie on jest, z której strony. Zdolność lokalizacji źródła dźwięku pogorszyła się, nie wiem skąd dźwięk jest wydobywany. Bez aparatu słyszałbym, że pani mówi, nawet co pani mówi, ale nie wiedziałbym gdzie pani siedzi. To jest bardzo poważny kłopot.

- Czy ma pan jakąś strategię radzenia sobie z tym problemem?

- Przede wszystkim zaczynam kręcić głową. Próbuję ustalić gdzie to słychać. W lokalizowaniu bardzo pomaga mi aparat słuchowy, bo wtedy mniej więcej słyszę jednym i drugim uchem. Nie znam innych sposobów słuchowych. Niekiedy obrócę nawet całe ciało, nie tylko głowę. Jak wydaje mi się, że słyszę z którejś strony wiatrak, idę tam i sprawdzam. Mogę podejść, dotknąć, znaleźć go, ale to nie jest sprawa słuchu. Wystarczy, że popada deszcz, na jezdni jest trochę wody i samochody słychać inaczej. Jest hałas, szum, dezorientacja. Gdyby przy tym stole siedziało więcej osób, każda mówiła z inej strony i parę naraz, to jest bardzo trudne. Jak odzywają się na sali konferencyjnej, gdzieś daleko, to w ogóle nie słyszę co mówią, nie wiem też gdzie mówią.

- Czy jakaś pomoc techniczna pomogłaby panu w lokalizowaniu źródła dźwięku?

- Używam tylko aparatu słuchowego i laski. Jak w domu nie mogę znaleźć telefonu komórkowego, dzwonię na niego z drugiego telefonu, dzwoni i szybciej odnajdę. Nie pamiętam, gdzie zostawiłem komórkę, więc gdy dzwoni, kręcę się wokół własnej osi, idę w jedną stronę, potem drugą. Nie mam takiej pomocy technicznej, której bym używał jako pomocy do lokalizowania źródła dźwięku.

- Jeśli by coś takiego było, używałby pan tego?

- Tak, jeżeli byłoby to proste, skuteczne i tanie.

- Czy gdy chodzi pan sam, używa pan laski w ten sam sposób co kiedyś, gdy dobrze pan słyszał?

- Raczej tak - prawa lewa. Nie widzę jakichś zmian w sposobie posługiwania się laską. Jeśli źródło dźwięku jest dalej niż metr, laska nie pomoże w jego zlokalizowaniu. Bardzo by się przydał przyrząd, który by to ułatwiał. Węch też mi pozwala zlokalizować jakiś punkt orientacyjny. Czuje się, że przechodzi się koło perfumerii, restauracji, czegoś gdzie jest wyraźny zapach. To oczywiście pomaga. Dalej dotyk idę po chodniku, tu jest gładko, tam kostka, dziura, coś innego, bo stopami orientuję się gdzie jestem, że trzeba skręcić. To są sygnały pozasłuchowe. Czasem otrę się o coś ramieniem i już mam orientację, że jestem za blisko ściany. Człowiek powinien umieć korzystać ze wszystkich zmysłów, to musi być takie multi. Musi być umiejętność kojarzenia w jakiś całościowy obraz sygnałów dostarczanych przez poszczególne zmysły. Coś podpowie mi dotyk, słuch, wzrok jeśli mam resztki, laska, stopa, bo na coś nadepnąłem. To jest chyba cała sztuka, by umieć to precyzyjnie zebrać w całościowy obraz, a jednocześnie zrobić to możliwie szybko. Idąc, nie mam czasu usiąść i zanalizować. Trzeba szybko się zorientować, zbudować z tych różnych sygnałów obraz przestrzeni, otoczenia.

- W jaki sposób tworzy pan obraz otoczenia?

- To jest znowu bardzo trudne pytanie. Nawet nie wiem. W małych przestrzeniach, np. pokoju, pójdę, dotknę, obejrzę: drzwi, okno, ta ściana pusta. Mogę to ustalić dotykiem. Niedaleko domu mam nieduży park. Tam są 3 stawy, dookoła ścieżki, rosną drzewa. Mimo że wiele razy wokół tych stawów chodziłem, nie mam obrazu. Dla mnie w tej sytuacji jedynym skutecznym sposobem jest mapa, dotykowy plan. Nie to, że ktoś mi opowie, bo po pierwsze te opowieści są często mało precyzyjne, a po drugie pani mówi to co pani widzi, a ja i tak rozumiem co innego. Jak dotknę, widzę proporcje, odległości pomiędzy punktami, kierunki, kąty. Uważam, że dla wytworzenia w umyśle, w wyobraźni niewidomego prawdziwego obrazu przestrzeni, jedynym sposobem jest wypukła mapa, której dotknę i widzę: tędy idzie ścieżka, tu jest jezioro, jak się ma jedno do drugiego, jakie odległości, wzajemne relacje przestrzenne. Myślę, że nie ma innego dobrego sposobu. Myślę, że to jest warunek skutecznego i bezpiecznego poruszania się. Oczywiście można wykorzystać GPS. Mówi mi skręć w lewo, w prawo, ale to nie jest to co ma pani w oczach jak pani patrzy. Jak patrzy pani na przestrzeń przed sobą, widzi pani od razu całość: tu drzewo, tam ścieżka, jezioro, jak to się ma do siebie. Moim zdaniem nie da się tego wiernie, dokładnie przekazać słowem. Najbardziej bliskim prawdy jest wypukły rysunek. Dla słabowidzącego trzeba kontrastowo.

- Jakie są reguły tworzenia dobrych wypukłych planów?

- Podstawowa sprawa dobrego planu to nie dawać za dużo informacji. Jak będzie za dużo, dla oka to jest czytelne, dla dotyku musi być znacznie mniej. Główny problem polega na tym, jak zredukować ilość informacji np. na planie miasta tak, żeby przekazać maksymalnie dużo informacji, ale żeby nie przesadzić, bo wtedy zamiast informacji robi się dezinformacja. Podstawowy problem to odpowiednia selekcja, generalizacja, bo trzeba uprościć. Jeżeli zechce pani pokazać każdy kąt, szczegół, zakręt w sposób wypukły, nie odczytam tego. Kartografowie nazywają to generalizacją. Jest to uproszczenie. Uprościć trzeba tak, by jak najmniej zafałszować rzeczywistość, a jednocześnie by to było czytelne. Druga rzecz, na planie trzeba różnicować: to można oddać linią ciągłą, to kropkowaną, czymś innym. To musi być rozróżnialne. Muszę mieć możliwość wyraźnego odróżnienia: to jest granica państwa, województwa, ulic - zależy o czym mówimy. Muszą być dostatecznie czytelne różnice pomiędzy poszczególnymi wypukłymi znakami. Często ludziom się wydaje, że to jest na tyle inne, że każdy zauważy. Okiem tak, dotykiem nie. Trzecia zasada: jeśli chodzi o dotyk, nie równać do najzdolniejszych, najsprawniejszych, bo odczyta to tylko trzech czy pięciu. To tak jak w turystyce. Chodząc po górach, nie dostosowujemy tempa do najsprawniejszego, tylko do najsłabszego, żeby on dał radę. Tak samo tutaj. Jeśli przeczyta trzech, nie oznacza to, że przeczyta trzystu. Wydaje mi się, że to są podstawowe warunki, które muszą być spełnione, żeby wypukły plan był czytelny. Nie mam żadnych badań, ale intuicyjnie czuję, że są ludzie, którzy mają kłopoty z wyobraźnią przestrzenną. Jeden jest muzykalny, drugi nie. Muzykalność można zwiększać poprzez ćwiczenia, szkolenie, ale i tak nie każdy będzie Mozartem. Tak samo jest z wyobraźnią. Jak chodziłem do szkoły średniej, byłem jedynym niewidomym n trzydziestu uczniów. Robiliśmy geometrię: rzuty, bryły, przekątne, kąty. To była szkoła wieczorowa, więc mieliśmy skrócone lekcje, podane w pigułce. Potem musieliśmy rozpracowywać to w domu. Nauczycielka narysowała nowy temat i mówiła, że mam szybko powiedzieć jak to rozwiązać. Widziałem to w wyobraźni. Nie chwaląc się, byłem lepszy od widzących. To jest właśnie wyobraźnia przestrzenna. Dopiero później zrozumiałem, że to co przerobię na jakiejś figurze, koreluje z wyobraźnią przestrzenną. Jak jadę taksówką, czasem mówię taksówkarzowi, że teraz ma skręcić w lewo. Jeden mi powiedział, że to ja powinienem być taksówkarze. Mam wyobraźnię, poza tym ponad 20 lat pracowałem nad mapami. Może to jest sprawa uzdolnienia, ale też kształcenia, ćwiczenia.

- Czy po obejrzeniu planu dotykiem ma pan wyobrażenia wizualne?

- Nie. Mam jeszcze pamięć wizualną, np. pamiętam kolory, ale nie mam przestrzennej wizualizacji. Myślę, że zbyt dawno straciłem wzrok. Po prostu wiem, że pani siedzi tu, okno jest tam i że do tego okna jest ileś razy dalej niż do pani. Wiem, że drzwi są bliżej niż okno. Jak zamknie pani oczy, może pani przywołać obraz, wizualizować. Ja tego nie mam. Mam pewną wiedzę. Parę razy zastanawiałem się na czym to polega. Można by zapytać, skąd wiem, że pani tu jest. Rozmawiamy, słyszę pani głos. Fizycznie tylko słyszę pani głos, ale wiem dużo więcej niż słyszę. Słyszę, w którym jest pani kierunku i że metr, półtora ode mnie. Wiem o pani dużo więcej, że pani tu jest, że nie jest to tylko ten fizyczny dźwięk. Jest pani człowiekiem. Poprzez dźwięk przekazuje mi pani myśli, mam pewne wyobrażenie pani jako człowieka myślącego, czującego, jaka pani jest, czy mówi pani precyzyjnie, jak pani myśli. Mam dużo większą wiedzę niż fizyczny bodziec. To jest trudne. Sam muszę kiedyś pogadać z sobą i z innymi, na czym to polega. Kiedyś ktoś chciał, bym pisał artykuły na temat snów, jak niewidomi śnią. Wiem, że to się dzieje, ktoś się pojawia, ale ta wiedza na pewno nie ma barw, kolorów, wizualizacji przestrzeni. To też nie są rozsypane dźwięki. Na podstawie dźwięków, różnych sygnałów, bodźców jest budowanie jakiegoś obrazu, tak w rzeczywistości, jak i w śnie.

- Skąd pan wie, gdzie jest okno?

- Znam ten pokój. Gdybym tu wszedł pierwszy raz, to bym nie wiedział, chyba że okno byłoby otwarte i byłoby coś zza niego słychać, powiałby na mnie wiatr. Wiem jaki ten pokój ma kształt i jak jest rozplanowany.

- Gdy jest pan blisko np. muru lub człowieka, czy odczuwa pan, że coś tam jest?

- Jest teoria jakiegoś zmysłu X. Jest coś w tym, że jak człowiek się zbliża do dużego obiektu, budynku, nie zawsze muszę go dotknąć, by wiedzieć, że tam jest. Wyczuję go jakoś trochę wcześniej. Inaczej się słyszy, gdy wejdę w tunel czy do holu. Jest inny pogłos, ale to nie zawsze jest odbierane w sensie dosłownym jako dźwięk, zmiana dźwięku. Jak się zbliżam do muru, jest inne ciśnienie, coś innego, czuję inność, ale miałbym kłopot z opisaniem na czym ta inność polega.

- Czy inność muru jest inna od inności człowieka?

- Nie. Im większy obiekt, tym odczucie jest wyraźniejsze, bardziej intensywne. Czuję, że się zbliżam do muru. Jeśli jest to cienki słup, zauważę go jak się o niego uderzę. Człowiek to jeszcze inny problem. Czasem wydaje mi się, że wiem, że ktoś jest np. w pokoju lub że nikogo nie ma, ale czasem to się tylko wydaje. Można się łatwo pomylić. Czasem jednak jest to trafne. To tak jak widzący mówią, że czują na swoich plecach czyjś wzrok, że ktoś na nich patrzy, obserwuje ich. Myślę, że jest coś takiego, że człowiek czuje czyjąś obecność. To jest sposób niepewny. Czasem wydaje się, że nikogo nie ma, a czasem mówię do kogoś, a on już dziesięć minut temu wyszedł z pokoju.

- Czy wyczuwa pan rozmiar obiektu, jeśli nawet pan nie wie co to jest? Czy odczucie daje panu jaaakieś dodatkowe informacje?

- Nie, tylko czy jest obiekt. Informacja nie jest zawsze stuprocentowa, pewna, ale raczej wiem, że coś jest. Nie wiem co, jak jest duże, jak daleko, z czego zbudowane - to dalsza sprawa. Muszę dotknąć, zapytać.

- Czy sądzi pan, że jest możliwość zrobienia szkolenia, by potem to odczucie było pewne?

- Nie wiem. Nie mam żadnych doświadczeń. Teoretycznie wydawałoby się, że poprzez szkolenie można by zwiększyć wrażliwość. Każde szkolenie coś daje. Człowiek o określonym poziomie muzykalności, szkolony i nieszkolony, będzie miał inną wrażliwość muzyczną. Myślę, że człowiek szkolony zwracałby bardziej uwagę, domyślał się, że coś może tam być. Człowiek nieszkolony, mając te same możliwości, przeszedłby obok tego, nie zauważyłby, bo by tego nie oczekiwał. Z psychologii podaje się taki przykład: siedzimy w tym pokoju, jest dzwonek do drzwi. Człowiek czekający na gościa dużo szybciej go usłyszy i usłyszy dużo cichszy sygnał. Ktoś, kto na ten dzwonek nie czeka, usłyszy go później i będzie potrzebował mocniejszego dzwonka. To nie jest problem słyszenia, zmysłu słuchu, lecz uwagi, czy się na tym skupiamy, koncentrujemy uwagę. Myślę, że tak samo tutaj. Szkolenie w zauważaniu takich sygnałów mogłoby się sprowadzać do wyostrzenia uwagi i zwiększenia świadomości. Wiem, że coś takiego może zaistnieć, mogę to zauważyć, więc powinienem się skupiać, by zauważyć czy coś takiego się wokół mnie pojawia.

- Jakie informacje ma pan od nóg, a jaki od laski?

- Podstawową różnicą jest to, że laska dostarcza mi informacji o punktach bardziej odległych. Stopa daje mi informacje o nawierzchni: jestem na asfalcie, trawie, piasku. Laską mogę wyczuć próg, ale stopą dokładniej określę jego wysokość. Laska dostarcza informacje wcześniej o przedmiotach odleglejszych. Stopa jest dokładniejsza. Oczywiście jeszcze dokładniejsza będzie ręka, palce. Stopą nie będę oglądał mapy. Stopą czuję rodzaj nawierzchni w sensie materiału, surowca, rzeźby nawierzchni: wyżej, niżej, pod kątem ostrym, łagodny spad.

- Czy stukając laską, może pan używać informacji dźwiękowych?

- Tak. Jeżeli idę z laską po trawie lub piasku, nie słyszę tego. W bramie, tunelu lub gdy o coś uderzę dźwięk jest inny i go słyszę. Daje mi to pewne informacje. Słyszę różnicę.

- Powiedział pan, że dotykając map, nie robi pan wizualizacji. Jaki to jest typ obrazu?

- Nie wiem. Na pewno nie jest to obraz wizualny, nie mam obrazów wzrokowych. Mam pewne wyobrażenie przestrzeni, ale na zasadzie zbliżonej do geometrii. Wiem jakie są odległości pomiędzy punktami, relacje pomiędzy nimi: ten jest bardziej na prawo, na lewo, dalej, bliżej. Nie jest to taki obraz jaki ma człowiek, który patrzy lub widzi po zamknięciu oczu. Z doświadczenia wiem, że drzwi są mniej więcej na poziomie tej linii. Rozmawiając z panią, wiem, że ten stół idzie tędy, jest kąt prosty. Wiem, że przedłużenie tego boku trafi na ścianę na wprost drzwi. To jest geometria, prawie rysowanie cyrklem.

- Mówiąc o drzwiach, robił pan ruchy ręką. Czy ten ruch jest częścią obrazu?

- Nie wiem, natomiast na pewno jest mniej więcej tym czym jest pędzel dla malarza. Pędzel nie jest obrazem, ale bez niego nie będzie obrazu. To jest narzędzie, które do tego obrazu prowadzi. Jak idę tu po schodach, to nie jest tak, że dotykam każdego stopnia. Pewne rzeczy mam w pamięci mięśniowej. Jak ileś razy przez te schody przejdę, mam to w pamięci mięśniowej. Tak samo tu. Myślę, że niektóre elementy obrazu są jakoś zakodowane w pamięci mięśniowej. Może też być pamięć słuchowa. Obraz jest budowany z różnych pamięci.

- Czy ma pan obraz miasta lub jego części?

- Warszawę wyobrażam sobie dość dobrze, bo się po niej poruszam, mieszkam w niej kilkadziesiąt lat, oglądałem wypukłe plany Warszawy. Gdyby zapytała mnie pani o Wrocław czy Szczecin, nie mam żadnego obrazu.

- Jaki ma pan obraz Warszawy?

- Wisła płynie z południa na północ. Nie idzie prosto, lecz dalej odchyla się na zachód. Są główne ciągi komunikacyjne typu główne ulice jak Aleje Jerozolimskie. One idą ze wschodu na zachód zakręcając na południowy-zachód. Przy Pałacu Kultury jest główna ulica Marszałkowska. Idzie z północy na południe. Dzielnice: na północy jest Żoliborz, Śródmieście, tu jest Mokotów, Ochota, Włochy, po tamtej stronie Wisły Praga Północ, Praga Południe, daleko jest Białołęka. Mam ogólny obraz, właśnie geometryczny. Wiem, że jedna dzielnica jest większa, druga mniejsza. W miarę precyzyjnie mogę pani powiedzieć, że Włochy zaczynają się od lotniska, bardziej na zachód jest Ursus, tu jest Wola, Ochota itd.

- Proszę pomyśleć o znanej trasie i ją opisać.

- Tłumaczyłem Kasi drogę do fundacji: będzie pani jechała alejami, będzie skręt, dojedzie się do ronda, autobus skręci w lewo, niedaleko skręci w prawo, wysiąść na przystanku, cofnąć się kilka metrów, pójdziesz w bok, będą schodki, ścieżka, parking, trawnik, idź do końca, skręć, wyczujesz, że będziesz wchodziła na podjazd wzdłuż budynku, będą drzwi. Wielu niewidomych mówiło mi, że jak opiszę im drogę, to trafiają jak ktoś inny - niekoniecznie. Mówię taksówkarzowi, że jedziemy prosto,  na ulicy Popularnej skręcimy w prawo, na alejach w lewo, mija pan przystanek, będzie taki a taki budynek, za nim pan skręci, będzie rondko, objedzie pa, w prawo ulica (podaję nazwę), w lewo, zobaczy pan niebieski budynek z numerem 7, za nim w lewo, zobaczy pan żółty budynek z numerem 9 i z podjazdem, tam proszę wjechać. Tak mniej więcej.

- Jak się pan uczył nowych tras?

- Idąc w nieznany teren, wolałem, by ktoś mi coś o nim opowiedział. Tak było najczęściej, bo zawsze ktoś coś wiedział. Można rysować na folii na podkładzie z gumy nawet długopisem, jest wypukła linia. Jeżeli ktoś mógł mi narysować, bardzo mi to pomagało w orientacji i jak ktoś umiał opowiedzieć, co jest po drodze charakterystycznego: tam będzie kiosk, sklep. Może pani 10 razy chodzić jakąś drogą z przewodnikiem, a będzie pani wiedziała mniej niż jeśli raz pójdzie pani sama. Idąc samemu, trzeba się cofnąć, zorientować, dopytać, ale wtedy człowiek poznaje drogę.

- Czy trasę można też narysować na pana dłoni?

- Tak, ale rysunek jest bardzo schematyczny. Mimo wszystko pomaga. Nie można tego traktować jako jedynego źródła informacji. Może to być tylko przybliżenie.

- Czy wypukła mapa i opis są dla pana lepsze niż wypukła mapa bez opisu?

- Jeżeli przed sobą będę miał wypukłą mapę, wolę ją oglądać z panią niż sam, bo coś mi pani dopowie, upewni. Jak oglądam sam, mam sporo niepewnych punktów. Nie wiem czy tak jest, może mi się wydaje, a w rzeczywistości jest inaczej, więc wolę to robić z kimś kto mi to opisze. Najlepsza jest więc mapa i opis.

- Poruszanie się jest teraz łatwiejsze czy trudniejsze? Nie chodzi mi o pana, lecz ogólnie o warunki dla niewidomych.

- W mieście utrudnieniem jest dużo większy ruch: więcej samochodów, tramwajów, ludzi. Pomagają GPS-y. Teraz jest więcej planów. Myślę, że najbardziej pomagają dwie rzeczy: większe przygotowanie rehabilitacyjne niewidomych. Dzisiaj ludzie są dużo lepiej przygotowani do orientacji, samodzielnego poruszania się. Druga sprawa to dużo lepsza świadomość ludzi widzących, którzy wiedzą i są gotowi pomóc, wiedzą, że można, wiedzą jak, nie boją się, nie wstydzą. Są bardziej kompetentni.

- Czy możliwe i potrzebne jest ulepszenie rehabilitacji?

- To jest problem. Można jeszcze coś wymyślić. Pojawiają się rozwiązania techniczne, jedne lepsze, drugie gorsze. Trzeba uczyć niewidomych sensownego korzystania z tych rozwiązań technicznych. Trzeba wiedzieć jak uczyć, uczyć nauczycieli. Zawsze są jakieś rzeczy do wymyślenia, których jeszcze nie ma. Może coś co dziś nie przychodzi mi do głowy, za 10 lat będzie oczywiste. Dziś myślę, że trzeba wcześnie i dobrze uczyć korzystania z nowych możliwości technicznych. Uczyć trzeba w sposób zróżnicowany, wiedzieć jakie są rzeczywiste możliwości, jak dla każdego może być wysoko ustawiana poprzeczka ten trochę widzi, tamten nie dosłyszy, tamten ma mniejszą sprawność mięśni. Musi być dobra diagnoza. Instruktor musi umieć trafnie zdiagnozować i na podstawie diagnozy zbudować indywidualny program postępowania dostosowany do możliwości i ograniczeń. Nie może być wszystko tak samo dla każdego.

 

Rozmowę przeprowadziła  dr Marion Hersh z Uniwersytetu w Glasgow  w sierpniu 2008 roku, a   spisała ją i   opracowała Hanna Pasterny.