Biografia prasowa  

 

 Melania Rzysko - Wójcik

działaczka Polskiego Związku Niewidomych  

Przez  długie lata przewodnicząca zarządu koła PZN w Czarnkowie / woj.  Wielkopolskie/   

 Po zamążpójściu  przeniosła się do miejscowości Końskie /woj. Kieleckie/

 

                Nie zagubić człowieka

  Urodziłam się po II wojnie światowej na wielkopolskiej wsi, w rodzinie wielodzietnej. Wzrok straciłam we wczesnym dzieciństwie na skutek zapalenia opon mózgowych, na które chorowało wówczas i nierzadko umierało sporo dzieci. W rodzinie nigdy nie miałam taryfy ulgowej. Rodzice od początku włączali mnie i rodzeństwo do wszystkich prac domowych, co bardzo mnie denerwowało. Czułam się wykorzystywana, ale  zwłaszcza mama była nieugięta, spokojnie tłumacząc mi, że to dla mojego dobra, że kiedyś to zrozumiem i będę im wdzięczna. Dziś wiem, że mieli rację!

                     Ważny życiowy etap

Ogromną rolę w moim życiu odegrała szkoła dla niewidomych dzieci i młodzieży. To pewne, że rozłąka małego dziecka z rodzicami nie była łatwa, jednak w szkole też odnosiliśmy duże korzyści, które nie każdy dom rodzinny mógł zapewnić niewidomemu dziecku. Opiekowali się nami dobrze przygotowani, wykształceni wychowawcy i nauczyciele, którzy znali nasze potrzeby i zainteresowania, byli z nami w internacie i w szkole. Nie było mowy o nudzie. Wolne od nauki godziny były zagospodarowane zajęciami, na których mogliśmy rozwijać nasze ulubione zainteresowania. Było też wspólne słuchanie słuchowisk radiowych i głośne czytanie książek przez wychowawców, których nie było w naszej bibliotece. Te w brajlu czytaliśmy sami, z własnej nieprzymuszonej woli. Właśnie w tym czasie ogromnie pokochałam książki i czasopisma, z którymi nie rozstaję się do dziś. Są dla mnie wspaniałą rozrywką, źródłem informacji, głębokich przeżyć, dobrym przyjacielem na dobre i na złe. W szkole poznałam wiele koleżanek i kolegów, z którymi do dziś utrzymuję jakże miły i wartościowy kontakt telefoniczny i korespondencyjny. Z niektórymi spotykam się osobiście i naszym wspomnieniom nie ma końca.

                  Bolesny powrót

  Od dziecka miałam słabe zdrowie, mimo to szkołę opuszczałam bez lęku o przyszłość, pełna optymizmu, planów, pragnień i marzeń, jak to u młodych ludzi bywa. Jednak ogromny zawód dopadł mnie szybciej niż bym się spodziewała. Nie było bowiem mowy o podjęciu pracy ze względu na stan zdrowia i trzeba było wracać z powrotem na wieś. Byłam załamana. Moje koleżanki pracowały w spółdzielniach dla niewidomych i dalej się kształciły, tylko mnie nic się nie udało. Często ze złością zadawałam sobie i rodzicom pytanie: „Po co mi było wyjeżdżać do szkoły, uczyć się latami, poznawać nowe środowisko i otoczenie, inny świat niż na wsi, jeśli musiałam znów tu wrócić i wegetować?” Rodzice i rodzeństwo pocieszali mnie jak mogli i wierzyli, że ten trudny dla mnie okres minie i mimo wszystko będę mogła realizować swe marzenia. Docierały do mnie książki w brajlu i czasopisma, których czytaniem wypełniałam każdą wolną chwilę. Z czasopism, głównie z „Pochodni”, mogłam dowiedzieć się o życiu, nauce i pracy ludzi niewidomych, o ich trudnościach, sukcesach, porażkach i radościach. Pragnęłam być jak najbliżej tego środowiska i coś dla niego robić.  

Miałam sporo szczęścia, ponieważ akurat w tym czasie nasz okręg PZN zadecydował utworzyć na naszym terenie koło, którego tam jeszcze nie było, gdyż członkowie, chcąc załatwić swoje sprawy, musieli pokonywać kilkadziesiąt kilometrów w drodze do okręgu. Na pierwszym zebraniu powierzono mi funkcję przewodniczącej zarządu koła PZN, którą przyjęłam z wielkimi oporami i obawami. Nie znałam bowiem terenu, nie miałam żadnego doświadczenia i pomysłu, jak ta moja i zarządu działalność ma wyglądać. Jednocześnie rozumiałam, że spadła mi też jak z nieba wielka szansa, dzięki której mogę odmienić swoje nieciekawe życie. Nie byłam sama. Obiecana przez władze pomoc, rady, odpowiednie materiały, okazały się bardzo skuteczne. W tym miejscu koniecznie muszę wymienić i wspomnieć dość dawno już nieżyjącego ówczesnego kierownika biura zarządu okręgu w Poznaniu, Henryka Sobka, człowieka wrażliwego, serdecznego, bez reszty oddanego naszemu środowisku. Na uznanie zasługuje też inny wspaniały człowiek i wieloletni działacz, przewodniczącego koła w poznańskiej dzielnicy Wilda, Marian Gudz, który mimo dodatkowego kalectwa zawsze był z ludźmi. Podobnych wspaniałych, wartościowych działaczy poznałam wielu i sporo się od nich nauczyłam. Część ich doświadczeń z powodzeniem przez lata wykorzystywałam na moim terenie.

Siedziba naszego koła przez dłuższy czas mieściła się w moim mieszkaniu. Dużą pomoc miałam również od rodziny, na którą zawsze mogłam liczyć. Nie było problemów z przewodnikiem i prowadzeniem dokumentacji koła. Głównym naszym zadaniem było wyszukiwanie w małych odległych wioskach i miasteczkach niewidomych dzieci i dorosłych, kierowanie ich do przedszkoli, szkół, na odpowiednie szkolenia i do pracy, najczęściej w spółdzielniach dla niewidomych, w których, oprócz pracy i rehabilitacji, otrzymywali różnoraką pomoc.  Pomagali nam w tym sołtysi, urzędy miasteczek i gmin, księża i lekarze okuliści. Staraliśmy się być jak najbliżej słabego, cierpiącego człowieka, bo nie ma nic gorszego niż osamotnienie, brak oparcia i nadziei.

         Pamiętać o człowieku

  Moja działalność w Związku trwała ponad trzydzieści pięć lat. Zrezygnowałam z niej niedawno sama, na własne życzenie, z kilku ważnych, bolesnych powodów, o których nie miejsce tu wspominać. No cóż, funkcji, wysokich stanowisk, władzy nie otrzymuje się w darze na całe życie i warto o tym pamiętać. Wówczas odejście jest łatwiejsze.  

 Dzięki swej długoletniej działalności w strukturach PZN mam dużą skalę porównawczą, obraz tworzącej się i rozwijającej organizacji inwalidów wzroku. Poznałam wielu niezwykle wartościowych ludzi, nie tylko tych znanych, z przysłowiowej najwyższej półki władz związkowych, ale również mniej znanych, skromnych, uparcie i dzielnie mierzących się w terenie z ludzkimi trudnościami i problemami. Warto o nich pamiętać i opowiadać innym przy obecnych jubileuszowych spotkaniach. Bardzo przykro jest słyszeć o zapomnianych, osamotnionych, zmęczonych chorobą i wiekiem działaczach lub ich najbliższych osobach, do których raczej nikt nie zagląda z życzliwym słowem czy chęcią drobnej pomocy. Czy my tak naprawdę wiemy, ilu w naszej organizacji jest takich samotnych ludzi? Czy znamy ich obecną sytuację i czy wiemy, jak sobie na co dzień radzą? Dlaczego tak rzadko zaglądają do lokalu koła i nie zawsze w terminie opłacają składki? Tym sposobem tracą szansę na różne atrakcyjne wyjazdy, wycieczki i na okazjonalne spotkania, których bardzo im brakuje. Zarządy wolą ten fakt tłumaczyć brakiem zainteresowania, niechęcią i obojętnością tej grupy członków, a nie brakiem przewodnika, który to fakt najczęściej jest tego powodem.

Ja też od niedawna należę do tej grupy członków. Mam podobne problemy, odczucia i oczekiwania. Rozmowy z drugim człowiekiem nie zastąpi nawet najlepszy sprzęt elektroniczny, jaki mam w mieszkaniu. Oczywiście niezaprzeczalny jest fakt, że dostęp do komputerów, możliwość swobodnego posługiwania się nimi, stały się dla samodzielności niewidomych rzeczywistością niemal rewolucyjną. W jej opanowaniu ogromną rolę odgrywają niewidomi i słabowidzący informatycy, otwierając rzeszom inwalidów wzroku okna na cały świat. Również dzięki komputerom praca w naszych związkowych biurach stała się łatwiejsza, ciekawsza i niewidomi liderzy są nieporównanie bardziej niż kiedyś samodzielni i niezależni od innych. Jednak dość często słyszę z ust obecnych działaczy, niedokładnie znających historię Związku, że dawniej to były wspaniałe czasy dla organizacji, bo wszystko spadało  jakby z nieba: bogate spółdzielnie, otwarte dla wszystkich chcących pracować, lokale umożliwiające działalność kulturalną, wielu chętnych do różnorakiej pomocy i nieograniczone pieniądze na rzecz środowiska. No cóż, uważam, że szkoda zdrowia i czasu na sprzeczki i porównania, które nic dobrego nie wnoszą. Życie nie stoi w miejscu. Zamiast oglądania się wstecz, trzeba jak najszybciej przystosować się do nowych bardzo ciekawych, choć też bardzo trudnych czasów. Nie bać się włączać do pracy w zarządach kół naszych młodych, dobrze wykształconych, pełnych energii i wiedzy członków, którzy po powrocie ze szkół na swe rodzinne tereny niech poczują się potrzebni i doceniani.

Niedawno do naszego koła PZN wstąpił młody człowiek z wyższym wykształceniem. Szybko nauczył się brajla, odbył szkolenie w bydgoskim ośrodku rehabilitacyjnym i wrócił w swoje rodzinne strony, by służyć wiedzą i pomocą tutejszym inwalidom wzroku. Starał się poznać jak najbliżej środowisko, jego potrzeby i zainteresowania, miał sporo ciekawych propozycji i pomysłów, które zgłaszał do zarządu i chciał z nim wspólnie realizować. O sprawach inwalidów wzroku pisał do gazety lokalnej. Jako dobry komputerowiec pragnął na miejscu prowadzić szkolenia, szczególnie dla ludzi samotnych i małżeństw, którzy z powodu braku przewodnika musieli rezygnować ze szkoleń zbiorowych na wyjazdach. Widział również potrzebę skupienia wokół siebie w ramach wolontariatu młodzieży, zapoznania jej z problemami i potrzebami naszego środowiska, po to, by skutecznie mogła pomagać niewidomym i służyć za przewodnika w trudnych sytuacjach. Miał bliskie kontakty z księdzem opiekującym się młodzieżą oazową, ale zarząd naszego koła niestety nie wziął tego pod uwagę. Uważał, że sam sobie doskonale poradzi i dobrze wie, czego członkom najbardziej potrzeba. Młody człowiek nie załamał się, poszukał zrozumienia i szczęścia na innym terenie, gdzie wysłuchano go, zrozumiano i doceniono jego wartość i intencje. Obecnie jest bardzo szczęśliwy, ma ulubioną pracę, mieszkanie i w tym roku założył rodzinę.

Nie zawsze jednak tak pozytywnie układają się ludzkie losy i trzeba o tym pamiętać. Obecnym liderom naszej organizacji wspólnych zadań nie brakuje i długo nie zabraknie, bo jeszcze do zrobienia jest mnóstwo i jestem pewna, że ogromna część działaczy ze zrozumieniem i poświęceniem wypełnia swe obowiązki. Ja obecnie niewiele mogę się wypowiadać na temat bieżącej działalności Związku, jestem bowiem jakby na uboczu jego spraw i życia. Toteż jakichś wielkich, ciekawych propozycji nie przedstawię, mocno wierząc, że uczynią to inni. Mam tylko takie jedno skromne, ciche, jubileuszowe życzenie-pragnienie, żeby wszyscy członkowie Polskiego Związku Niewidomych mogli zgodnie powiedzieć, że to jest ich organizacja, że czują się w niej dobrze, bezpiecznie, jak w drugim domu, równo traktowani, że są z niej dumni i nikomu z różnych powodów nie będzie się chciało odchodzić. Tak kiedyś mówiono o Związku nie tylko przy ważnych okazjach. Oby w pogoni za realizacją wielkich  zamierzeń, planów i marzeń, jakie wytyczają sobie jego liderzy, niechcący po drodze nie zgubić skromnego, samotnego, przygniecionego codziennymi problemami, zwykłego człowieka. O tym trzeba i warto pamiętać.

Pochodnia październik 2007