Część V.

Wojna i okupacja - 1939-1945

 

 

1. Wydarzenia historyczne

 

Sytuacja Polski w końcu lat trzydziestych, po zawarciu paktów o nieagresji z obu potężnymi sąsiadami - Niemcami 25 lipca 1932 i 26 stycznia 1934 r. oraz ZSRR 25 lipca 1932 r. (z przedłużeniem na 10 lat), pozornie była ustabilizowana. Dopiero zdarzenia z jesieni 1938 r. i wiosny 1939 r. otrzeźwiły rządy zachodnich państw. W końcu września 1938 r. Niemcy zajęły Sudety, a 5 marca 1939 r. Hitler wkroczył do Czechosłowacji, Polsce zaś w dniu 28 kwietnia wypowiedział układ o nieagresji, co wywołało natychmiastową reakcję Zachodu. 30 marca 1939 r. W. Brytania, a zaraz po niej Francja, złożyły Polsce gwarancję bezpieczeństwa. Francja zobowiązała się z chwilą wypowiedzenia wojny wysłać na pomoc lotnictwo i w ciągu 14 dni natrzeć na Niemcy wojskami lądowymi.

Tymczasem 23 sierpnia 1939 r. Ribbentrop w imieniu rządu w Berlinie zawarł z Mołotowem, przedstawicielem ZSRR, pamiętny pakt o podziale między nich państwa polskiego oraz innych krajów Europy Środkowej. 1 września wojska hitlerowskie rozpoczęły z trzech stron atak na nasz kraj. Ich bombowce, w dużej części zabrane armii czeskiej, niszczyły: składy sprzętu wojskowego, węzły kolejowe, mosty, elektrownie oraz siały spustoszenie na drogach przepełnionych ewakuowaną na wschód ludnością. Ze wschodu, zgodnie z układem Ribbentrop - Mołotow, 17 września wojska radzieckie napadły na Polskę. W tych warunkach mobilizacja nie mogła spełnić swego zadania. Rzeczpospolita Polska nie miała szans pokonać dwóch wielkich agresorów - niemieckiego i radzieckiego, tym bardziej że sprzymierzeńcy, W. Brytania i Francja, ograniczyły swą pomoc do not wypowiadających wojnę.

Po 2 tygodniach zaciętych walk zmotoryzowane jednostki niemieckie znalazły się na przedpolu Warszawy. 17-21 września na skraju Puszczy Kampinoskiej rozegrała się kilkudniowa bitwa o Laski. Tymczasem atakowana z powietrza stolica mimo bohaterstwa prezydenta Stefana Starzyńskiego i ludności Warszawy wkrótce została pozbawiona wody, światła i żywności, a część miasta płonęła. Nie otrzymawszy obiecanej pomocy, dowództwo września podpisało kapitulację. Rząd jednak już wcześniej, bo 15 września, opuścił Polskę i schronił się w sprzymierzonej Rumunii. Wraz z rządem wyjechał prymas-interrex kardynał August Hlond, najwyższym zaś przedstawicielem Kościoła stał się arcybiskup krakowski Adam Stefan Sapieha. Gdy w połowie września losy wojny rozstrzygały się na równinach Mazowsza, we wschodnich województwach oddziały Armii Czerwonej bez wypowiedzenia wojny rozbrajały zdezorientowane często polskie wojsko, okupowały, niszczyły kraj, rozstrzeliwały ziemian, wywoziły w głąb Rosji wyższych urzędników, sędziów, lekarzy, policję, profesorów. Rosyjski okupant niszczył wszystkie dobra kultury. Linię demarkacyjną z Niemcami ustalono na Sanie i Bugu.

Po zajęciu Polski, Niemcy jej część zachodnią i północną wcielili do Trzeciej Rzeszy, z reszty zaś utworzyli tzw. Generalną Gubernię z główną siedzibą w Krakowie. Zaraz w pierwszych tygodniach zaczęli stosować przemoc - internowanie i rozstrzeliwanie zakładników, działaczy społecznych i pracowników naukowych, których zebrano z dwóch uniwersytetów i wywieziono do obozów. Zamknięto również szkoły średnie i wyższe, seminaria duchowne, wszystkie wydawnictwa, niszczono lub wywożono zasoby bibliotek i muzeów. Zarządem państwowym objęto przedsiębiorstwa, lasy i majątki rolne, na rolników nałożono ogromne kontyngenty. Nastało szpiegowanie, rewizje, wprowadzono godzinę policyjną, rozstrzeliwano na ulicach. Liczba obozów koncentracyjnych pod koniec wojny doszła do 200. W miastach panował głód, brak światła i wody, rozwijał się nielegalny handel, ceny rosły. W zachodnich województwach włączonych do Rzeszy wysiedlono 700-800 tys. Polaków, sprowadzając na ich miejsce tyluż Niemców. Młodzież polską wcielano do wojska.

Rosyjski okupant działał podobnie. Około 230 tys. jeńców wojennych przekazano władzom "bezpieczeństwa", czyli NKWD (dziś KGB). Wtrącano ludzi do więzień, łagrów, a inteligencję i chłopów zsyłano do Kazachstanu lub na Syberię. Los ten spotkał również leśników, kolejarzy, pocztowców, ludność z pasa granicznego. Liczbę wywiezionych ocenia się na przeszło 1,5 mln. W Katyniu wymordowano 15 tys. oficerów (wielu było sędziami i lekarzami), tysiące Polaków traciło życie w innych miejscach kaźni. Około 150 tys. młodzieży powołano do wojska, 80 tys. więźniów wymordowano w chwili wybuchu wojny z Niemcami.

Społeczeństwo polskie od pierwszych dni wojny zaczęło się organizować. Powstawały organizacje wojskowe, ściśle zakonspirowane, które gromadziły broń i leki, wydawały gazetki, szkoliły młodych. Liczebność członków tych organizacji osiągnęła liczbę ok. 300 tys. ludzi. Utworzono legalny wymiar sprawiedliwości, uprawomocniony przez rząd polski w Londynie, który wydawał wyroki na zdrajców i donosicieli, szmalcowników, albo szczególnie okrutnych urzędników gestapo. Do końca wojny ruch oporu wysadził 700 niemieckich transportów kolejowych. W miarę jak rezerwy ludzkie się wyczerpywały, zaczęto wywozić coraz więcej Polaków na roboty do Rzeszy. W sumie liczba wywiezionych wyniosła ok. 740 tys. mężczyzn i kobiet. Dzieci kierowano do specjalnych obozów w celu germanizacji. W miastach uliczne łapanki stały się codziennym zjawiskiem, toteż wzmagał się ruch partyzancki w lasach i górach, zadający wrogowi nieraz dotkliwe straty. Na wschodnich terenach zajętych przez Hitlera w czasie wojny z Rosją (od 1941 r.), Niemcy popierali ekstremistów ukraińskich i litewskich oraz dostarczali im broni. Na samym Wołyniu zginęło z rąk Ukraińców 35 tys. polskiej ludności cywilnej.

W końcu naziści przystąpili do eksterminacji Żydów, dokonując masakr w miasteczkach oraz wywożąc ich do obozów koncentracyjnych. Łącznie wymordowali 3 mln Izraelitów. Wielu z nich uratowało się dzięki ukryciu się w klasztorach lub prywatnych domach, za co groziła ukrywającym kara śmierci. Prześladowany był również Kościół katolicki, więziono księży i biskupów lub wywożono ich do obozów. Zginęło ogółem 4 tys. kapłanów.

Po obronie Stalingradu w styczniu 1943 r. Czerwona Armia przeszła do kontrofensywy i gdy wkroczyła na polskie tereny, władze sowieckie utworzyły 22 lipca 1944 r. Tymczasowy Rząd pod nazwą Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego - PKWN. Zaczął on od razu wprowadzać ustrój wzorowany na sowietach. Armia sowiecka i utworzona przy niej dywizja armii polskiej w lipcu 1944 r. stanęły pod Warszawą. 1 sierpnia doszło w stolicy do wybuchu powstania, Polacy chcieli usunąć uciekających Niemców i przywitać jako wolny naród wojska radzieckie. Powstaniu władze radzieckie nie udzieliły żadnej pomocy, zdając miasto na łaskę okupanta. Niemcy tymczasem, dysponując czołgami i samolotami oraz lepszym sprzętem, wielokrotnie przewyższali siły powstańcze. Po 2 miesiącach rozpaczliwej, bohaterskiej walki, stolica skapitulowała, a powstańców wzięto do niewoli. Łącznie zginęło 203 tys. osób. W następstwie Niemcy zaczęli systematycznie wyburzać miasto, co dla polskiej kultury było ciosem bez precedensu. 17 stycznia 1945 r. Armia Radziecka przekroczyła Wisłę i weszła w ruiny Warszawy oraz rozpoczęła ofensywę, której ostatecznym celem był Berlin. Sowieckie NKWD i wzorowane na nich polskie władze bezpieczeństwa w liczbie 78 tys. ludzi zaczęły likwidować Armię Krajową, aresztując, wywożąc lub mordując jej członków.

W dniu 11 lutego 1945 r. w Jałcie odbyła się konferencja Wielkiej Trójki w osobach Józefa Stalina, Franklina Roosevelta i Winstona Churchilla i ustaliła dla Polski nowe granice. Z terenów na wschód od tzw. linii Curzona, tzn. na wschód od rzeki Bug, masowo wysiedlano Polaków, osadzając ich na zdobytych na Niemcach terenach. Na pierwszym zgromadzeniu ONZ przyjęto stan faktyczny za obowiązujący, jakkolwiek nie był on zgodny z Kartą Atlantycką. Polska nie była tam wcale reprezentowana.

 

 

2. Róża Czacka w czasie drugiej wojny światowej

 

W życiu Matki Elżbiety sześcioletni okres II wojny światowej zasługuje na szczególną uwagę. W tym czasie uwidoczniły się jej wielkie duchowe wartości, jak mądrość, roztropność, miłość bliźniego i męstwo. W na pozór beznadziejnych sytuacjach okazywała równowagę ducha. Ze spokojem i prawdziwie z ręki Bożej przyjęła zniszczenie wyników długoletniej pracy. Z przenikliwością patrzyła na sprawy kraju, potrzeby Dzieła, wielkość zagrożeń, możliwość nowych dróg postępowania. W chwilach klęski nie wahała się kazać siostrom dzielić się wszystkim z najbardziej potrzebującymi.

Postawa Matki promieniowała na otoczenie. Gdy strukturę Dzieła przyszło zmieniać, tworząc nowe punkty schronienia, by łatwiej przetrwać, siostry po bohatersku brały na siebie najcięższe obowiązki. Z pogodą znosiły ciasnotę, niewygody, braki oraz zagrożenia. Ich przykład działał na współpracownice świeckie i niewidomych. Wszystkim udzielała się atmosfera heroizmu, budząc podziw ludzi z zewnątrz. Przedstawiając dzieje poszczególnych placówek, jakie wytworzyły się podczas wojny, pragnąłbym podkreślić rolę Matki Elżbiety, wielkiego wychowawcy ludzi. ródła, na których oparłem niniejszy rozdział, pochodzą od osób, które brały udział w opisywanych zdarzeniach. Niezastąpioną wartość przedstawia dobrze udokumentowana praca Alicji Gościmskiej i Ryszarda Kamińskiego Laski w czasie okupacji 1939-1945 oraz artykuł siostry Viannei Szachno Franciszkanki Służebnicy Krzyża w latach 1939-1940. (1)

Po zajęciu przez Hitlera w kwietniu 1939 r. Czechosłowacji nie robiono już sobie złudzeń, następnym krokiem miał być atak na Polskę. Władze polskie rozpoczęły rozmowy z przedstawicielami Towarzystwa o ewakuacji Zakładu w razie wybuchu wojny. Położone na wschodnim skraju znacznego kompleksu lasów graniczącego z ciągnącą się ku Warszawie równiną, Laski stanowiły ważny punkt strategiczny. Znaczenie jego powiększała bliskość ukrytych w lesie magaz
ynów amunicji. Dwa największe zakładowe budynki przewidziano więc na szpitale wojskowe.

Matka poleciła gromadzić żywność i lekarstwa. Gdy na tydzień przed rozpoczęciem działań wojennych ogłoszono pierwszą mobilizację, kazała zawiadomić listownie rodziny niewidomych, by nie przysyłały dzieci na początek roku szkolnego. (2) Na miejscu pozostały tylko niewidome staruszki, mała grupa dziewcząt i chłopców oraz kilkoro przedszkolaków. W końcu sierpnia nastąpiła ogólna mobilizacja. Spośród pełniących odpowiedzialne funkcje braci tercjarzy, trzech zmobilizowanych odeszło do wojska. Matka została pozbawiona najbliższych doradców, mimo to panował spokój i porządek. Pierwszego września wybuchła wojna. W piwnicy pod murowanym magazynem w podwórzu utworzony został schron przeciwlotniczy, tam też przeniesiono Najświętszy Sakrament. Wprowadzono obowiązkowe zaciemnienia i całodobowy dyżur przy radiu.

Zaraz w pierwszych dniach września siostry i mieszkańcy Zakładu obserwowali walkę powietrzną polskich myśliwców z niemieckimi samolotami. Nieprzyjaciel, uchodząc, zrzucił na sąsiednią wieś bomby burzące, równając z ziemią kilka domów. Jeszcze w końcu sierpnia Matka postanowiła ewakuować obecne w Laskach starsze niewidome kobiety oraz grupę dziewczynek do Żułowa i w tym celu zamówiono specjalne wagony. 5 i 6 września odwieziono ciężarówkami na podwarszawski dworzec Szczęśliwice dwie sześćdziesięcioosobowe grupy wraz z opiekunami świeckimi i zakonnymi. Szosa, którą jechali, znajdowała się pod ostrzałem artyleryjskim. Na dworcu zaś tłum ludzi rzucił się do zajęcia miejsc przeznaczonych dla laskowskich dzieci i staruszek. Niemieckie bombowce rzucały pociski, ziejąc ogniem z karabinów maszynowych na dworzec. W końcu jednak wszystko się ułożyło, nieproszonych gości udało się usunąć i pociąg odjechał. Trzecia, ostatnia grupa niewidomych wyjechała ciężarówką 8 września.

W dniu 7 września w nocy kilkadziesiąt sióstr wyruszyło na piechotę z Lasek do Warszawy. Siostry niosły plecaki i łopaty, by, na apel prezydenta miasta Warszawy Starzyńskiego, wziąć udział wraz z cywilną ludnością w kopaniu okopów dookoła miasta. Matkę Elżbietę wraz z o. Korniłowiczem i s. Joanną Lossow podwieziono samochodem do stolicy, do posiadłości Towarzystwa, przy ul. Wolność 4. Gdy wieczorem siostry zjawiły się po pracy przy okopach, okazało się, że dom Towarzystwa nie mieści tak wielkiej liczby osób i część zakonnic przyjęły do swego schronu Siostry Rodziny Maryi. Przy ulicy Wolność 4 z polecenia władz miejskich utworzono z sióstr i osób świeckich przeszkoloną w Laskach w ochronie przeciwpożarowej i przeciwgazowej straż obywatelską. Przystąpiono od razu do budowy schronu. Wykopano obszerny, głęboki dół, przykryty z pomocą paru świeckich pracowników stropem z szyn stalowych, belek, desek, kamieni i ziemi. Mogło się w nim zmieścić 100 osób. Większość sióstr w następnych dniach zajmowała się szyciem koszul dla wojska. (3)

W miarę jak Niemcy ostrzeliwali miasto, zaczęli napływać mieszkańcy ze zbombardowanych lub spalonych kamienic. Wiodła ich podświadoma myśl, że tam, gdzie są siostry, będzie najbezpieczniej. Matka wydała polecenie udzielania im wszelkiej pomocy, tak w żywności, jak i w odzieniu. Po krótkim czasie zaczął doskwierać głód. Jedzenie ograniczyło się do sucharów z marmoladą, wydzielano nie więcej niż dwie skibki chleba dziennie, popijano kawą z fasoli. Gdy żywności poczęło braknąć, Matka Elżbieta kazała dzielić się po równo ze wszystkimi. Liczba mieszkańców wzrosła tymczasem do 150 osób. Oddziałek przeciwpożarowy dzielnie gasił wciąż wzniecany pociskami ogień na strychu. Uratowano też od spalenia drewniany barak, który w następnych latach okupacji spełniał ważną rolę w pracy dla niewidomych. (4)

W Laskach natomiast Matka Elżbieta zostawiła 10 sióstr. Miały udzielać pomocy rannym i opiekować się inwentarzem. Odpowiedzialną za całość uczyniła lekarkę s. Katarzynę Steinberg, zostawiając jej do pomocy dwie siostry pielęgniarki. W dwa dni po wyjeździe sióstr do Warszawy zaczęli zjawiać się mieszkańcy pobliskich spalonych wiosek. Pierwsi ranni szukali punktu opatrunkowego. Wkrótce przywieziono ciężej rannych. (5) Niemcy 17 września obsadzili wojskiem teren Zakładu, ustawili karabiny maszynowe na dachu najwyższego budynku, a we wsi działa. Przygotowywali się do odparcia ataku cofającej się przez Puszczę Kampinowską ku Warszawie Armii Poznań.

Między 17 a 21 września rozegrała się na terenie sąsiednich osiedli tzw. bitwa o Laski. Jej największe nasilenie nastąpiło 20 września, gdy po bezskutecznych próbach odbicia Zakładu z lasu wyszedł batalion Armii Pomorze. Wyparł Niemców z Zakładu i zajął część wsi. Niemcy, korzystając z zakończenia decydującej o losach kampanii bitwy pod Bzurą, wysłali wtedy do Lasek czołgi, działa i samoloty. Polacy nie ustępowali, parę razy odparli Niemców atakiem na bagnety. Walczono o domy, piętra i pokoje. Zwyciężyła siła niemieckiego sprzętu wojennego i ognia. Niemcy, bojąc się odwetu polskich oddziałów, przystąpili do palenia budynków. Oblewali je benzyną i podpalali. W płomienie wrzucili polskiego rannego żołnierza.

Po południu 21 września samoloty wroga, zniżywszy się nad przyległym do Zakładu lasem, ostrzelały ogniem pokładowym zgrupowanych tam polskich żołnierzy z różnych formacji. W ślad za tym ruszyli niemieccy "sanitariusze" z pistoletami w ręku, by dostrzeliwać rannych. Wówczas s. Katarzyna z wielką odwagą ratowała rannych, krążąc po lesie i wołając: "Ranni, ranni!" Niejeden udający nieżywego wezwał jej pomocy i s. Katarzyna mogła ich ukryć. (6)

Niemcy tymczasem kazali zgromadzić się mieszkańcom Zakładu i zamierzali ich wywieźć. Siostra Katarzyna, gorąco interweniując, wyprosiła wypuszczenie staruszka proboszcza, dwóch niewidomych pracowników i wszystkich sióstr. Mężczyzn zabrano do obozu. W bitwie o Laski zginęło, według późniejszych obliczeń, ok. 200 Niemców i 500 Polaków, niektórzy szacują straty na 400 Niemców i 700 Polaków. (7) Ukryte w piwnicy siostry szczęśliwie przetrwały moment najcięższych walk.

W czasie bitwy siostra Róża, pielęgniarka, została odcięta od sióstr i przebywała w parterowym budynku, do którego znoszono rannych. Wielu rannych wymagało natychmiastowej operacji, często amputacji nogi lub ręki. Czterech lekarzy, w tym paru przypadkowych, wziętych przez Niemców do niewoli, wciąż się zmieniało przy chorych. Najbardziej brakowało chirurga. Siostra musiała sama dokonywać zabiegów, przekraczających jej umiejętności. Wiele ją to kosztowało. Jedyny kompetentny lekarz-Niemiec pokazał się na chwilę, by pospieszyć ku innym najciężej rannym.

Gdy w końcu wszystko się uspokoiło, można było zrobić bilans poniesionych strat. Dziewięć największych budynków zostało spalonych, w tym budynki szkolno-internatowe i gospodarcze. Ostały się jedynie dolne piętra internatu dziewcząt. Zniszczone zostały biblioteki: szkolna czarnodrukowa, tyflologiczna i brajlowskich podręczników szkolnych, a także muzeum szkolne z eksponatami i pomocami oraz archiwum. Ocalały: kaplica, dom rekolekcyjny i dom sióstr, a także wiele mniejszych domków. Wysokość strat oceniono na 75%, w gotówce przedstawiało to bajeczną wówczas sumę 1,5 mln zł.

Sytuacja stolicy natomiast pogarszała się z dnia na dzień. Wzmagało się bombardowanie. Przewidując wszystko co najgorsze, komendantka oddziału przeciwpożarowego zarządziła próbne przeniesienie wszystkich mieszkańców do schronu i zajęcie w nim przewidzianych miejsc. Spotkała się ze sprzeciwem ze strony kilku osób, w tym opiekunek chorych lub inwalidów na wózkach. Sprawa oparła się o Matkę, która wydała kategoryczne polecenie wykonania zarządzenia. Niebawem okazały się zbawienne tego skutki. Wkrótce ostrzał artyleryjski stał się tak silny, że już bez żadnego oporu ok. 100 mieszkańców domu przeniosło się do schronu w spokoju i porządku. Po pewnym czasie Matka wraz z gromadką sióstr wróciła do domu przy ul. Wolność.

Nagle spadła na budynek krusząca bomba. Matka z siostrami znalazły się pod gruzami. Zginęła niewidoma staruszka, a jedna postulantka została śmiertelnie ranna. Siostry z oddziałku przeciwpożarowego, mimo padających pocisków, od razu pobiegły uwięzionym na ratunek, szukając przede wszystkim Matki. Leżała przywalona gruzem, ze złamanym przedramieniem i rannym okiem, z którego płynęła krew. Wyniesiono ją na trawę, ratując również pozostałe zakonnice. Jedna miała z całej twarzy zdartą skórę, inne porozrywaną odzież i gruz w ustach. Furmani, przerażeni ostrością ognia na ulicy, nie chcieli odwieźć Matki do najbliższego szpitala. Dwie siostry zaprzęgły konie, podczas gdy cztery inne wyniosły Matkę na pasach za bramę. Pociski świstały dookoła. Obecna przy tym s. Maria Janina zapisała w cytowanym wspomnieniu "Wrzesień": "Cały czas Mateńka się modliła, nic nie myślała o sobie, nie jęczała, choć była strasznie cierpiąca, tylko mówiła - "Jezus, Maryjo, Józefie Święty, w ręce Wasze oddaję ducha mojego". A potem, gdy pociski stale świszczały, mówiła dalej do nas - "Dzieci moje kochane, nie narażajcie się dla mnie, zostawcie mnie, a ratujcie siebie, ja już stary grat jestem, a wy młode, nie narażajcie życia dla mnie", i potem z bólu chwilami traciła przytomność i znów po jej odzyskaniu modliła się."

Ciągle biegnąc, siostry doniosły Matkę do szpitala położniczego przy ul. Żelaznej, lecz tamtejszy lekarz nie chciał się podjąć żadnego zabiegu i skierował je do Szpitala Świętego Ducha przy ul. Elektoralnej 12. W chwili, gdy tam dotarły, spadł pocisk zapalający i szpital stanął w płomieniach. Biegnąc dalej dotarły do suteryn jakiejś maglarni przy ul. Leszno 27. Tam również wybuchł pożar, wróciły więc na Elektoralną, pod numer 14. Gdy i tu zaczęło się palić, odniosły Matką Czacką z powrotem do maglarni... (8)

 

Ciężki okazał się również los innych rannych sióstr. Komendantka s. Joanna Lossow zorientowała się, że położenie setki osób ukrytych w schronie posesji Towarzystwa jest niebezpieczne. Przylegała do niego wysoka ściana sąsiadującej fabryki. W razie uderzenia bomby, mogła zawalić się na schron i zagrzebać tam zebranych. Siostra nakazała wszystkim natychmiastowe opuszczenie tego schronienia, by szukać czegoś lepszego. Właśnie otrzymała informację, że jest wolna sala w remizie straży pożarnej przy ul. Chłodnej 3. Tam też udał się korowód sióstr i niewidomych. Siostra Joanna zabrała tymczasem na platformę ranne siostry i zaczęła szukać dla nich bezpieczniejszego miejsca. Przejechawszy przez otoczony płomieniami Plac Teatralny chciała umieścić ranne w piwnicach teatru "Qui pro quo", lecz spotkała się z wrogim przyjęciem ze strony kilku mężczyzn. Nie wytrzymując nerwowo ścisku, zaduchu i braku powietrza, zaczęli histerycznie reagować na wpuszczenie dodatkowych osób. Ostatecznie udało się szczęśliwie dojechać do klasztoru Urszulanek Szarych SJK przy rogu ul. Wiślanej i Dobrej, które od razu zaopiekowały się rannymi. Siostra wróciła wtedy do centrum miasta, ażeby sprawdzić sytuację ewakuowanych ze schronu. Znajdowali się w remizie strażackiej, przez którą od czasu do czasu przelatywały pociski. Bojąc się, aby bomba nie pozbawiła życia wszystkich sióstr od razu, rozdzieliła je na trzy grupy i tak rozmieściła w sali, Matka zaś przebywała wciąż w maglarni.

Bombardowanie stolicy osiągnęło szczyt w nocy z 25 na 26 września oraz w następnym dniu i nocy. 27 września nastała niepokojąca cisza, dla mieszkańców miasta gorsza od poprzedniej kanonady. Nieoficjalnie dotarła wiadomość, że toczą się rozmowy polskiego dowództwa z Niemcami. Nie chciano w to wierzyć, trwała gotowość do dalszej walki, lecz pogłoski wkrótce się potwierdziły. W dniu 28. września ogłoszono kapitulację.

Z rana zawieziono Matkę do Instytutu Oftalmicznego przy ul. Smolnej 8, gdzie Szara Urszulanka z ul. Wiślanej, sławna okulistka dr Zofia Woyno dokonała usunięcia gałki ocznej. Długo trwająca operacja odbyła się bez narkozy i środków znieczulających, od dawna w Warszawie wyczerpanych. Matka, zdaniem obecnych sióstr, przez cały czas nawet nie jęknęła. Był to już trzeci dzień po wypadku. Potem w szpitalu św. Łazarza przy ul. Książęcej zestawiono jej złamane ramię. Z tego czasu mamy przejmującą relację Janiny Doroszewskiej: "Raz jeden tylko widziałam Matkę wzburzoną. To było świeżo po kapitulacji we wrześniu. Matka, ranna, leżała wtedy nieruchoma z zabandażowanymi oczami po wyjęciu oka. [...] Ledwo mówiła. Ale powiedziała wtedy mocno: "Powiedz Markowi [synkowi J. Doroszewskiej, którego często widywała i bardzo lubiła - M. Ż.], powtórz mu to dokładnie: nasze linie przerwane, nasze barykady zburzone, ale powtórz mu: naszymi twierdzami, których nikt nie zdobędzie, musimy być już tylko my sami. Powiedz mu, że musi być tą twierdzą niezdobytą dla zła, które teraz wydaje się, że jest zwycięzcą. A nie jest. Powtórz mu to koniecznie ode mnie"." (9) Uderzająca jest tu postawa Matki - nawet w najcięższych chwilach nie myśli o sobie, lecz o bliźnim, który może być w kryzysie.

Dopiero 30 września po sprawdzeniu, że pałacyk Tyszkiewiczów stoi nietknięty przy ul. Litewskiej 6, na gorące zaproszenie gospodarzy domu przewieziono tam Matkę Elżbietę wraz z rannymi siostrami. Tyszkiewiczowie otoczyli je wszystkie najczulszą opieką. Matka pozostała tam do pierwszych dni listopada, siostry zaś powróciły w połowie października do Lasek. Przez pewien czas pałacyk na Litewskiej stał się punktem zbornym całego Zgromadzenia. Matka bardzo długo cierpiała, gdyż jej złamane ramię nie zostało właściwie złożone, lecz jak zawsze promieniowała spokojem. Kto tylko mógł przychodził, by się z nią zobaczyć, zaczerpnąć od niej wiary, nadziei i siły. (10) W pierwszych dniach października dotarła na Litewską przesłana przez specjalnego wysłannika dobra wiadomość, że ks. Korniłowicz i Antoni Marylski żyją i są zdrowi.

Gdy Matkę przeniesiono do mieszkania Tyszkiewiczów, zbiegły się siostry, by zobaczyć swoją Matkę. Alicja Gościmska napisała: "Prowadzona przez jedną z sióstr wchodzi Matka. Jest bardzo blada, pół twarzy i głowy w bandażach. Wszystkie oczy i udręczone serca zwracają się ku niej. Z ust Matki Elżbiety [...] padają słowa [...] tchnące męstwem, nadzieją i wiarą: [...] "Zwycięstwo wroga jest tylko powierzchowne, do czasu... Polska żyje i żyć będzie. Walka trwa dalej, schodzi w głąb, każdy z nas musi stać się twierdzą"." (11)

Tragiczne losy podzieliły też pozawarszawskie placówki Towarzystwa. Utworzony w 1936 r. w Chorzowie oddział Patronatu Towarzystwa na województwo śląskie aż do samej wojny rozwijał się pomyślnie. W 1936 r. Matka założyła tam dom zakonny z trzema siostrami. Wojska niemieckie zaraz w pierwszych dniach września zajęły Śląsk. Wśród personelu chorzowskiego oddziału Patronatu od razu zarysowały się różne postawy narodowościowe. Magazynierka, prowadząca również kancelarię, córka niewidomego Ślązaka i Niemki, zawsze była wobec Lasek lojalna; okazało się jednak, że należała do niemieckiej organizacji. Przełożona udała się o radę do ks. bp. Adamskiego w Katowicach. Polecił jej wytrwać na placówce. Niektórzy niewidomi zaczęli zwracać się do sióstr po niemiecku, lecz po uwadze s. Wacławy, że póki one reprezentują Laski, powinno się mówić w zakładzie po polsku - ustąpili. Niedługo to jednak trwało. Niemcy wyznaczyli swego rodaka na kierownika, a Matka z końcem października dała siostrom znać, by wracały.

Od pewnego czasu Matka projektowała utworzenie w Żułowie placówki opiekuńczej dla starszych niewidomych, lecz aż do wybuchu wojny 1939 r. nie podjęto konkretnych kroków. Wypadki wojenne zmusiły do przyspieszenia decyzji. Zbieg okoliczności sprawił, iż przez okres niemieckiej okupacji kapelanem w Żułowie został ks. Władysław Korniłowicz.

W chwili wybuchu II wojny światowej w polskim radiu ogłoszono bez jego zgody treść otwartego listu, jaki wystosował do przyjaciół Niemców. Ostrzegał ich przed nienawiścią. Choć listu w końcu nie wysłał, ktoś dostał go w swoje ręce i opublikował. Fakt ten wystarczył, by Ojciec stał się osobą poszukiwaną przez okupanta i musiał się ukrywać.

Po ogłoszeniu przez radio rozkazu płk. Umiastowskiego, że mężczyźni mają opuścić Warszawę, ks. Korniłowicz w pierwszej dekadzie września wyjechał wraz z Antonim Marylskim na wschód. Gdy samochód wojskowy się popsuł i gdy na wiadomość o wkroczeniu do Polski sowietów poszukiwanie oddziału stało się bezcelowe, przygodnymi środkami lokomocji dotarli do posiadłości Towarzystwa w Żułowie.

Załadowanie do przepełnionego pociągu ewakuowanych sióstr i niewidomych z Lasek do Żułowa, stanowiło mało znaczący epizod w porównaniu z dalszym ciągiem zdarzeń z podróży, trwającej kilka dni. Parokrotnie nieprzyjacielskie samoloty ostrzeliwały wagony, a pasażerowie musieli się ratować ucieczką w pole, kryjąc się, gdzie kto mógł. W czasie drogi niewidomi okazali wiele dyscypliny i opanowania. Bez skarg znosili zmęczenie, głód i pragnienie. W czasie nalotów dawali widzącym tak silny przykład wiary w Opatrzność Bożą, że długo w Warszawie opowiadano sobie o tym z prawdziwym podziwem. Gdy ostatnia grupa dotarła ok. 14 września do Żułowa, rozegrała się tam walka cofających się polskich oddziałów z wojskami niemieckimi. (12) Wkrótce folwark dostał się w niemieckie ręce. Siostry zaopiekowały się kilkunastu polskimi rannymi, prowizorycznie umieszczonymi w czworakach. Po paru dniach do tej części Lubelszczyzny wkroczyły wojska sowieckie i okupacja trwała przez 5 tygodni. Żołnierze radzieccy rabowali, co się dało, zabierając niewidomym nawet ukryte w posłaniach kromki chleba. Ukraińcy podpalili stogi ze zbożem i uprowadzali inwentarz; zaczynało brakować żywności.

Najbardziej w Żułowie dokuczała ciasnota, gdyż ogólna liczba nowo przybyłych dochodziła do 150, a pomieszczeniem dla nich była tylko rządcówka - siedmiopokojowy budynek administracyjny; w budyneczku obok wygospodarowano jeszcze dwa pokoje. Na noc rozkładano się na podłogach, przeważnie po 20 osób w jednym pokoju. Przełożona s. Adela Górecka nocowała na leżaku w sieni. W pięknie sklepionej piwnicy urządzono kaplicę i pokoik dla ks. Korniłowicza. (13)

Samo zakwaterowanie tylu osób w nieprzystosowanym do tego budynkach wymagało wielkich wyrzeczeń. Ksiądz Korniłowicz nie chciał korzystać z żadnych przywilejów i dzielnie znosił niewygody. Miał więcej niż w Laskach czasu dla sióstr. Starał się pomimo codziennych kłopotów kierować je ku doskonalszemu uczestnictwu w Eucharystii i regularnemu studium nad Summą św. Tomasza. Wciągał do tego również świeckich.

W Żułowie przebywało trzech kandydatów do stanu kapłańskiego, (14) którym o. Korniłowicz poświęcał wiele uwagi. Po raz pierwszy natomiast zetknął się w pracy apostolskiej z ludnością wiejską, za czym zawsze tęsknił. Dzięki niemu w całej okolicy życie religijne zintensyfikowało się wyraźnie.

Konieczność ukrywania się nie przeszkadzała Ojcu w głoszeniu rekolekcji w dworach czy w okresowym prowadzeniu studium nad św. Tomaszem u Zamoyskich w Kozłówce. Dorywczo prowadził rekolekcje nawet w Warszawie. Spotkanych na prowincji niemieckich żołnierzy traktował z życzliwością, nawiązując rozmowę, doprowadzając czasem do spowiedzi.

Niemcy, powróciwszy wkrótce w tamte strony, wymagali od sióstr i niewidomych dziewcząt udziału w pracach polowych. Ojciec Korniłowicz, świadomy trudności spowodowanych niewygodami i wszelkiego rodzaju brakami, zwracał uwagę mieszkańców na religijną lekturę i pogłębienie studiów nad świętym Tomaszem z Akwinu. Wpływało to kojąco na atmosferę. W parę tygodni po przejściu frontu większość osób postanowiła wrócić do Lasek i wyruszyła na piechotę. Zatłoczenie szos i mostów przez niemieckie wojska udaremniło ten zamiar. W końcu udało się przetransportować do Lasek niewidome staruszki.

Jedna ze stale kwestujących sióstr - s. Odylla Czarlińska (15) trafiła kiedyś na terenie Lubelszczyzny do ordynacji Zamoyskich w Kozłówce pod Lubartowem. Ordynat Aleksander Zamoyski i Jadwiga z Brzozowskich, jego żona, znani byli z patriotyzmu i pracy społecznej. (16) Jadwiga Zamoyska w rozmowie z siostrą kwestarką zaproponowała oddanie do dyspozycji mieszkańcom Żułowa opróżnionej właśnie przez niemieckie wojsko oficyny. Siostra Odylla, widząc dewastację budynku, przez dłuższy czas nie śmiała opowiadać o otrzymanej propozycji, lecz w końcu poinformowała o niej Matkę, która zapaliła się do tego pomysłu. Oficyna była w opłakanym stanie, ze stosem końskiego nawozu przed drzwiami, lecz Matka Elżbieta pragnęła rozładować ciasnotę w Żułowie i niezwłocznie posłała tam 10 postulantek w celu doprowadzenia budynku do porządku. Reszty dokonali okoliczni ziemianie, ofiarowując wyposażenie i pokrywając inne wydatki. W lecie 1940 r. kilkadziesiąt niewidomych kobiet wraz z siostrami przeniosło się z Żułowa do Kozłówki. Zamieszkały w oficynie osiemnastowiecznego pałacu z parkiem i kaplicą. Wkrótce otrzymały doskonałego kapelana. Był nim ks. Stefan Wyszyński, profesor włocławskiego seminarium, od kilkunastu lat znający Laski i uważający się za duchowego syna ks. Korniłowicza. Z rozkazu biskupa ukrywał się na wsi u rodziny, przyjąwszy nazwisko "Okoński". Mimo wątłego zdrowia zawsze czynny, w domu Zamoyskich służył wszystkim swoją wiedzą i w razie potrzeby duchowym kierownictwem. Rozpoczął dla sióstr wykłady z filozofii św. Tomasza, prawa kanonicznego i społecznej nauki Kościoła. Przyjeżdżający od czasu do czasu ks. Korniłowicz rozwijał dalej doktrynę św. Tomasza. Siostry nazwały żartobliwie swoje studium "Akademią Kozłowiecką". Matka, z daleka czuwająca nad wszystkim, potraktowała sprawę poważnie. Oceniając życzliwość i gościnność Zamoyskich postanowiła stworzyć tu stałą placówkę Dzieła, dom formacyjny Zgromadzenia. Projekty te wkrótce uległy rozbiciu. (17)

W 1941 r. Aleksander Zamoyski został aresztowany i zesłany do obozu koncentracyjnego. Matka wtedy podjęła decyzję przeniesienia najstarszych niewidomych do zakładu opiekuńczego w Wirowie, część sióstr odwołała do Lasek, resztę skierowała z powrotem do Żułowa.

W zimie z 1941 na 1942 r. zmarł administrator żułowskiego klucza Stefan Hołyński, a majątek przejęli Niemcy na tzw. Liegenschaft, czyli "dobra martwej ręki". Warunki pogorszyły się, siostry i starsze niewidome kobiety zmuszano do ciężkich prac w gospodarstwie. W tym czasie zaostrzyły się też prześladowania Żydów. Siostry w miarę możności świadczyły im materialną i duchową pomoc.

Z każdym rokiem sytuacja w Lubelskiem stawała się coraz groźniejsza. Niemcy rozpoczęli wywóz polskiej ludności z pobliskiej Zamojszczyzny, gdy równocześnie coraz śmielej działały partyzantki: polska (różnych zabarwień politycznych), ukraińska i sowiecka. W odpowiedzi na to Niemcy zaczęli palić wsie, w których przyjmowano partyzantów i rozstrzeliwać masowo ich mieszkańców. Akcje te nasiliły się najbardziej wiosną i latem 1944 r., gdy pod naporem radzieckiej armii zbliżał się front wschodni. Nocami do Żułowa wpadały bandy Ukraińców lub sowieckich partyzantów, kiedyś nawet stoczyli walkę z polskim oddziałem na podwórzu majątku. Nikt nie był pewny życia ani mienia, a najbardziej zagrożone były kobiety. Spały z plecakami pod głową. (18) W lecie 1944 r. przed uroczystością odnowienia ślubów ks. Korniłowicz indywidualnie rozmawiał z każdą z sióstr, pytając czy pragnie pozostać w Zgromadzeniu, czy woli wrócić do rodziny. Matka o wszystkim wiedziała. Pomiędzy nią a Żułowem rolę gońca pełniła s. Maria Janina Borkowska, która wspominała: "Miewałyśmy w Żułowie, właśnie w 1943 i 1944 r. różne ciężkie i trudne przejścia i niebezpieczeństwa. Częste nocne napady różnych band i wciąż nas ostrzegano przed Ukraińcami, i radzono nam likwidować Żułów i uciekać do Lasek albo przenieść się gdzie indziej. Kiedy z troską i niepokojem przyjeżdżało się do Mateńki, Mateńka działała całą swoją postawą i słowami jak balsam kojący i uspokajający. Przyjeżdżało się do Mateńki zatroskanym, zaniepokojonym, niekiedy nawet przerażonym, a wyjeżdżało [...] uspokojonym, pogodnym, pełnym ufności i mężnym." (19)

W 1942 r. w Żułowie nastąpiła zmiana przełożonej. Na miejsce s. Adeli Góreckiej Matka przysłała s. Joannę Lossow, pełniącą przez kilka lat funkcję sekretarki ks. Korniłowicza. Spadły na nią - jak wspomina w "Rozmowach" - od razu ciężkie zadania: uregulowanie stosunków z władzami oraz przeciwdziałanie rosnącemu zagrożeniu w związku z rozwijającym się ruchem partyzanckim. Jednym z najtrudniejszych okazało się wykonanie postanowienia Rady Zgromadzenia o usunięciu czterech sióstr, nie spełniających przewidzianych regułą wymogów. Do tego potrzebna była zgoda miejscowej kurii biskupiej. Nieobecnego biskupa zastępowało dwóch księży. Od przełożonej zażądano zaświadczenia, że Konstytucje Zgromadzenia dopuszczają możliwość usunięcia z równoczesnym zwolnieniem ze ślubów. Na tej podstawie Lubelska Kuria Biskupia wyraziła zgodę na zwolnienie ze ślubów wszystkich czterech zakonnic.

Dzieje Żułowa w czasie okupacji zakończę historią dającą obraz panujących wówczas stosunków. Od kilku lat jedynym w okolicy księdzem był ks. Korniłowicz, który nie posiadał daru łatwego nawiązywania kontaktu z dziećmi. Powstała więc konieczność zorganizowania w inny sposób katechizacji miejscowej dziatwy i przygotowania do pierwszej spowiedzi i Komunii św. Wyręczyły go inne osoby, m.in. pięć niewidomych wychowanek z Lasek. (20) W czerwcu 1944 r. nadszedł dzień wyznaczony na uroczystość I Komunii św. Na ganku rządcówki zbudowano ołtarz, poniżej ustawiono dzieci wraz z rodzicami, dalej mieszkańców Zakładu. Wśród ludzi nagle rozeszła się pogłoska, że oddział wojska z bronią w ręku otacza park wraz z domem. Niemcy prawdopodobnie przypuszczali, że odbywa się jakieś "nielegalne zgromadzenie". Sytuację uratowała przytomność umysłu przełożonej, która wytłumaczyła dowódcy, że nie jest to patriotyczna manifestacja, lecz święto dzieci. Wehrmacht ustąpił, siostra zaś skorzystała z okazji, by za cenę wszystkiego, co miała najlepszego w spiżarni, wykupić dwóch prowadzonych przez Niemców mężczyzn, skazanych zapewne na wywóz do obozu lub rozstrzelanie. (21)

W lecie 1944 r. zaszedł pozornie mało ważny fakt, który jednak miał daleko idące konsekwencje dla Zgromadzenia i Dzieła. Zjawił się w Żułowie młody lwowski kapłan Tadeusz Fedorowicz, który w okresie wywożenia polskiej ludności na wschód, wyjechał dobrowolnie z parafianami do Kazachstanu. W 1944 r. wrócił do Polski jako kapelan walczącej u boku armii radzieckiej polskiej Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Znał dobrze ks. Korniłowicza z czasów swego uczestnictwa w lwowskim "Odrodzeniu" i był pod wrażeniem jego duchowości. Z czasem stał się następcą Ojca, zrazu w Żułowie, później w Laskach. (22)

 

 

 

3. Okupacyjne dzieje Lasek i ich placówek. Powstanie warszawskie

 

Tymczasem siostry, które przeszły oblężenie Warszawy w 1939 r., powróciwszy do Lasek z przerażeniem oceniały dokonane w Zakładzie spustoszenia. Wszędzie ruiny, gruz, popiół, groby polskich i niemieckich żołnierzy. Zabrały się gorliwie do porządków. Zasłonięto sklejką wybite szyby, w częściowo zachowanym internacie dziewcząt postawiono ceglane piece i doprowadzono wodę. Na parterze stworzono warunki do zamieszkania tam rannych żołnierzy, którzy tymczasowo przebywali w różnych przygodnych budynkach. Na początku października zjawił się dr Kazimierz Cebertowicz, doskonały chirurg, dotąd lekarz w wiejskim ośrodku zdrowia w Laskach. Całymi dniami przeprowadzał operacje. W prowizorycznym szpitalu brakowało wszystkiego, często ranni nie mieli nawet osobistej bielizny. Warunki poprawiły się dopiero, gdy Szpital Ujazdowski w Warszawie przysłał narzędzia chirurgiczne i materiały opatrunkowe. "W początkowym okresie ranni leżeli nieraz bez łóżek, na materacach, siennikach lub słomie. Szyny do złamanych nóg robiło się z desek wyściełanych słomą i suknem z podartych mundurów, na ranę kładło się kawałek gazy sterylnej, a na to już szmatki, których też nie było dużo - pisze w dzienniku pielęgniarka s. Róża Szewczuk - gdy w październiku wróciły siostry z Warszawy [...] zwiększył się personel szpitalny, [...] wstawiło się dla wszystkich rannych łóżka." (23)

Kilkakrotnie zmieniali się kierownicy tej leczniczej placówki, aż w końcu marca 1940 r. zaistniała jako "szpital wojskowy"; później przeszła pod opiekę Polskiego Czerwonego Krzyża. 15 października tegoż roku placówkę zlikwidowano. Ozdrowieńców przeniesiono do budynku administracyjnego i zatrudniono w różnych działach Zakładu. Miejscowe społeczeństwo dążyło do założenia cmentarza dla poległych w bitwie o Laski. Zajął się tym gorliwie ranny oficer por. Romuald Radziwiłowicz i gdy śniegi stopniały, przystąpiono do akcji. Prowadzili ją głównie fizyczni pracownicy Zakładu. Ekshumowano zwłoki pochowane w Laskach oraz rozrzucone w Puszczy Kampinoskiej. Opracowaniem planu cmentarza zajął się uczestnik walk wrześniowych, utalentowany młody architekt plut. pchor. Maciej Nowicki. (24) Wspólnym wysiłkiem i z dużym udziałem byłych żołnierzy z kampanii 1939 r. doprowadzono dzieło do końca. Uczestnicy tych prac tworzyli już wówczas zalążek konspiracji, a Nowicki związał się z Laskami i włączył w ich życie.

Matka nie tylko mężnie zniosła własne dolegliwości, lecz bez słowa skargi przyjęła zniszczenie swego wieloletniego dorobku, chociaż cierpiała. Kiedy dowiedziała się o spaleniu biblioteki tyflologicznej, płakała. Miała pełną świadomość faktu, że tego wiodącego działu nigdy nie zdoła odtworzyć.

Na jesieni 1939 r. w laskowskim szpitalu przebywał jej ranny bratanek Tadeusz Czacki. Gdy zapadał mrok, jedna z sióstr przyprowadzała go do Matki na długie wieczorne rozmowy. Być może, były to spotkania przynoszące Matce ulgę.

Na samym początku okupacji Niemcy rozwiązali wszystkie polskie stowarzyszenia, wśród nich także Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi. Odtąd Laski mogły występować tylko jako "Blindenanstalt" - Zakład dla Niewidomych. Kierowniczką jego Matka mianowała s. Wacławę Iwaszkiewicz, ostatnio przełożoną oddziału Patronatu w Chorzowie. Przyszłość pokazała, jak ten wybór był trafny. Wysokiego wzrostu, obdarzona wrodzonym autorytetem siostra, znająca dobrze język niemiecki i rosyjski, imponowała Niemcom zdecydowaną postawą.

Z upływem czasu rodziny niewidomych zaczęły nalegać na przyjęcie z powrotem ich dzieci do szkoły. Należało w miarę możności pójść im na rękę. W pierwszym roku okupacji liczba wychowanków nie przekroczyła 30, w następnych wzrosła do 65. Osobną grupę, w liczbie 30, tworzyły odratowane dzieci widzące, których rodzice zaginęli, tzw. Alojzki. (25)

Los kraju po zakończeniu działań wojennych przedstawiał się tragicznie: spalone wsie i miasteczka, zbombardowana stolica, strzaskane węzły kolejowe, mosty, elektrownie, fabryki, wodociągi. Zewsząd wyzierała bieda. Zakład utracił źródła dochodu, jego baza żywnościowa - Pieścidła - znalazła się za granicą w Generalnej Gubernii w Reichu. Za sprzedany plac w Warszawie spłacono zadłużenie w Komunalnej Kasie Oszczędności, zaciągnięto pożyczkę 40 tys. na pokrycie kosztów zabezpieczenia zrujnowanych budynków. Pomocy udzielił Magistrat miasta Warszawy i reaktywowana z czasów I wojny światowej organizacja pod nazwą Rada Główna Opiekuńcza - RGO. Fundusze, płynące z kilku źródeł, nie wystarczały jednak na utrzymanie Zakładu. Egzystencję zapewniała tylko stała kwesta kilku przedsiębiorczych sióstr. Zależnie od posiadanych stosunków i znajomości wybierały te lub inne, niekiedy odległe województwa, jak: ziemię krakowską, sandomierską lub łowicką. Największej pomocy udzielali ziemianie, organizując zbiórkę wśród sąsiadów. Kwesta łączyła się z rozmaitymi trudnościami i ciągłym ryzykiem. Konieczna była do tego zgoda niemieckich władz, lecz w ich postępowaniu panował nieraz chaos. Niektóre organy kontrolne nie respektowały przepustek wystawionych przez starostwa, inne zachowywały się grubiańsko, bijąc lub aresztując furmanów, lżąc i brutalnie odnosząc się do zakonnic. Często rekwirowano wiezioną żywność. Siostry nie dawały za wygraną, odważały się nawet na niebezpieczny krok przekraczania granicy Reichu, by dotrzeć na Kujawy. Z tamtejszych jeszcze bogatych majątków przywoziły obfite zapasy żywności, nieraz prosiaki lub słoninę, za co, według ówczesnych przepisów, groziła śmierć. Normalny jadłospis zakładowy przedstawiał się bardzo skromnie i przypominał trudne czasy po I wojnie światowej. Rano i wieczór wodnista zupa, kawa palona z jarzyn, nadgniłe ziemniaki w mundurkach, dwie skibki chleba na dobę. Ludzie chodzili głodni, wyjątkowo pokazywały się na stole "normalne" potrawy. (26) Nie powodowało to ogólnego załamania. Wychowanie Matki w wierze w Bożą Opatrzność procentowało.

Wśród ogólnego zastoju wybijała się prężna działalność warsztatów szkoleniowych. Dziewiętnastu uczniów zdało egzamin czeladniczy ze szczotkarstwa, jeden zaś z czeladników - egzamin mistrzowski. Był to pierwszy tego rodzaju przypadek w historii Zakładu.

Dzięki temu, że udało się wznowić produkcję szczotek do czyszczenia koni taborowych, warsztaty zaczęły przynosić znaczące dochody. Uzyskiwały specjalne przydziały żywności i materiały do produkcji. Wizytujący je Niemcy wyrażali zadowolenie z dobrej organizacji pracy. Prowadzący warsztaty oraz internat chłopców Henryk Ruszczyc skorzystał z zaistniałej sytuacji, by przy wyrobie szczotek zatrudnić ok. 20 widzących dziewcząt i chłopców ze wsi Laski, zagrożonych wywiezieniem do Niemiec. Z czasem dołączyło się do nich parę ukrywających się osób z Warszawy. Wystawiając im kartę pracy, Ruszczyc chronił je przed przymusowymi robotami. Zawsze pełen pomysłów, widząc, że niewidoma młodzież chodzi głodna, zaproponował założenie w internacie sklepiku z podstawowymi środkami żywności, jak chleb i cukier. Chłopcy wraz z nauczycielami i wychowawcami zabrali się gorliwie do zaopatrywania sklepiku w towar. Wkrótce przyszła Ruszczycowi do głowy myśl zawiązania wśród starszych uczniów spółki akcyjnej, przekształconej z czasem w spółdzielnię pracy. Materiał do wyrobu szczotek dawali Niemcy, zbyt w Warszawie był zapewniony, młodzież mogła zarobić trochę pieniędzy, a równocześnie poznawać praktycznie zasady spółdzielczości. Z tej spółdzielni uczniowskiej niewidomych miała powstać w przyszłości pierwsza spółdzielnia dorosłych. W warsztatach szkolących uczyła się i pracowała dorastająca, a nawet "przerośnięta młodzież". Przeważali przedwojenni wychowankowie, dziewczęta stanowiły niewielką grupę. Jedni i drudzy wykazywali wiele dojrzałości. Razem z dorosłymi przeżywali smutki całego narodu, wczuwali się w trudności Zakładu. Szukali okazji, by móc się przysłużyć. Zgłaszali się do noszenia węgla lub wielkich baniek z jedzeniem z kuchni centralnej do własnego domu. Pomagali przy rąbaniu drzewa, pompowaniu wody, sprzątali i zmywali, uczestniczyli w uprzątaniu gruzów. Wspólnie dzielili trudy, spokojnie znosili niewygody. Matka Czacka zbierała żniwo nauczania samodzielnego życia w imię Boga.

W szkołach nastąpiły duże zmiany. Wprawdzie działało już normalnie przedszkole i szkoła podstawowa, lecz władze niemieckie nie pozwoliły na otwarcie gimnazjum zawodowego. Na jego miejsce powstała trzyletnia szkoła rzemieślnicza "Gewerbeschule" o znacznie niższym poziomie. Uczono więc tajnie zakazanych wówczas przedmiotów: języka polskiego i historii. Niemcy nie wgłębiali się w szczegóły nauczania niewidomych, bardziej natomiast dawała się we znaki utrata spalonych w 1939 r. podręczników brajlowskich i pomocy szkolnych.

Zmieniła się znacznie obsada szkół. Wieloletnia naczelna kierowniczka s. Teresa Landy, z powodu żydowskiego pochodzenia musiała się ukrywać. Stanowisko jej zajął dawny jej zastępca Leon Krauze. Skromny, cichy człowiek wykazał wiele odwagi, ratując ukrywających się Żydów i nie zawahał się podjąć niebezpiecznej misji sprowadzenia zza sowieckiej granicy żony bratanka Matki Czackiej. Ogólnie rzecz biorąc, w miarę rosnących potrzeb i ciągłych zagrożeń u wielu osób dawało się zaobserwować duchowe dojrzewanie. Hartowali się wśród okrucieństwa i śmierci.

Laski stały się w tym czasie miejscem schronienia dla wielu ludzi z zewnątrz. Zamknięcie uniwersytetów i szkół średnich oraz zablokowanie kont w bankach spowodowało utratę środków do życia kadr profesorskich i nauczycielskich. Wielu ludzi nauki musiało się ukrywać. W Zakładzie znalazło pracę i utrzymanie kilka takich osób. Nazwiska niektórych stały się później bardzo znane. Wśród nich trzeba wymienić: Witolda i Janinę Doroszewskich, Macieja Święcickiego z rodziną, a także, wcześniej już wspomnianego architekta Macieja Nowickiego, który przyjaźnił się z Antonim Marylskim. Ponieważ na spotkaniach kierownictwa omawiano przyszłą formę odbudowy Zakładu, Nowicki wciągnął się w opracowywanie projektów.

Jednym z najważniejszych obiektów miał być nowy internat chłopców, toteż Maciej Nowicki zabrał się do studiowania tyflologii i psychologii niewidomych. Owocem jego studiów był niezwykły projekt budowy. Zamiast dużego budynku internatowego zaproponował kilka mniejszych pawilonów z kamienia i drewna, wtopionych w krajobraz. Zachowało się zdjęcie wykonanego przez niego modelu oraz plan domu dla sióstr. Dalsze losy Lasek oraz samego Nowickiego, który po wojnie opuścił Polskę i zasłynął w Ameryce jako wybitny architekt, nie pozwoliły na urzeczywistnienie tych planów. Nowicki do końca okupacji pozostał w Laskach, a w czasie powstania pełnił funkcję sanitariusza i równocześnie adiutanta dowódcy rejonu. Warto jednak podkreślić niezwykły wprost hart ducha i odwagę wynikającą z życia w Bogu, by w tak trudnych, prawie beznadziejnych latach okupacji projektować piękne architektonicznie budynki dla Lasek.

W trudnych latach wojny funkcję kolejnych kapelanów Zakładu pełnili dwaj wybitni księża: od 1940 do 1942 r. ks. Jan Zieja, w przyszłości znany w kraju duszpasterz, zaś od 1942 do 1945 r. ks. prof. Stefan Wyszyński, późniejszy biskup lubelski, wreszcie prymas Polski. Odegrał w Laskach wielką rolę, ucząc niewidomą młodzież religii i prowadząc dla niej konferencje o spółdzielczości. Mimo zewnętrznej powściągliwości wywarł duży wpływ na kształtowanie życia wewnętrznego pracowników. Matka wspierała Jego działania.

Ksiądz prof. Wyszyński oddziaływał też na grupę dawnych żołnierzy, którzy z wielką aktywnością przystąpili do konspiracyjnej pracy. Włączeni do zakładowej kadry, pełnili funkcje magazynierów, instruktorów, furmanów. Utworzywszy zalążek organizacji wojskowej, zbierali porzuconą w 1939 r. w Puszczy Kampinoskiej broń i amunicję i szkolili garnącą się do nich młodzież ze wsi. W piwnicy internatu chłopców urządzili strzelnicę. Należeli do obejmującego coraz większe kręgi Związku Walki Zbrojnej (ZWZ), przekształconego wkrótce w oddział Armii Krajowej (AK). Podlegali dowództwu utworzonego w tej okolicy VIII Rejonu VII Obwodu Warszawskiego Okręgu AK. W skład jego wchodziły 34 wsie i 3 gminy. W miarę jak laskowski oddziałek się konsolidował, otrzymywał coraz odpowiedzialniejsze zadania. Stał się w końcu oddziałem dywersji bojowej. Zaczęto mu zlecać niszczenie w urzędach gminnych niemieckich dokumentów, takich jak spisy ludzi przeznaczonych na wywiezienie do Rzeszy lub wykazy przypadających na poszczególne wsie przymusowych dostaw bydła, świń, zboża, ziemniaków itd. Z czasem rozpoczęli wykonywać wyroki na zdrajcach i donosicielach.

Ksiądz Wyszyński, pseudonim "Radwan III", oficjalnie mianowany kapelanem okręgu AK Żoliborz-Kampinos, wiele troski okazywał członkom konspiracji w Laskach. Przed każdym wymarszem na niebezpieczną akcję wspólnie z partyzantami modlił się i spowiadał ich. Podtrzymując uczucia patriotyczne, równocześnie starał się łagodzić nienawiść do wroga. O wszystkich sprawach partyzanckich wiedział Antoni Marylski, członek AK ps. "Ostoja". Wiedziała również Matka, przed którą niczego nie ukrywano. Świadoma odpowiedzialności za życie i zdrowie przeszło setki mieszkańców Zakładu, uważała, że dobro Ojczyzny jest czymś nadrzędnym, czemu wszyscy muszą podporządkować osobiste cele. Pod pojęciem służby krajowi rozumiała wiele więcej, niż tylko czyn zbrojny.

Po zburzeniu we wrześniu 1939 r. głównego budynku przy ul. Wolność 4 w Warszawie, Towarzystwo otrzymało przejściowo lokal przy ul. Siennej, następnie okazałą nieruchomość przy ul. Elektoralnej 9. W przeniesionych tam biurach Towarzystwa załatwiano m.in. sprawy związane z przydziałami żywności i opału dla Zakładu. Przynoszono podziemną literaturę i dzielono się wiadomościami z miasta. Mimo utrudnień ze strony okupanta nadal funkcjonowała Biblioteka Wiedzy Religijnej na Litewskiej.

Niemcy zlikwidowali ośrodek zdrowia we wsi Laski, w związku z czym dr Cebertowicz wraz z rodziną przeniósł się do Zakładu. W domu, służącym dawniej za mieszkanie ks. Korniłowiczowi, urządzono ambulatorium. Niestrudzony lekarz całymi dniami przyjmował chorych z całej okolicy. Mimo ryzyka nie odmawiał pomocy ukrywającym się Żydom lub uciekinierom z obozów dla jeńców radzieckich. Wizyty takie z reguły odbywały się nocą. Siostra pielęgniarka i Marylski odwiedzali chorych na wsi.

Młoda wówczas profeska s. Maria Janina Borkowska jeszcze przed wojną opiekowała się ubogimi rodzinami w okolicach Lasek. Gdy mimo powszechnej biedy przysłano kiedyś do Zakładu obfitsze dary w naturze, poszła zapytać Matkę, czy może coś z tego otrzymać dla biednych: "Spytałam Mateńki, czy można coś dać z tego biednym, różnym, zwłaszcza w Warszawie. Mateńka naturalnie od razu pozwoliła, by podzielić się jeszcze z biedniejszymi i powiedziała: "Moje dziecko drogie, trzeba się dzielić z innymi, a nie myśleć tylko o sobie, bo jeżeli my damy innym, to i Pan Bóg nie da się prześcignąć w hojności dla nas, a jak my będziemy skąpi, to i Pan Bóg nam poskąpi, a wtedy nie damy rady". I zawsze Mateńka podkreślała, by nie myśleć, że obdarowując innych, przychodząc im z jakąkolwiek pomocą, że robi im się łaskę, ale że Bóg daje nam specjalną łaskę, że możemy służyć innym dla Boga, a właściwie - Bogu w innych." (27)

W latach okupacji tryb życia Matki uległ poważnym zmianom. Zmniejszyła się liczba problemów przedkładanych jej do rozwiązania. Pogorszenie komunikacji, godzina policyjna, częste łapanki uliczne, walka o środki do przetrwania, zagrożenie życia sprawiały, że osłabł nieprzerwany napływ gości do Założycielki Lasek. Jej zdrowie po przejściach wojennych w Warszawie nie wróciło do dawnego stanu, musiała się bardziej oszczędzać. W sprawy wychowawcze włączała się tylko w razie konieczności. Zapamiętano na przykład jej odpowiedź prawie 20-letnim, najstarszym wychowankom, którym Ruszczyc pozwolił już nie strzyc krótko włosów i palić papierosy. Gdy zwrócili się z prośbą o możliwość spacerowania z dziewczętami ze wsi, powiedziała "nie". Wiedziała bowiem, że ich rówieśnice ze wsi są bardziej życiowo wyrobione i podobne kontakty mogą źle się skończyć dla obu stron.

Matka więcej czasu poświęcała siostrom. Częściej miewała dla nich konferencje, wysłuchiwała ich zwierzeń i cieszyła się, że poznaje nie dość znane przedtem trudności ich pracy. Interesowała się intelektualną i duchową formacją każdej, śledząc postępy dokształcających się na tomistycznych kursach w Kozłówce i Żułowie. Dążyła do intensywniejszego ćwiczenia śpiewu gregoriańskiego. Zapraszała do Lasek doskonałego znawcę chorału ks. prof. Henryka Nowackiego. Kilka spośród zaangażowanych osób świeckich starało się o tworzenie "mimo wszystko" pogodnej atmosfery w Zakładzie. Organizowano zabronione przez Niemców koncerty szopenowskie, występy chóru, przedstawienia. Jeden z dawnych żołnierzy, zawodowy aktor, prowadził zespół teatralny, wystawiając sztuki o patriotycznej treści.

W jednym z domków ks. Wyszyński urządzał dla świeckich pracowników cotygodniowe spotkania. Zaczynał od podania najświeższych nowin politycznych, mówił o problemach czekających naród z chwilą, gdy odzyska niepodległość. Na zakończenie dawał do losowania kartki z wypisanymi intencjami, na których rzecz każdy z uczestników podejmował się modlić.

W czasie świąt Bożego Narodzenia wszyscy mieszkańcy zbierali się w największej sali Zakładu - pralni. Przybrana choiną stwarzała uroczysty nastrój. Wspólnie brano udział w wieczerzy wigilijnej, po czym następował śpiew kolęd, przeplatanych pieśniami patriotycznymi i żołnierskimi. Na poważniejsze prezenty dla młodzieży brakowało pieniędzy; rozdawano im jednak cenne drobiazgi, takie jak paczki papieru do pisania brajlem.

W tych czasach u Matki działy się nieraz pozornie dziwne rzeczy. Widywano na przykład wychodzących od niej niemieckich oficerów, pełnych podziwu dla tej niezwykłej kobiety. Czasem z wizytą przychodził ksiądz katolicki, prosty żołnierz wehrmachtu, by po parogodzinnej rozmowie mówić o niej z podziwem. Owego księdza katolickiego zastano kiedyś w kaplicy płaczącego. Siostra zakrystianka, widząc jak jest zapracowany, pozostawiała mu rozłożone szaty liturgiczne, by w chwili wolnej mógł przyjść i odprawić Eucharystię. On z kolei przynosił Matce swe racje żywnościowe: czekoladę i papierosy.

Rozwijająca się akcja konspiracyjna i dywersyjna zwróciła uwagę Niemców. W 1943 r. w oddalonym od Lasek o ok. 20 km Zaborowie rozlokowano żandarmerię polową, której jednym z celów było zdemaskowanie siedziby ruchu oporu. Do niemieckiej żandarmerii dołączył były członek AK Antoni Zych, znający wiele nazwisk, który zaczął wydawać dawnych kolegów. Zamieszkali w okolicy volksdeutsche składali donosy. Odtąd coraz częściej dokonywano w Zakładzie rewizji, zaglądając we wszystkie kąty. Faktycznie ukrywano tu w jednym z mieszkań stację nadawczą, służącą do porozumiewania się z Rządem Polskim w Londynie. Tą drogą otrzymywano też zawiadomienia o zrzutach broni dokonywanych przez brytyjskie samoloty na okolicznych łąkach. Rewizje w Zakładzie miały na celu znalezienie szefa "bandytów". Niemcy podejrzewali, że jest nim prezes Towarzystwa Antoni Marylski. Z tego powodu dwa razy musiał pospiesznie uchodzić i przez pewien czas ukrywać się w Warszawie lub Pruszkowie. Kiedyś w jego poszukiwaniu żandarmi wtargnęli do pokoju Matki Czackiej, u której Marylski właśnie przebywał. Tylko cudownej Bożej interwencji przypisać należy, że Niemcy nie zorientowali się, z kim mają do czynienia i wyszli nie aresztując go. Zawdzięczał to zapewne modlitwom Matki. (28)

W styczniu 1944 r. doszło do jeszcze groźniejszych wydarzeń. O świcie Niemcy otoczyli podwórze, ustawili dookoła samochody i karabiny maszynowe. Na wszystkich padł strach, zdawało się, że nadeszła ostatnia godzina. W momencie próby ukazuje się prawdziwa wartość człowieka. Ksiądz prof. Wyszyński udał się do internatu chłopców i w przewidywaniu najgorszego zaczął ich spowiadać. Przebywający w Warszawie Ruszczyc śpiesznie powrócił do Lasek, aby podtrzymywać chłopców na duchu. A Matka obchodziła domy i samą swoją obecnością i postawą uspokajała i dodawała otuchy. "Mówiła: "Zburzą Laski? Nie zburzą. Będzie tak, jak Bóg chce, wszystko w Bożej mocy, nie w mocy Niemców" - i ze spokojem dobierała sobie wygodną laseczkę, z trzech lasek przywiezionych do wyboru przez s. Odyllę z Warszawy." (29)

Członkowie konspiracji podejmowali różne niebezpieczne zadania. Na terenie Zakładu organizowali produkcję min do wysadzania torów kolejowych, gromadzili coraz więcej broni. Przez pewien czas trzymali ją zakopaną w pobliżu, potem przenieśli w bezpieczniejsze miejsce. Donosy o tym musiały dotrzeć do Niemców, gdyż wziąwszy jednego z akowców, furmana pracującego w Zakładzie, kazali mu w wyznaczonym miejscu kopać. Broni tam już nie było, natomiast leżał zdechły pies. Młody chłopak wówczas załamał się i zaczął uciekać. Obecny przy tym zdrajca zastrzelił go serią z broni maszynowej.

"Przybywając do Zakładu, żandarmeria otaczała cały teren i plądrowała każdy kąt - pisze A. Gościmska, świadek tamtych czasów. - Żandarmów nie odstępowała wtedy s. Wacława [...]. Zdarzyło się raz, że wszyscy zdrowi mężczyźni w porę ostrzeżeni opuścili Zakład, został tylko jak zawsze ks. prof. Stefan Wyszyński. Gdy niemiecki dowódca oddziału zażądał wezwania wszystkich mężczyzn, siostra sprowadziła niewidomą młodzież zatrudnioną w warsztatach w liczbie dwudziestu. Widząc nadciągający "oddziałek" niewidomych w roboczych fartuchach, Niemcy szybko się wycofali. [...] Bywało także, że Niemcy opuszczali Zakład bez słowa, gdy zmierzył ich od stóp do głów wzrok s. Wacławy" [sic!]. (30)

Wiedząc o wszystkim, zdając sobie sprawę ze stale wzrastającego ryzyka spowodowanego akcjami oddziału dywersji bojowej AK, Matka nigdy się nie ulękła i nie cofnęła swej akceptacji dla patriotycznej działalności Zakładu.

"Szymon" Krzyczkowski w książce o powstaniu opisuje ówczesne zagrożenia Lasek. W połowie 1943 r. wskutek zdrady Zycha wielu członków konspiracji musiało uciekać z tego terenu. Inni stworzyli grupę partyzancką "w lesie". Nikt nie wiedział, jakie informacje posiada Zych o Zakładzie. "Zaczęli [...] przychodzić jeńcy radzieccy, którzy, uciekali z obozów dla jeńców. Znowu trzeba było podjąć decyzję, czy zamknąć przed nimi drzwi w imię bezpieczeństwa Zakładu, czy też w imię miłości bliźniego podać nieszczęśliwcom rękę. [...] I w tym przypadku kierownictwo Zakładu, a zwłaszcza dr Cebertowicz, nie wahało się. Dawano tu pomoc lekarską, jadło dla głodnych i wskazywano, jakimi drogami, przy pomocy specjalnie zorganizowanej sieci naszych konspiracyjnych żołnierzy można dotrzeć do Wisły i przedostać się na wschód [...] wśród nich mogli znaleźć się agenci niemieccy, którzy zdradzając swoją ojczyznę, przeszli na stronę Hitlera". Krzyczkowski wspomina dalej, że już w czasie powstania w opinii rannych partyzantów w Kampinosie panował pogląd, iż laskowski szpital jest wciąż śmiertelnie zagrożony i woleli znaleźć się w gorzej prowadzonych szpitalach powstańczych, byle tylko nie w Laskach. "Trzeba było mieć się stale na baczności. [...] Nakazałem, by [...] przysłano kilku partyzantów z zadaniem ochrony konspiracyjnej Lasek. [...] Trzeba było w niektórych [...] przypadkach użyć broni palnej, by zapobiec wsypie. [...] W tym dziele mieliśmy sukcesy i kilku szpiegów zlikwidowanych." (31)

Wiosną 1944 r. wobec zbliżania się armii sowieckiej do Wisły, a w jej składzie posiłkowej dywizji polskiej im. Tadeusza Kościuszki, dowództwo Armii Krajowej przystąpiło do przygotowania powstania w Warszawie w ramach akcji "Burza". VIII Rejon AK otrzymał za zadanie wykonanie ataku na lotnisko bielańskie oraz ochronę Warszawy od zachodu. Oddziały partyzanckie w Puszczy Kampinoskiej wzrastały liczbowo i z dniem 1 sierpnia 1944 r. przekraczały 2000 ludzi. Dowództwo AK, doceniając działalność szpitala wojskowego w Laskach we wrześniu 1939 r., uznało, że powstańczy szpital najlepiej poprowadzi zakład.  

Szpital miał być umieszczony w Domu Rekolekcyjnym. Tam też zaczęto gromadzić wszelki potrzebny do tego sprzęt. Ustawiono łóżka, urządzono salę operacyjną. (32)

W końcu lipca zgromadzono leki, środki opatrunkowe, narzędzia chirurgiczne. W każdej chwili oczekiwano wybuchu powstania. Sztab dowódcy Kampinosu mjr. Józefa Krzyczkowskiego "Szymona" był w pogotowiu. Prowadząca wówczas internat dziewcząt Janina Doroszewska, wspominała o niezwykłej rozmowie Matki Czackiej z kapelanem Zakładu ks. Stefanem Wyszyńskim. Spotkali się w lesie. Ksiądz profesor, dowiedziawszy się o decyzji urządzenia na terenie Zakładu szpitala powstańczego, otwarcie powiedział: "Jaki los, w takim razie, czeka niewidomych? Czy mamy prawo tak ich narażać? Są bezbronni, nie biorą udziału w walkach, a zostaną wystawieni na śmierć!" Matka uważała jednak, że wszyscy, więc również niewidomi, powinni mieć swój udział w obronie Ojczyzny. (33) W kilka dni później odbyło się uroczyste poświęcenie szpitalika. Ksiądz prof. Stefan Wyszyński wspominał: "Był to moment, który odsłonił nam nowe oblicze Matki Czackiej. [...] Pamiętam wieczór, gdy jako kapelan rejonowy AK poświęcałem tutaj szpitalik powstańczy. Była godzina 11 wieczorem. Jeszcze nie bardzo wiedzieliśmy, kiedy powstanie wybuchnie. [...] Patrzyłem wtedy na Matkę i myślałem sobie, skąd w tej kobiecie [...] taka odwaga, żeby wystawić Dzieło na wszelkie niebezpieczeństwa związane z czynnym zaangażowaniem się w powstanie? Nie był to bowiem tylko szpital, [...] był tutaj i ośrodek aprowizacyjny, i łączniczki, i szpital cywilny, i wiele innych rzeczy. [...] Matka [...] uważała, że trzeba okazać postawę mężną, bo tego wymaga w tej chwili cały świat. Taką mi dała odpowiedź, gdy projektowałem, abyśmy zajęli się tylko rannymi z frontu. Odsłonił mi się wtedy zupełnie nowy obraz człowieka. [...] Było w niej coś z Traugutta." (34)

Mimo iż odwaga jej nie opuszczała, nigdy nie można było dostrzec u Matki chęci zabłyśnięcia brawurą. Zygmunt Krasiński w Resurecturis pisał:

 

Marnej chwały wieńce chwytają młodzieńce,

w niebezpieczeństw wiry skaczą bohatyry,

lecz wyższa moc ducha tych ułud nie słucha.

 

W pełni świadoma niebezpieczeństw, Matka pokładała ufność nie w ludziach, lecz w Bogu i dlatego zachowywała spokój tam, gdzie inni go tracili. Po wszystkie decyzje przychodzono do niej.

Komendantem szpitala liczącego 70 łóżek mianowano dr. Cebertowicza. Miał być głównym chirurgiem, pomocą służyła mu siostra doktor Monika Bohdanowicz, jedna pielęgniarka zakonna, trzy świeckie, jedna studentka medycyny i dwie osoby wybierające się na studia medyczne. Dodatkową pomoc tworzyły 3 siostry i 2 panie zamieszkałe w pobliżu. Sanitariuszami byli: jeden wychowawca i jeden uczestnik walk wrześniowych, dwóch niedowidzących uczniów szkoły zawodowej, którzy wykazali w akcji wielkie zdolności do pracy pielęgniarskiej. Od wybuchu powstania 1 sierpnia przez pierwszych 8 dni Laski znajdowały się w pasie międzyfrontowym, zajętym przez wojska powstańcze. Przez następnych 7-10 dni kwaterowały tu bardzo życzliwe Polakom oddziały węgierskie. Zachowywały się z wielką kulturą. Gdy Niemcy zorientowali się, że Węgrzy sprzyjają Polakom, przerzucili ich na front wschodni, do Warszawy zaś sprowadzili oddziały RONA, czyli "własowców". Składały się z półdzikich mieszkańców stepów południowej Rosji, zachowaniem przypominających raczej bandytów niż żołnierzy. Mordowali niewinnych ludzi, gwałcili kobiety, potem je dobijali. Rabunek był ich stałym zajęciem. Do Zakładu uciekały kobiety z dziećmi, zwłaszcza młode. Rozszalałe żołdactwo jakby się obijało o niewidzialne granice zakładowe. Zgwałcone kobiety spieszyły po ratunek do Zakładu. Jedna z sióstr, pielęgniarka, prowadziła je do zaprzyjaźnionej z Zakładem położnej w celu udzielenia fachowej pomocy. (35)

Od pierwszych dni walk szpital zaczął się zapełniać. Krwawo odparty przez Niemców atak Polaków na lotnisko, a potem na pobliską dzielnicę Warszawy - Żoliborz, spowodował w szeregach polskich duże straty. Ranni nie mieścili się w Domu Rekolekcyjnym, przeznaczono więc na ten cel dawny internat dziewcząt. Zorganizowanie dodatkowego szpitala powierzono Henrykowi Ruszczycowi. W błyskawicznym czasie potrafił zdobyć łóżka i sienniki, zabezpieczyć workami z piaskiem okna, a przede wszystkim opracować system bezpiecznego dowożenia rannych. Na parterze umieszczono dwóch Niemców i Belga zatrudnionych w niemieckiej organizacji Todta, na piętrze zaś dobrze ukrytych dwóch Rosjan i powstańców. Ciężej rannych przykrytych jarzynami, na wozie zaprzężonym w parę osłów, dowożono pod sam dom, nie budząc niczyich podejrzeń. Lżej rannych przywożono niekiedy dosłownie w biały dzień i na oczach coraz częściej kręcących się po Zakładzie Niemców. Często rannych przywozili furmankami o zmroku mieszkańcy sąsiednich wiosek. Składali ich w lesie na ziemi, po czym odjeżdżali galopem. Często nagle poszukiwano w Zakładzie 20 silnych i zaufanych mężczyzn do przeniesienia 5 rannych. Do tej pracy zgłaszało się kilku niewidomych. Do czwórki przy noszach potrzebny był co najmniej jeden widzący. Najczęściej tę rolę pełnili ks. prof. Stefan Wyszyński i Henryk Ruszczyc. (36)

W Domu Rekolekcyjnym w pokoju ks. Korniłowicza ukrywano dowódcę grupy Kampinos "Szymona" ze strzaskaną nogą. Przed wejściem do dowódcy, w przechodnim pokoju położono parę dzieci chorych na dezynterię i przybito napis "choroba zakaźna". W tych warunkach "Szymon" przeleżał przeszło 3 tygodnie i dalej dowodził.

Ponieważ spotkania konspiracyjne odbywały się w dawnym domu dziewcząt, gdzie teraz mieszkali niewidomi mężczyźni i chłopcy, "Szymon" miał skrupuły, czy może ich narażać na niebezpieczeństwo śmierci. Zwrócił się z tym problemem w końcu do Matki i usłyszał odpowiedź: "Decyzja podjęta w 1939 r., walki o wolność - obowiązuje." (37)

Inną formę zagrożenia stanowiły w okresie powstania noclegi łączniczek. Napięcie rosło. Niemcy szukali. Aresztowano już po raz trzeci dr. Cebertowicza, tym razem zabrano z nim również siostrę prowadzącą gospodarstwo i Zofię Morawską. Po paru dniach zwolniono ich. Doktora Cebertowicza trzymano początkowo pod strażą w jednym z budynków we wsi Laski, lecz wkrótce wymógł na żandarmach, by odprowadzili go do szpitala, w celu przeprowadzenia koniecznej operacji rannego. Niemcy nie odstąpili go ani na chwilę, operował na ich oczach, ale nawet ręka mu nie drgnęła. Po zakończeniu zabiegu wyszedł z żandarmami, którzy powieźli go do siedziby gestapo w Lesznie i wkrótce został wypuszczony. Warunki w Laskach były niezwykle dramatyczne. (38)

W tych trudnych dniach ks. prof. Wyszyński ciągle był obecny przy rannych. Miał dar uspokajania najbardziej cierpiących, a także tych, którzy buntowali się przeciw wizji bliskiej śmierci. (39) Młodzież niewidoma dawała z siebie wszystko. Siostra lekarz Monika Bohdanowicz, przełożona w laskowskim szpitaliku, pisała: "Pracowali od świtu, do nocy. Co najbardziej
uderzało, to jakaś nieprzeciętna powściągliwość w ocenie własnej działalności, [...] sami nigdy nie rozpoczynali opowieści o tym, czego dokonali. W słowach ich nie było śladu wyolbrzymiania własnych zasług. [...] Mówili: "Robiło się, co trzeba, dobrze, że choć tylko tyle było można". Wyczuwało się w ich słowach jakby żal, że tylko tyle było "można"." (40) Warto zwrócić uwagę, że w ich zachowaniu widać jakby naśladownictwo postawy Matki, wpływ jej wychowania. Mówiąc o dramatycznych dziejach szpitala w Laskach, komendant "Szymon" zaznacza, że "współtwórcami osiągnięć byli też niewidomi czy półniewidomi." (41) Ranni byli spragnieni wiadomości o walkach w Warszawie.

Po zbombardowaniu stolicy w 1939 r. i zniszczeniu budynku Towarzystwa, w pozostałych drewnianych budyneczkach zorganizowano w miarę możliwości akcję patronatową. Niewidomi mogli pracować tylko chałupniczo, sprzedawano ich wyroby i pomagano w zaspokajaniu bieżących potrzeb. Towarzystwo uzyskało lokal przy ul. Siennej, a potem przy Elektoralnej 9. Mieściły się tam: warsztaty szczotkarskie, pokoiki dla uczących się w mieście chłopców, mieszkania dla sióstr, obszerne piwnice i magazyn żywnościowy. W latach okupacji panował tam ciągły ruch. Gdy w końcu lipca przeczuwano bliski wybuch powstania, kierowniczką placówki Matka mianowała Alicję Gościmską, mającą za sobą doświadczenia z września 1939 r. Zastępczynią jej została wdowa po zmarłym kierowniku gospodarstwa rolnego w Żułowie - Gabriela Hołyńska (późniejsza s. Stefana). Obie panie, jak również siostra przełożona Adela Górecka, mówiły dobrze po niemiecku. Wszczęto starania o utworzenie z posesji Towarzystwa filii Szpitala Maltańskiego. Dzięki temu można było wyposażyć dom w łóżka, środki opatrunkowe, leki, apteczki itd. W Polskim Czerwonym Krzyżu zgłoszono gotowość pełnienia funkcji punktu opatrunkowego.

Pierwszego sierpnia, gdy padły pierwsze strzały, ukazał się oficer polskiej policji powstańczej ogłaszając stan wojenny. Kierowniczce udzielił dyktatorskich pełnomocnictw w stosunku do mieszkańców kamienicy oraz przybyłych z zewnątrz. Kazał przebić w piwnicach przejścia do sąsiednich domów. Przez blisko tydzień dzielnica ta znajdowała się w polskich rękach, co spowodowało euforię u młodzieży. Przewidywano już bliskie zwycięstwo nad Niemcami. Wkrótce jednak piwnicami zaczęli napływać bezdomni mieszkańcy zbombardowanych domów, przybiegali gońcy z rozkazami i łączniczki. Po tygodniu zapanowało jakieś złowieszcze milczenie. Polacy wycofali się, a Niemcy nie śmieli wkroczyć na opuszczony teren. Obawiali się trafić na miny. Równocześnie rozpoczęły się nocne naloty bombowców i artyleryjskie ostrzały. Miasto trzęsło się od wybuchów. W kaplicy i schronach nie ustawała modlitwa. Wiele osób spowiadało się. W końcu pokazali się pierwsi niemieccy żołnierze. Wrzeszczeli, kolbami karabinów walili w drzwi... Wszedłszy ujrzeli rannego w brzuch Niemca, którym opiekował się polski sanitariusz. Zmiękli. Wywiązała się rozmowa po niemiecku z kierowniczką i jej zastępczynią. Stopniowo napięcie rozładowywało się, żołnierze opowiadali o swoich rodzinach, stawali się ludźmi. Wyszli z medalikami na piersi. Największe wrażenie sprawił na nich widok Polaków odmawiających różaniec wśród huku armat.

W końcu nadeszła chwila przymusowej ewakuacji szpitala. Mieszkańcy Elektoralnej z okien obserwowali posuwający się powoli korowód rannych i chorych w szpitalnej bieliźnie...

Dnia 12 sierpnia wpadł do posesji oddział własowców z rozkazem natychmiastowej ewakuacji. Jedna z sióstr pobiegła do kaplicy i mimo zakazu dowódcy, który mierzył do niej z rewolweru, wyniosła puszkę z Najświętszym Sakramentem. Podjęła ryzyko śmierci, lecz nie ustąpiła. Niektóre komunikanty doniosła do przejściowego obozu w Pruszkowie, dokąd wszystkich w końcu skierowano. Własowcy na odchodnym oblali piwnice i parter kamienicy benzyną i podpalili. W pewnym momencie, gdy zaczynała się ewakuacja, dowódca, widząc wychodzące z piwnic stare, niedołężne kobiety, chciał je rozstrzelać. Uratowała je w ostatniej chwili kierowniczka, ofiarowując mu w formie okupu swój pamiątkowy zegarek. Ewakuowani przeszli przez zbombardowane miasto, pełne trupów, walących się balkonów, płonących domów. Na koniec cały orszak wąskotorową kolejką dowieziono do pobliskiego Pruszkowa, gdzie wpędzono przybyłych do ogromnej hali reperacji wagonów kolejowych. Zapanowały straszne warunki. Tłum wynędzniałych ludzi próbował jakoś się ratować. Nie wiadomo, co dalej by się stało, gdyby nie przytomność umysłu przełożonej s. Adeli, która wystarała się u niemieckich władz o zwalniający wszystkich dokument. Siostry wraz ze świeckim personelem mogły już bez trudności opuścić halę i wyruszyć do Lasek. Zastały tam w podwórzu wielu żołnierzy wojska polskiego. (42)

 

 

4. Dzieje mieszkańców Zakładu po powstaniu

 

Tymczasem sytuacja materialna w Zakładzie coraz bardziej się komplikowała. Na początku okoliczni mieszkańcy przywozili chleb oraz krowy do zabicia, wiedząc, że Laski dostarczą żywność powstańcom. Z chwilą, gdy VIII Rejon zajęli własowcy, po wsiach zaczęły się rabunki i pacyfikacje, o żywność zaś było coraz trudniej. Niemcy, zdobywając poszczególne dzielnice Warszawy, ewakuowali z nich ludność. Mężczyzn zabierano do obozów; kobiety z dziećmi, starcy i chorzy z dzielnicy Bielany i części Żoliborza wędrowali w okolice Lasek. Do Zakładu trafiało dziennie po 500-700 osób, w tym wielu niewidomych z Patronatu, wynędzniałych i głodnych. Matka kazała dzielić się z nimi wszystkim. Niewidomi i starcy nie dojadali. Zofia Czacka, bratanica Matki, zwierzyła się kiedyś później, że był to moment największego promieniowania Lasek, coś jakby nieustanny cud rozmnożenia chleba. Kardynał Stefan Wyszyński nazwał to Bożą ekonomią Lasek. (43)

Burząc zdobytą Warszawę, Niemcy zajęli szpital dla swojego wojska. W grudniu 1944 r. sprowadzili do Lasek około 200 wysiedlonych z Warszawy, aby kopali rowy przeciwczołgowe. Ksiądz prof. Wyszyński przed ich wyjściem do pracy odprawiał Mszę Świętą. Spowiadał przeważnie na dworze w pobliżu ich miejsca zakwaterowania, a dopomagał mu w tym jeden polski ksiądz. Matka, dowiedziawszy się o próbie gwałcenia dziewcząt przez niemieckich żołnierzy, wydelegowała do stałej opieki nad nimi parę starszych sióstr.

22 XI 1944 r. władze okupacyjne wydały rozkaz opuszczenia Zakładu przez wszystkich ludzi starych i chorych niezdolnych do ewakuacji w pół godziny. Sformowano dwa zespoły niewidomych z siostrami, gotowych do drogi. W Laskach pozostali tylko Matka Czacka wraz z paroma osobami z kierownictwa, ks. prof. Wyszyński, Ruszczyc ze swoimi chłopcami, zdrowy personel zakonny i świecki.

Panująca w Zakładzie atmosfera miała w sobie coś wyjątkowego, tętniła jakimś niezwykłym duchem wiary. Ksiądz prymas Wyszyński, przemawiając w Laskach w 29 lat później, mówił o tym z takim przejęciem. Ażeby móc zrozumieć postawę tej zróżnicowanej grupy ludzi w wojennych warunkach, trzeba wczuć się w grozę stałego niebezpieczeństwa i niepewności jutra, a Ksiądz Prymas nie należał do ludzi ulegających panice i emocjom. (44) Opinia tak poważnego autorytetu, jest świadectwem tego, że Słowo Boże przekuto w czyn, Słowo Boże niesione przez Matkę Czacką. W okresie powstania przekonanie o jej świętości podzielały osoby, które po raz pierwszy zetknęły się z Dziełem, jak np. dowódca Kampinosu - Krzyczkowski, komendantka łączniczek - Skonieczna-Kozłowska albo sanitariuszka - Czerniewska-Borowska. Ksiądz prymas Wyszyński tak opowiadał o tym okresie: "Byliśmy tu nieustannie zagrożeni. Niemal wszystkich ociemniałych, którzy nie mogli się swobodnie poruszać, zdołaliśmy wyprawić z Lasek. Wielu ludzi musiało zniknąć. Została w kaplicy Matka z gromadką sióstr. W szpitalu powstańczym leżało dużo chorych. Zbliżał się front. Wtedy rozgorzała w kaplicy modlitwa. Rzecz znamienna, że chociaż artyleria grała niemal całe noce, gdy wieczorem odmawialiśmy różaniec, nic nam nie przeszkadzało. Ani jedno nabożeństwo nie zostało odwołane ze względu na niebezpieczeństwo obstrzału [...]. A Matka dla nas wszystkich była źródłem spokoju, równowagi i gotowości służenia. Zawsze gotowa, zawsze czujna. [...]. Należy zrozumieć sytuację, aby zrozumieć człowieka, aby mu skutecznie pomóc. To wymaga wewnętrznej swobody i przede wszystkim miłości. Były to bodaj jedne z ostatnich słów Matki, gdy powstanie już dogasało, a Warszawa płonęła..." (45) Już wczesną jesienią ok. trzydziestu mieszkańców Zakładu wysłano do Bukowiny Tatrzańskiej, gdzie od dwóch lat ukrywała się jedna z sióstr żydowskiego pochodzenia. Górale okazali przybyłym wiele życzliwości i stworzyli, jak na owe czasy, dobre warunki. Wspólnota pozostała w Bukowinie aż do sierpnia następnego roku.

Gorszy los czekał grupę drugą, składającą się z 60 osób starszych, sióstr i pracowników świeckich. Wyruszyli oni w stronę Łowicza, licząc na przyjęcie w zaprzyjaźnionym majątku. Okazało się, że przebywa tam już osiemdziesięciu wysiedlonych z Warszawy. Dzielna przełożona, s. Adela, z trudem zdobyła salkę w wiejskiej szkole w Wiskiennicy. Przez pięć tygodni cała grupa żyła w nieopisanej ciasnocie, głodzie i chłodzie. Jedna ze staruszek umarła. Później przełożonej udało się przenieść swych podopiecznych do podobnej szkoły w Maurzycach, gdzie dysponowano dwiema salkami i kuchnią. Nadal dokuczała ciasnota, głód i chłód. Na ścianach pojawiła się pleśń. Znowu zmarła jedna staruszka. Jedzenia było tylko tyle, ile na swych plecach mogła unieść przełożona. Pomimo tak straszliwych warunków siostry potrafiły utrzymać rodzinną i pogodną atmosferę. Wprawiło to w podziw ks. prof. Wyszyńskiego, gdy w marcu 1945 r., po powrocie do Włocławka, wybrał się w odwiedziny do Maurzyc. Chciał niezwłocznie podzielić się swą obserwacją z Matką. Wybitny kapłan z wnikliwością przedstawia rolę Matki w Dziele, Matki - organizatorki, wychowawczyni, a przede wszystkim mistrza życia duchowego swoich dzieci. Ksiądz Stefan Wyszyński pisze: "Wrażenie Maurzyce robią ogromne. Tego nie można opowiedzieć, to by trzeba widzieć. Mam wrażenie, że Maurzyce w obecnym stanie powinien zobaczyć p. Antek Marylski i wiele innych osób z Lasek. To jest wysoce pouczające i budujące. Uważam, że Laski zdają swój egzamin w Maurzycach. Czym jest wychowanie laskowskie, widzi się dopiero tutaj, w tym budynku szkolnym. Uderzyło mnie to, że ludzie Matki mają tu jakiś szczególny wzrok. Oni patrzą z pogodnym bohaterstwem. Gdy odebrałem pierwsze ich spojrzenie w izbie, w której wśród ścian czarnych od wilgoci leżało 6 osób chorych, poczułem głębokie zawstydzenie. Wstydziłem się wszystkiego, co miałem w Laskach - i własnego pokoju, i suchych, widnych ścian, i swobody ruchów, i posiłków, i czystej bielizny. Wielu malkontentom laskowskim to jedno spojrzenie mogłoby wystarczyć za lekcję. W ich wzroku nie było wymówki, nie było smutku, ale powaga, niezwykła powaga ludzi bardzo cierpiących, powaga godna i dostojna. Jestem zdania, że siostra Adela, choć znam jej wady i trudności współżycia, jest osobą bohaterską. Trzeba bohaterstwa, by w tych warunkach rządzić i kierować ludźmi. Uważam, że wszystkie niemal siostry, gdy patrzyłem na warunki ich pracy, ujawniają ogrom dyscypliny zakonnej. Dom w Maurzycach jest zorganizowany tak sprawnie, że widać w tej organizacji tę dobrą szkołę wyniesioną z Lasek. Ta organizacja tak sprawna w ogromnej ciasnocie, trudnej do pojęcia, jest maksymalnym osiągnięciem, jakie można widzieć gdziekolwiek. Uważam, że poziom duchowy sióstr, pomimo tego że są pozbawione przez długie tygodnie Komunii św., spowiedzi, Słowa Bożego, a nawet możności spokojnej modlitwy, na którą nie ma wprost kącika, jest więcej niż wysoki." (46) Tak tragiczny stan trwał do czerwca 1945 r., kiedy udało się s. Adeli od władz Polski Ludowej otrzymać we wsi Pniewo niewielki dwór z parkiem i ogrodem, niedawno odebrany właścicielom na podstawie ustawy o reformie rolnej.

Siostra Cecylia Gawrysiak pisała: "dwór w Pniewie, piękny duży budynek, [...] w czerwcu 1945 r. zajęliśmy pałac. [...] Otrzymaliśmy przydziały żywności, a także warzywa i owoce z ogrodu. Urządziliśmy też piękną, dużą kaplicę [...]. Pragnę zakończyć to pasmo wspomnień o wojennych udrękach prawdziwie optymistycznym akcentem. Siostrę Adelę Górecką, osobę wątłą, schorowaną, o słabym systemie nerwowym, cechował wielki, silny duch, który bez reszty przekreślał siebie dla Boga, a z miłości do Niego cały oddany był bliźnim. Ten wielki dar Boży działał kojąco na ludzi powierzonych jej opiece. [...] Dla s. Adeli zawsze na pierwszym miejscu byli niewidomi i chorzy, o sobie stale, systematycznie zapominała." (47)

Pozostał do omówienia mało znany temat związany z działalnością Dzieła Matki Czackiej w okresie II wojny światowej, jakim była pomoc religijna i duchowa Polakom wywiezionym na roboty do Niemiec. W Rzeszy, z powodu bardzo ciężkich warunków spowodowanych agresją wojsk niemieckich, zaczynało brakować rąk do pracy. Wywiezionych Polaków (z wyjątkiem oficerów) zatrudniano w fabrykach, kamieniołomach, cegielniach, przy karczowaniu lasów, w indywidualnych gospodarstwach. Większość wywiezionych nie znała języka niemieckiego, podlegała różnym surowym zakazom, w tym opuszczania miejsca pracy i poruszania się bez oznaki "P" na ramieniu. Wszelkie uchybienia, karano brutalnie, wtrącając do obozów lub więzień. (48)

Już w chwili pierwszych wywózek na roboty znaleźli się w Polsce ludzie pragnący swym rodakom nieść duchową pomoc. Pragnienia te dopiero w marcu 1942 r. przybrały konkretne kształty. Delegat na Kraj Polskiego Rządu w Londynie przekazał wówczas przedwojennemu działaczowi Stefanowi Szwedowskiemu polecenie utworzenia konspiracyjnej organizacji niezależnej od Delegatury Rządu, a pomagającej Polakom na robotach. Tak powstała akcja o kryptonimie "Zachód". Z czasem doszło do porozumienia między dowódcami akcji "Zachód" i Armii Krajowej. Na tej podstawie postanowiono łączyć z działalnością religijno-kulturalną zadania o innym charakterze, jak sabotaż i dywersję.

Szkolny kolega Antoniego Marylskiego syndykalista Stefan Szwedowski nie miał możliwości zorganizowania samemu duchowej i religijnej pomocy wywiezionym. Los wierzących Polaków na robotach stale się pogarszał, większość ze względu na ostre przepisy oraz niechęć do liturgii we wrogim języku przestawała chodzić do kościoła. W panującym systemie terroru, także niemieccy księża nie okazywali Polakom sympatii, unikali wszelkich kontaktów. W ramach akcji "Zachód" utworzono więc specjalny oddział o kryptonimie "Kaplica". Kierownictwo zlecono Antoniemu Marylskiemu. Miał werbować ideowych emisariuszy, ludzi religijnie zaangażowanych, znających język niemiecki i kierować ich na odpowiednie przeszkolenie oraz zaopatrywać w różne środki i pomoce. Marylski porozumiał się w tej sprawie z abp. krakowskim Adamem Stefanem Sapiehą. Wiedziano, że Metropolita żywo interesował się losem deportowanych do Niemiec i że próby zorganizowania pomocy legalną drogą udaremnił mu gen. gubernator Frank. Antoni Marylski i jego łączniczka Zofia Morawska ps. "Zula" uczestniczyli w naradzie w pałacu arcybiskupim w Krakowie. (49)

Liczba osób, biorących udział w akcji "Kaplica", nie jest imponująca. Od 1943 do 1945 r. wysłano do Niemiec 44 osoby, spośród których parę nie wytrzymało i wróciło, 12 rozszyfrowanych zginęło, większość wytrwała.

Jako jedna z pierwszych emisariuszek wyjechała Natalia Tułasiewicz, nauczycielka zaprzyjaźniona z Laskami. Gorliwie działała w tysięcznej rzeszy polskich robotnic w Hanowerze. W 1944 r. zginęła w obozie w Ravensbruck. (50) Brat i bratowa jednej z laskowskich sióstr, Henryk i Lila Westwalewiczowie pracowali w zakładach budowy okrętów w Lubece, jemu udało się nawiązać stosunki z oflagiem XG. Oboje przetrwali aż do wkroczenia aliantów, a po uwolnieniu nie zaprzestali pracy wśród rodaków. Jeden z laskowskich wychowawców, Karol Poprzęcki, niegdyś mocno zaangażowany w działalność "Iuventus Christiana", w Edelbach w Austrii organizował wśród robotników patriotyczne i religijne spotkania. Łącznie z kręgu Lasek wyjechały 4 osoby. Nie związany bezpośrednio z "Zachodem", lecz z Laskami, jako kapelan zakładowy w latach 1940-1942, ks. Jan Zieja podjął analogiczną pracę wśród Polaków w Prusach Wschodnich, potem w Gdyni i Stralsundzie. (51)

W czasie, gdy nasz naród zewsząd był otoczony nienawiścią, problem odpłacania za nią miłością należał do trudnych i drażliwych. Sporo miejsca temu problemowi poświęcał w rozmowach z mieszkańcami Lasek następca ks. Zieji ks. prof. Stefan Wyszyński. Dzięki temu pracownik księgowości Ryszard Kamiński zdecydował się na wyjazd do Niemiec z misją religijną akcji "Zachód". Nie przyszło mu to łatwo, gdyż marzył wyłącznie o czynie zbrojnym w obronie ojczyzny. Dwukrotnie przeprawiał się do polskich oddziałów na Węgry i Białoruś. W 1943 r., po śmierci dwóch kolejnych dowódców laskowskiego oddziału dywersji bojowej, zaproponowano mu objęcie dowództwa. Nęcił go ten dowód zaufania i awans. Rozmowy z Antonim Marylskim i ks. Stefanem Wyszyńskim ukazały mu zadania znacznie wyższej rangi i podjął decyzję wyjazdu do Rzeszy. Pisał: "Głęboka religijność wyniesiona z Lasek stała się opoką życia, jakie przyszło mi wieść w Niemczech." (52) Przed przybyciem do Zakładu nie odznaczał się specjalnie gorliwością religijną; silną wiarę zdobył dzięki uczestnictwu w Dziele i potrafił dzielić się nią z drugimi. Kilka razy znalazł się w sytuacjach bez wyjścia i, po ludzku sądząc, nie miał szans na uratowanie życia. Zawierzywszy całkowicie Bogu, ocalał. Czytanie polskim robotnikom Ewangelii sprawiało cuda, dokonywały się nawrócenia. Zaczynano się modlić, chodzić do kościoła. Ateizujący robotnik, mający wielki wpływ na kolegów, stał się z czasem gorliwym apostołem. Jeniec sowiecki, przeszedłszy wewnętrzną przemianę, wyzbył się nienawiści do wrogów. Matka Czacka wiedziała też o akcji "Zachód". W jej zasięgu nic się nie działo, o czym by nie była poinformowana. Była to jeszcze jedna płaszczyzna działania w Dziele. Nigdy się nie dowiemy, ile dobra dokonało się w Niemczech dzięki modlitwom Matki i całego Zgromadzenia.

Trzeba też wspomnieć o trwającej przez cały okres okupacji pomocy Żydom. "Aryjska" polityka nazistów miała doprowadzić do całkowitej ich zagłady. Niemcy prowadzili akcję etapami. Już w 1942 r. przepisy okupacyjne przewidywały karę śmierci dla wszystkich dających Żydom schronienie. Nawet dostarczanie żywności groziło karą śmierci. W tych warunkach świadczenie pomocy przez Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża oraz zatrudnionych w Dziele świeckich należy uznać za wymowne świadectwo ich wiary i miłości bliźniego. Już podczas oblężenia Warszawy w 1939 r. dały się zauważyć tego przykłady; gdy po zburzeniu domu przy ul. Wolność 4 siostry schroniły się w punkcie opatrunkowym na rogu ulic Żelaznej i Leszna, oddawały najniższe usługi ciężko rannym Żydom. (53) Aż do chwili, gdy posiadłość Towarzystwa została włączona do getta, siostry, a zwłaszcza furtianka s. Małgorzata Młodecka - karmiły przychodzących głodnych Żydów.

Siostra Joanna Lossow, przełożona domu warszawskiego, wyprowadziła z getta, gdzie nieustannie mordowano Żydów, młodą żydowską dziewczynę, która w przyszłości wstąpiła do ss. benedyktynek w Sierpcu. Kilka osób żydowskiego pochodzenia znalazło schronienie w Laskach. Wśród nich wymienię córkę znanego historyka prof. Szymona Askenazego, później zasłużoną prof. Eleonorę Reicher, prof. geografii Wuttkego, dr Dworakowską i innych. Na skutek donosów trzeba było umieszczać Żydów poza Zakładem. Z pomocą spieszyły dwory ziemiańskie i klasztory, toteż tam przeważnie ich lokowano. W laskowskim Zgromadzeniu znajdowały się 4 siostry Żydówki, z tego 3 na eksponowanych stanowiskach. Siostrę Miriam - Agnieszkę Weingold umieszczono wraz z socjuszką w Bukowinie Tatrzańskiej. Siostra Katarzyna Steinberg, lekarka, ukrywała się w Rabce oraz w paru dworach powiatu miechowskiego. (54) Siostra Bonifacja - Halina Goldman spędziła lata okupacji kolejno w Żułowie i Kozłówce. Znajdującej się w getcie jej matce posyłano paczki żywnościowe, jak długo dawała o sobie znać. Najwięcej kłopotu miało Zgromadzenie z ukryciem s. Teresy - Zofii Landy. W 1940 r. została przez Matkę oddelegowana jako przełożona do Kozłówki. Po likwidacji tego domu przebywała jako przełożona w Żułowie. Gdy w połowie stycznia 1942 r. Niemcy zaprowadzili tam Liegenschaft, mianując kierownikiem oddanego im Ukraińca, trzeba było z obawy przed donosami ukryć s. Teresę. Chroniła się kolejno w majątku Jadwigi Piaseckiej - Popkowicach, w klasztorze karmelitanek we Lwowie i w innym jeszcze klasztorze.

Przez cały okres okupacji ukrywała się w Żułowie, pracująca jako księgowa, wdowa po adwokacie Tadeuszu Braunsteinie wraz z trzema małoletnimi synami i szczęśliwie doczekała końca wojny.

Na jesieni 1942 r. Niemcy ogłosili "akcję ostatecznego rozwiązania problemu żydowskiego". Do powiatu krasnostawskiego, w którym leżał Żułów, przywieźli wielu Żydów z Czech i Austrii. Okoliczne dwory starały się ich zatrudnić i w ten sposób ratować. (55) W Żułowie zaangażowano ojca, wraz z dwojgiem dzieci, specjalistę od krycia dachów gontem. Krótko trwała jego praca, gdyż pewnego dnia zjawili się przysłani przez Niemców Ukraińcy i uprowadzili wszystkich troje. Ponieważ chwilowo trzymano ich razem z innymi aresztowanymi we wsi Kraśniczyn, siostry udały się tam, by ich podtrzymać na duchu i okazać trochę serca. Wówczas córka owego "gonciarza" poprosiła o chrzest. Siostry zaznaczyły, że to nie wpłynie na jej dalsze losy, gdyż Niemcy nie zwracają na chrzest najmniejszej uwagi. Mimo to ojciec, a potem młodszy brat i w końcu trzech innych Żydów wyraziło podobne życzenie. Po krótkiej katechezie jedna z zakonnic udzieliła im chrztu. Przez kilka następnych dni siostry odwiedzały swych podopiecznych, przywożąc im gorące obiady i owoce. Po niedługim czasie, 1 listopada 1942 r., Niemcy wyprowadzili ich wśród kilkudziesięciu osób na wiejski cmentarz i stracili. Nowo ochrzczeni przyciskali do serca niedawno otrzymane medaliki i krzyżyki i umierali w cichości.

 

 

5. Wspomnienia świadków tamtych lat

 

Cennym źródłem do poznania roli i autorytetu Matki Czackiej są relacje z okresu powstania, pochodzące od ludzi bezpośrednio nie związanych z Dziełem, a obserwujących życie laskowskiej wspólnoty. Jedna z sanitariuszek naszkicowała obraz tego, co zastała po przyjeździe: "Kiedy przyszłam do Lasek, szpital był "pod bronią". Zaimponowało mi przygotowanie sali operacyjnej, instrumentarium, zaopatrzenie, a przede wszystkim powaga, zdecydowanie, spokój - żadnych niekontrolowanych emocji. [...] Wszystko odbywało się w nieludzkim pośpiechu, a jednak bez chaosu. Nie chcę tworzyć apoteozy, ale często chyba będę wracać do tego szczególnego klimatu, a właściwie do ducha laskowego. Spokój, zdecydowanie, zaufanie do tych, którzy kierowali i do tych, którzy współpracowali - pozwoliły nam podołać zadaniu. Każdy troszczył się o swoją konkretną pracę na przydzielonym odcinku." (56)

W tej i w innych nie cytowanych tutaj wypowiedziach ukazana jest w jakby dalszej perspektywie postać Matki i w niej piszący dopatrują się źródła, z którego wypływała ta wyjątkowa atmosfera otaczająca powstańcze działania. Jej wstawiennictwu u Boga przypisują fakt, że mimo śmiertelnych zagrożeń szpital i całe Laski ostały się wśród zniszczeń z okresu powstania. "Wszystko było przemyślane, zaplanowane, zorganizowane wszechstronnie, nawet w szczegółach. To był ład, nie tylko porządek" - pisała M. Czerniewska-Borowska. Pielęgniarka ta podkreśla m.in., jak bliski stosunek łączył opiekujący się personel z pacjentami. Każdego z nich uważano za kogoś swojego, za kogo się odpowiada. Z kolei ranni odwzajemniali się wdzięcznością, cierpliwością, delikatnością. "Chcę oddać hołd duchowi Zakładu w Laskach, który tworzyli ci wszyscy wspaniali ludzie z Matką Czacką, księdzem profesorem Wyszyńskim i świeckim kierownictwem na czele, łącznie z najmłodszymi uczestnikami. Była to wspaniała wspólnota i żyliśmy jak pod namiotem Bożej Opatrzności, nie wiedząc, co ona nam za chwilę przydzieli i nie rozmyślając nad tym." (57)

Warte zacytowania są wypowiedzi ks. Prymasa: "Szpital zapełnił się bardzo szybko. Wkrótce stał się za mały. Musieliśmy rannych żołnierzy kłaść, gdzie się dało. [...] Spowiadało się zazwyczaj tych, którzy czekali na operację tutaj, w tej kaplicy [Domu Rekolekcyjnego - przyp. M. Ż.]. Przynoszeni byli na noszach albo na jakimś kocu. Dużo krwi wsiąkło w podłogę, na której teraz siedzimy. [...] Prześcieradła i koce, na których leżeli, były przesiąknięte krwią. Operacje trwały bez końca. Dr Cebertowicz operował wtedy bez przerwy przez trzy dni i trzy noce, bo gdy jednego zdejmowano ze stołu, kładziono drugiego itd. Były to amputacje nogi albo [...] ręki. Praca w szpitalu była niesłychanie trudna i ciężka, musieliśmy być zawsze gotowi." (58) Krzyczkowski w swym opowiadaniu robi ciekawą uwagę. "Gdy szpital budził się rano, pierwsze pytania dotyczyły stanu zdrowia sąsiadów. Jeżeli gorączka spadała i chory czuł się nieco lepiej, każdy uważał to za osobisty sukces. Trudno zrozumieć, skąd się brała wyjątkowa wrażliwość tych zatwardziałych w konspiracji i walkach partyzanckich ludzi na cierpienie innych." (59)

Panująca w Zakładzie atmosfera poświęcenia i troski o innych udzielała się poszczególnym zespołom ludzi. Kilkanaście łączniczek związanych z rejonem Lasek spełniało rozmaite zadania; "nie tylko przenosiły meldunki i prasę, ale często broń, aparaty telefoniczne, drukarki, aparaty radiowe. [...] Czyściły broń, patrolowały domy, w których odbywały się kursy, narady itp." - pisała ich komendantka. (60) "Musiały pokonywać znaczne odległości, idąc nocami po bezdrożach, służyły partyzantom za przewodniczki. Przekradając się w pobliżu Lasek przez niemieckie zasieki zostawiały na drutach kolczastych kępki włosów tak, że później zabierały ze sobą nożyczki. W swej pracy były niezawodne". Te młode dziewczęta wychowane w patriotycznych tradycjach narażone były na ciągłe niebezpieczeństwo. Od Niemców groziły im tortury i śmierć, od kręcących się w terenie własowców - zgwałcenie. Partyzanci byli zwykłymi ludźmi. Wspólne zakwaterowanie i różne okoliczności nie sprzyjały uszanowaniu ich kobiecej godności. Najpiękniejszym świadectwem są słowa ks. prof. Wyszyńskiego: "Pracowałem wiele wśród zespołów łączniczek - pisze ks. Prymas - zachowałem o ich poziomie moralno-obywatelskim najlepsze wrażenie. Wiele z nich, dziś już nieżyjących, spowiadałem w kaplicy w Laskach. Były kryształowe pomimo sytuacji frontowej." (61) Gdzie indziej napisał o nich: "Jedno wiedziałem: zdolne są do każdej ofiary, przekonane, że pełnią świętą powinność. Od tych dziewcząt można się było wiele nauczyć. One nie tylko walczyły, one swoją postawą uczyły. Padały, niewątpliwie. Grzebaliśmy je w polskiej ziemi. Też prawda. Ale były jak ziarno pszeniczne, które pada w ziemię, aby obumarłszy, przynieść owoc stokrotny. Takim ludziom jak one potrzeba wielkich ideałów i wzorów. Gdy szły na ryzykowne zadanie, prosiły o jedno: medaliczek Matki Bożej. Uważały, że jest to ich największa siła. Czcimy je dzisiaj." (62)

Zacytuję teraz fragmenty wspomnień płk. Krzyczkowskiego o powstaniu i dziejach laskowskiego szpitala: "Porządek, czystość, dyscyplina, a przede wszystkim spokój panowały w szpitalu stale. [...] nie było dnia, aby nie było zdarzeń tak szarpiących nerwy, że tylko niezwykła wola [...] chroniła przed załamaniem. Bywały okresy, że w każdej chwili groziło wymordowanie chorych i obsługi. W czasie częstych rewizji szpitala Niemcy uważnie obserwowali zachowanie rannych i personelu, najmniejszy objaw strachu, niepokoju, niedyskrecji wystarczyłby, by pękła zasłona, pod którą ukrywaliśmy naszą działalność. [...] Trzeba było narzucić sobie pełne opanowanie, maskę obojętności, spokój nawet wtedy, gdy nerwy napięte były do ostateczności. Niektórzy ranni w gorączce złorzeczyli wrogom, inni wykrzykiwali bojowe hasła, wydawali rozkazy. Na szczęście Niemcy tego nie rozumieli, a pełne pogody twarze obsługi szpitalnej były najlepszą gwarancją, że tutaj nic niezwykłego się nie dzieje. Niemcy z wrzaskami zaglądali w każdy kąt. W podwórzu koło piekarni stale dyżurował ktoś z mężczyzn i chłopców zaprzyjaźnionych z Zakładem i zadaniem ich było powiadamiać szpital o pojawieniu się Niemców." (63) "Szymon", twardy żołnierz, poważnie przyjmujący odpowiedzialność za los walczących żołnierzy i narażających się dla nich cywilów, zauważył tę niezwykłą atmosferę oraz wyraził swój podziw dla zespołu pracujących w szpitalu osób.

Na ile jednak ofiarne pełnienie czynów bohaterstwa lub miłości bliźniego wiązało się z Laskami? Historia powstania warszawskiego dostarcza wielką liczbę podobnych zachowań. Nic im nie ujmując, przedstawię kilka wypowiedzi osób czynnych w akcjach rozgrywających się na terenie Zakładu, gdyż wiele wyjaśniają.

Autorką jednej z relacji jest główna komendantka łączniczek Zofia Skonieczna-Kozłowska ps. "Sowa". Jej długi na 13 stron maszynopis stanowi kopalnię informacji o tej pracy. Przytoczę tylko kilka uwag: "Zakład w Laskach miał olbrzymi wpływ na ukształtowanie poczucia obowiązku do ojczyzny. [...] Wszystkie [dziewczęta z tamtych lat - M. Ż.] wkładały w wykonanie swych zadań cały młodzieńczy zapał i poświęcenie. Nie było zadań trudnych i niemożliwych. Przynosi im to wielką chlubę. Zyskały sobie w krótkim czasie sympatię i uznanie sióstr i całego Zakładu. [...] Cała nasza praca na pewno nie szłaby tak sprawnie, gdybyśmy nie znalazły w Zakładzie prawdziwego domu rodzinnego. Pomoc całego Zakładu dla naszej grupy Kampinos była wprost bezcenna. Dzięki temu mogłyśmy spełniać nasze obowiązki w rejonie wroga. A może największe znaczenie miały modlitwy Matki Czackiej i sióstr! "Powstaniec" - Matka Czacka w pierwszych dniach powstania życzyła sobie, abym była jej przedstawiona. Powiedziała kilka serdecznych słów, ja byłam onieśmielona i tak w milczeniu towarzyszyłam jej w spacerze, podczas którego prawdopodobnie modliła się o pomyślność powstania. Dzieci niewidome były wzruszające w swej ofiarności. Przynosiły dla powstańców pledy, czekoladki, papierosy. Ofiarowywały swoją pomoc. Chciały prać nasze rzeczy." (64)

Oszczędny w słowach Prymas tak zakończył swoje przemówienie na uroczystości 50-lecia Lasek: "Zakład kierowany przez Matkę [...] niewzruszonym, dostojnym spokojem promieniował na wszystko - zdawałoby się nawet ujarzmiał niebezpieczeństwa, jakie raz wraz nad Zakładem wisiały podczas powstania i potem, w tygodniach strasznej pacyfikacji wsi okolicznych, tygodniach, w których Zakład wciąż czekał na swoją kolej." (65)

 

 

Przypisy:

 

1. Dzieło A. Gościmskiej i R. Kamińskiego zostało wydane w Warszawie 1987 (dalej A. Gościmska), artykuł zaś s. Viannei Szachno zamieszczono w: Żeńskie Zgromadzenie Zakonne w Polsce, 1939-1947, Lublin 1982, s. 215-265.

2. "Matka Elżbieta na wieść o wybuchu wojny rozesłała wiadomości do rodzin, ażeby zatrzymały swoje niewidome dzieci u siebie w domu i nie wysyłały ich z wakacji do Lasek. Do aspirantek zwróciła się z prośbą, aby wróciły do swoich rodzin, jeżeli boją się pozostawać w Zgromadzeniu" - A. Gościmska, s. 18-19.

3. A. Gościmska, s. 27; porównaj też wspomnienia sióstr: "W czasie wojny, od 1 września przebywałam w Warszawie na Wolności [ulica] i miałam możność z Matką bezpośrednio załatwiać wszelkie sprawy gospodarcze. Było wtenczas w Warszawie bardzo ciężko, nie było wcale chleba. Z Lasek przywieziono nam kilkanaście worków mąki i wieprzki. Nie było mowy o oddaniu tej mąki do piekarni wskutek ciągłych nalotów i pożarów. W piecykach kuchennych piekłyśmy więc chleb. Stałych mieszkańców było wtedy na Wolności około 150 osób. Małe to były porcje, ale można było przeżyć kryzys" - s. Wawrzyna Kiełczewska. "Tam w naszym domu, na [ul.] Wolność 4, przez te 3 tygodnie bombardowania Warszawy Mateńka była naszym podtrzymaniem, uosobieniem spokoju i pokoju, i pokrzepieniem serc" - ibidem. "Wracając do naszego życia na ul. Wolność 4, należy stwierdzić, że przy codziennych nalotach i bombardowaniu, było ono bardzo trudne. Brakowało żywności, byłyśmy więc stale głodne. Zdarzały się dni, gdy mogłyśmy otrzymać najwyżej kilka sucharów lub szczyptę kawy zbożowej czy też po łyżeczce marmolady. Sytuacja pogorszyła się jeszcze, gdy zabrakło wody. Chodziło się z początku do miejskich studni, gdzie trzeba było stać w długich kolejkach pod nalotami, a gdy nawet i to było niemożliwe, niektóre siostry jeździły po wodę do Wisły. S. Joanna - Halina Lossow, "O wrześniu 1939 r.", mps, AFSK, 1985, I wersja (dalej s. Joanna), s. 4.

4. A. Gościmska, s. 29. "Dnia 23 września [1939] bomba zapalająca spadła na nasz dom drewniany, zwany "Stróżówką". Płomienie zajęły go natychmiast. Rzuciłyśmy się do gaszenia, wnosząc na dach po drabinie wiadra z piaskiem. Ostatecznie i ten dom udało się nam częściowo uratować, jednak dziewczynie z sąsiedztwa, która pomagała nam w gaszeniu ognia, niemiecki pocisk z samolotu urwał obie nogi" - S. Joanna, s. 4. "Gdy przy nasileniu bombardowań i pożarów powstawał wielki popłoch i panika, Mateńka zbierała nas wszystkich - niewidomych, siostry, pracowników i inne osoby - w kaplicy i ślicznie, z wielką mocą i spokojem przemawiała do nas. Podkreślała, by się nie lękać, a tym bardziej nie szerzyć paniki, że trzeba zaufać Bogu, że wszystko, co Pan Bóg zsyła, jest dobre, nawet gdyby zesłał śmierć, gdyby nam zginąć przyszło, to też będzie dobre, jeżeli Bóg dobry tak będzie chciał" - tak opisała to zdarzenie siostra Maria Janina Borkowska we wspomnieniach zatytułowanych "Wrzesień 1939. Warszawa, Wolność 4", mps, AFSK (dalej s. Maria Janina, "Wrzesień"), s. 10.

5. A. Gościmska, op. cit., s. 20. Patrz praca siostry Roży Szewczuk, "Wspomnienia z wojny polsko-niemieckiej", mps, (dalej s.Róża, "Wspomnienia"), s. 3-5.

6. S. Róża, "Wspomnienia".

7. A. Gościmska, s. 24, por. też s. 42.

8. Por. różne relacje: "W dniu zburzenia naszego domu na Wolność [ulica] Przewielebna Matka znajdowała się na korytarzyku. Zaprowadzono tam Matkę, myśląc, że tak będzie najbezpieczniej. Przewielebna Matka, jak gdyby tknięta nadzwyczajną łaską, nie chciała się w tym miejscu, gdzie Matkę sadzano, zatrzymać, lecz poszła naprzód. Ja także odeszłam do kuchni do pracy. Za chwilę spadła na nasz dom bomba burząca. Gdy po bombie weszłam na to miejsce, gdzie Matka przedtem była i z którego odeszła, zobaczyłam całe ściany rozwalone, a na korytarzu ogromny dół wyryty. Pomyślałam wówczas: "Mój Boże, Matka przeczuła i odeszła, gdyby Matka została tu, ślad by się z Matki nie został"." - S. Wawrzyna. Inne wydarzenia przytaczają s. Maria Janina Borkowska i s. Joanna Lossow. "Bomba burząca wpadła na nasz dom w czasie, gdy na chwilę Matka tam weszła, gdyż przedtem była w schronie i Mateńka znalazła się pod gruzami. Z trudem odgrzebałyśmy Mateńkę; była silnie potłuczona, miała skaleczone oko i złamaną rękę. Trzeba było gdzieś iść z Mateńką, w czasie szalejących pocisków, po lekarza, pomoc i ratunek. Najbliższy punkt opatrunkowy znajdował się na [ul.] Żelaznej. Nie było noszy, więc niosłyśmy Mateńkę na pasach, we 4 osoby. To było strasznie uciążliwe, bo i pasami szarpało się przy nierównym bruku i ciągłym potykaniu się w gruzach. [...] Było coś wspaniałego i bohaterskiego w całej Mateńki postawie, czego się opisać ani wypowiedzieć nie da żadnymi słowami. Ponieważ na [ul.] Żelaznej nie było komu złożyć Mateńce złamanej ręki, odesłano nas do Szpitala św. Ducha na [ul.] Elektoralną. Pobiegłam wówczas na [ul.] Wolność po konie, by Mateńkę przewieźć i nie szarpać na pasach. Ale niestety, furman nie chciał jechać, obawiając się o własne życie i zanim z s[iostrą] Joanną założyłyśmy konie, włożyłyśmy inne ranne od bomby osoby - już Mateńki nie zastałyśmy na [ul.] Żelaznej" - S. Maria Janina, "Wrzesień", s. 7-8. "Do przewiezienia Matki Czackiej skierowałam s. M. Janinę Borkowską, a siostry: Klarę Jaroszyńską i Antoninę Żebrowską do pełnienia obowiązków pielęgniarskich. Wyznaczyłam dwie na wypadek, gdyby jedna zginęła w drodze. [...] Wymienione siostry zajęły się gorliwie Matką, ale nie wzięły wozu, nie wiem dlaczego; może uważały, że czas na zaprzężenie koni opóźni pomoc lekarską. Faktem jest, że przeniosły Matkę na jakimś dywaniku do punktu opatrunkowego w szpitalu św. Zofii na [ul.] Żytniej. Tu lekarz stwierdził okaleczenie oka i polecił zanieść Matkę do szpitala Świętego Ducha, gdzie był okulista. Stwierdzono tam zmiażdżenie oka i złamanie kości przedramienia. Niestety, po chwili bomba spadła na ten szpital i cały gmach stanął w ogniu. Wyrwane okno spadło na Matkę Czacką, nie poniosła jednak nowych ran. Z powodu płomieni, które szybko objęły szpital, s. Benedykta Woyczyńska, s. Klara Jaroszyńska i s. Antonina Żebrowska wzięły natychmiast nosze z Matką, usiłując się wyrwać ze szpitala. Było to bardzo trudne, gdyż wąska klatka schodowa była zatłoczona, bo również inni ludzie biegli w panice, by wydostać się na zewnątrz. S. Miriam Weingold szukała przejścia i wskazywała drogę, biegnąc przed noszami. Wreszcie udało się siostrom wynieść Matkę Czacką i umieścić w maglarni na ul. Leszno, w suterenie. Po jakimś czasie i tu także dostał się ogień tak, że siostry musiały znów z Matką uciekać. Schroniły się w przygodnym pomieszczeniu przy [ul.] Elektoralnej 14, gdzie także zaczęło się palić. Nad ranem pożar na [ul.] Leszno 27 został ugaszony, więc siostry wróciły z Matką do sutereny z maglem" - S. Joanna, s. 6-8, 11-13.

9. J. Doroszewska, Matka w oczach przyjaciół, "Więź" 1974, nr 4.

10. Por. s. Maria Janina, "Wrzesień", s. 8: "I tam przez szereg tygodni miałam możność podziwiać Mateńki wielką cierpliwość i heroiczną postawę w tych strasznych cierpieniach i fizycznych, i moralnych. Bolało straszliwie skaleczone oko, bolała źle złożona ręka, bolało całe ciało - i do tego dołączyły się jakieś bóle wewnętrzne i dołączyły się cierpienia moralne. Przyszły wiadomości o zniszczeniu Lasek, spaleniu biblioteki tyflologicznej, smutne również wieści rodzinne, między inymi i to, że bratanek Matki został ranny i dostał się do niewoli. Chociaż widać było, że Mateńka straszliwie cierpiała, sama była pełna jakiegoś przedziwnego męstwa i pokoju - i wciąż z myślą i troską o innych, a nigdy o sobie. Przy końcu października, czy w początkach listopada, jak Mateńka poczuła się trochę lepiej, wróciłyśmy z Warszawy do zniszczonych Lasek. Wszyscy witali Mateńkę jako cudownie uratowaną i Mateńka witała wszystkich z miłością wielką i dobrocią."

11. A. Gościmska, s. 11.

12. Świadek tych zdarzeń, Władysława Rosińska opowiadała, że podczas bitwy wszyscy schronili się do porośniętego krzakami wąwozu na drodze do Kraśniczyna. Nagle ukazały się niemieckie samoloty, a na ziemi konny patrol wroga. Ks. Korniłowicz wybiegł ku nim na pole, prosząc, by jeźdźcy znakami pokazali samolotom, że ukrywający się ludzie nie są żołnierzami, lecz niewidomymi. Faktycznie nic się wtedy nikomu nie stało - rękopis W. Rosińskiej w posiadaniu autora. Władysława Rosińska (1906-1997), krojczyni, całe życie przepracowała w Laskach i Żułowie.

13. O ciasnocie w żułowskim domu niewidoma s. Cecylia Gawrysiak pisała w "Kartkach z pamiętnika" (mps, AFSK): "Rozłożono na podłogach sienniki tak ciasno, jak tylko było możliwe. Ubrania nie było na czym położyć, każdy je musiał trzymać przy sobie. Moje legowisko znajdowało się pod ścianą, w nogach stała szafa. [...] Dom był zimny i wilgotny, wieczorem układaliśmy się do zwilgotniałej pościeli. W nocy przebiegały po nas myszy i szczury. [...] S. Iwona Cukiert, która się mną opiekowała, zdobyła gwóźdź i wbiła go w szafę. Było to dla mnie wielkie udogodnienie i radość. Mogłam na nim wieszać habit i welon. W tych niesamowitych warunkach był to po prostu luksus. Później otrzymałam butelkę, w której mogłam mieć zawsze trochę wody do picia - co było wielkim wyróżnieniem." Por. też A. Gościmska, s. 34-35.

14. Byli to Antoni Gościmski, brat Alicji, Stanisław Piotrowicz, wychowawca chłopców, później długoletni kapelan zakładu w Żułowie oraz grekokatolik, dawny wychowawca w Laskach Nikodem Karakasz. Wszyscy po wojnie otrzymali święcenia kapłańskie.

15. Siostra Odylla - Danuta Czarlińska (1907-1998), w Zgromadzeniu FSK od 1934. Zdała maturę u ss. urszulanek. Absolwentka katolickiej Szkoły Społecznej w Poznaniu. Pracowała w administracji, na kwestach.

16. Aleksander Zamoyski, niegdyś adiutant gen. Sikorskiego i darzony przez niego zaufaniem, otrzymał z zagranicy znaczną sumę pieniędzy na ratowanie ukrywających się polskich oficerów i ich rodzin. Wielu z nich zatrudnił w swojej ordynacji, innym wystarał się o pracę. W Kozłówce znaleźli schronienie naukowcy, artyści, księża, w końcu nawet brat Matki Czackiej - Tadeusz z żoną i córką. Por. A. Gościmska, s. 61-62.

17. "Latem 1941 r. przenieśliśmy się wszyscy z Kozłówki do Żułowa, a dzieci i część niewidomych z Żułowa do Lasek. W Żułowie w dalszym ciągu przez następne 3 lata, na życzenie Mateńki, część sióstr z odpowiednim przygotowaniem kontynuowała studia tomistyczne i prawo kanoniczne pod bezpośrednim kierunkiem naszego Ojca, ks. Stefana Wyszyńskiego i s. Teresy [Landy]. Skorzystałyśmy wówczas ogromnie dużo. Mateńka interesowała się w najdrobniejszych szczegółach programem naszej nauki i postępami każdej z nas" - S. Maria Janina, "Wrzesień", s. 7-9.

18. "Rozmowy siostry Joanny Losow z M. Żółtowskim w Żułowie" rkps Arch. Tow. (dalej "Romowy"). Siostry uratowały wtedy rannego partyzanta Polaka, którego w nocy przywiozła do pobliskiego wąwozu córka dzierżawców Surhowa, sanitaruszka AK - młoda Skolimowska. "Na niczyją dyskrecję nie można było liczyć". S. Joanna z p. Skolimowską we dwie doniosły rannego do Zakładu i ukryły go w klauzurze na strychu, gdzie wydobrzał i doczekał końca wojny. S. Joanna Lossow, od 1942 r. przełożona domu w Żułowie, tak ilustruje panujące pod koniec wojny stosunki: "pacyfikacja pobliskiej Zamojszczyzny, palenie okolicznych wiosek, strzelanie do gaszących pożary, wysiedlanie całych wsi, wywożenie dzieci do Niemiec. Nacjonaliści ukraińscy używani w naszej okolicy do tej akcji wprost szaleli, mordując, pastwiąc się nad bezbronną ludnością. W stosunku do naszego Zakładu [...] "Liegenschaft" [czyli zarząd przymusowy majątku - przyp. M. Ż.] stosował ustawicznie represje, wymagając od sióstr pracy ponad siły, w gospodarstwie podwórzowym i w polu, równocześnie przydzielając minimalne racje żywnościowe. [...] Mieszkańcom naszego Zakładu, jak i okolicznej ludności wiejskiej, groziło straszliwe niebezpieczeństwo. Zarówno dzikie bandy, jak i różne nieszczęścia. Napady nacjonalistycznych band ukraińskich na dom żułowski miały miejsce zawsze w nocy. Napastnicy postępowali z nami brutalnie, a nawet strzelali do nas [...], przestrzelili mi welon tuż obok ucha tak, że na jakiś czas niemal ogłuchłam" - ibidem, s. 7-9. Raz partyzanci sowieccy zażądali od przełożonej wydania im wszystkich młodych sióstr. S. Joanna wspomina, że ukryła sześć takich sióstr na strychu, a do pertraktacji z dowódcą wydelegowała starszą profeskę znającą dobrze język rosyjski. Tej udało się jakoś sprawę załatwić.

19. S. Maria Janina, s. 9 oraz tejże, "Wrzesień".

20. Helena Żak, Zofia Bobrowska, Tatiana Cupa, Janina Guzowska, Helena Malczyk. Zdały później maturę w liceum ss. urszulanek w Lublinie.

21. S. Joanna oraz "Rozmowy".

22. Tadeusz Fedorowicz - ks. prałat, infułat, ur. w 1907 r. ukończył prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, podchorąży artylerii konnej. W roku 1928 otrzymał święcenia kapłańskie oraz tytuł magistra teologii. W 1940 r. wyjechał dobrowolnie do Kazachstanu, kapelan Armii im. T. Kościuszki. W 1945 r. związał się z Dziełem Matki Czackiej, w latach 1948-1950 ojciec duchowny Seminarium Duchownego Lwowskiego, przeniesionego po wojnie do Kalwarii Zebrzydowskiej, od 1950 kapelan Zakładu w Laskach i Zgromadzenia FSK, w latach 1958-1980 krajowy duszpasterz niewidomych.

23. S. Róża.

24. Maciej Nowicki (1910-1950) już przed wojną zwrócił na siebie uwagę, budując w Polsce reprezentacyjne obiekty, jak np. gmach województwa w Łodzi lub polski pawilon na wystawie światowej w Nowym Jorku. W 1945/1946 r. opracował projekt kompozycji przestrzennej centrum Warszawy i wyjechał jako delegat Polski do Komisji Budowy Siedziby ONZ w Nowym Jorku. Był profesorem architektury w Raleigh, zginął w katastrofie samolotowej - Nowa Encyklopedia Powszechna (dalej NEP).

25. Z. Wyrzykowska, op. cit., p. 45. Imię "Alojzki" żartobliwie nadane tym dzieciom z powodu ich zamieszkania w domu pod wezwaniem św. Alojzego w Zakładzie w Laskach.

26. A. Gościmska. "W Laskach nieraz brakowało prowiantu na dzień następny. Jednego z takich dni, zimą 1940 r., s. Katarzyna w trosce o rannych, za zgodą Matki Czackiej wysłała s. Vianneyę Szachno na "błyskawiczną" kwestę. Towarzyszyła jej jeszcze jedna z pracownic świeckich. Pojechały wśród zasp śnieżnych owej wyjątkowo ostrej zimy. Objeżdżając dwory i większe gospodarstwa w promieniu ok. 40 km, ukwestowano ziemniaki, kaszę, mąkę. Siostra otrzymała też 25 dkg smalcu, który owinięty w papier, trzymała w ręku, jako największy skarb. W drodze powrotnej, już blisko Lasek, sanie wywróciły się w zaspę śnieżną, a "skarb" przepadł w śniegu - mimo długich poszukiwań nie udało się go odnaleźć" - A. Gościmska, "Laski w czasie okupacji", mps, brulion do książki, s. 41, A. Tow.

27. S. Maria Janina, s. 8-9.

28. Ludzie do dziś pamiętają zadawane przez nich wciąż pytania: "Gdzie jest ten tak zwany prezes?" "Wo ist der sogenannte Prases?"

29. S. Maria Janina, s. 19.

30. A. Gościmska, "Laski w czasie okupacji", s. 56-57, s. Maria Janina.

31. J. Krzyczkowski, "Dzieje Powstańczego Szpitala w Laskach 1944", mps, 1982, s. 5, A. Tow.

32. Ibidem, s. 70. Takie było zarządzenie Matki. Por. też relację Z. Morawskiej, rkps, 1996, A. Tow.

33. J. Doroszewska, "Spotkanie wspomnieniowe", 16 XII 1973, mps, A. Tow.

34. Ks. Prymas Stefan Wyszyński, "Boża Ekonomia Lasek", przemówienie w Laskach, 16 XII 1973, A. Tow.

35. "Na oddziale chirurgicznym pracował jako sanitariusz półwidzący ś.p. Szczepan Kutyła - później brat Szczepan w Zgromadzeniu Kamilianów - olbrzym, siłacz, oddawał nieocenione usługi przy przenoszeniu niemal biegiem rannych partyzantów. [...] Drugim półwidzącym był młody Staś Wrzeszcz - spokojny, pogodny, potrafił cały dzień swoimi dobrymi, zręcznymi rękami urodzonego pielęgniarza nieść pomoc rannym. [...] Niektórzy tylko jemu pozwalali przekładać swoje nieszczęsne, obolałe kończyny. Wieczorami z wielkim zapałem czytał chorym z brajlowskiego egzemplarza Pożogę Kossak-Szczuckiej. Lektura pasjonowała nawet takich słuchaczy, którzy z książką do tej pory nie mieli styczności. [...] Był więc to wyjątkowy zespół ludzi: siostry zakonne, cywilni pracownicy Zakładu, lekarze, ochotnicy z mieszkańców Lasek, a co szczególnie zadziwiające, to niewidomi. Wszyscy oni narażeni byli na te same niebezpieczeństwa i musieli obalać przeszkody zdawałoby się nie do pokonania" - J. Krzyczkowski, op. cit., s. 18.

36. Z. Morawska, "Wspomnienia", s. 55; Por. wspomnienia siostry Moniki Bohdanowicz, pt. "Ruszczyc we wspomnieniach", mps, A. Tow. (dalej s. Monika). Siostra Monika - Zofia Bohdanowicz (1892-1980), ukończyła Instytut Medyczny w Petersburgu, pracowała na Uralu, studiowała na Sorbonie, była autorką 40 prac z bakteriologii. W Zgromadzeniu FSK od 1931 r. Od 1936 została nauczycielką chemii i nauk przyrodniczych, przez 40 lat kierowała Działem Brajla w Laskach. M. Żółtowski, op. cit., s. 70-73.

37. A. Gościmska.

38. J. Krzyczkowski (op. cit., s. 17) pisał: "Mimo starannego przygotowania szpitala w okresie konspiracji [...] zaczęło brakować leków i opatrunków. Pewnym wsparciem była życzliwość Węgrów. Jeden z nich, lekarz [...] przekazał sporą ilość zaopatrzenia sanitarnego, co pozwoliło na przetrwanie do czasu, gdy w połowie sierpnia zrzucono nam z samolotów angielskich zasobniki z bronią i lekami. [...] Przybywało ochotniczek do pracy sanitarnej. Najgorzej było z wykonawcami najprostszych działań, sprzątaniem, praniem i podobnymi zajęciami. [...] Wkrótce wyłączony został prąd i trzeba było stworzyć źródło energii. Pomysł był prosty, trzeba skorzystać z akumulatora samochodowego, ładowanego prądnicą poruszaną przekładnią rowerową. [...] Ale kto te czynności wykona? Najcięższe muszą wziąć na siebie niewidomi. Gdy tylko dowiedzieli się o tym, ochotników nie zabrakło. [...] Oni to pompowali całymi godzinami wodę, mieszali rękami ciasto na chleb nie tylko dla 400 blisko osób mieszkających w Zakładzie, ale często i dla partyzantów w lesie".

39. Ks. Kardynał Stefan Wyszyński, Powstanie Warszawskie, cyt. za: A. Gościmska, s. 79-80, 85-90.

40. S. Monika.

41. J. Krzyczkowski, Konspiracja i powstanie w Kampinosie, Warszawa 1962, s. 92-93.

42. A. Gościmska, s. 106-108.

43. Ewakuowana z Warszawy Zofia Czacka wielkie zasługi położyła w trosce o wysiedlonych, poświęcając im bez reszty swe siły. Bardzo cenną pomoc okazała też zaprzyjaźniona z Zakładem położna Cyryla Neuman, zakładając w piwnicy spalonego internatu chłopców izbę porodową. Dzięki temu szczęśliwie przyszło na świat 13 dzieci. Kardynał Stefan Wyszyński, "Boża ekonomia Lasek", AFSK.

44. A. Gościmska, s. 105-106.

45. Kardynał Stefan Wyszyński, "Boża ekonomia Lasek".

46. Kardynał Stefan Wyszyński do Matki Elżbiety Czackiej, fragment listu z 10 III 1945 r., AFSK.

47. Siostra Cecylia Gawrysiak, "Kartki z pamiętnika", 1982, AFSK.

48. Wykorzystywano nawet jeńców wojennych. Tylko status oficera bronił przed przymusową pracą, nawet podchorążowie i podoficerowie nie byli od niej wolni.

49. Z. Morawska, "Wspomnienia", s. 47-48.

50. A. Gościmska, s. 131-132. Natalia Tułasiewicz została beatyfikowana wśród 108 polskich męczenników przez papieża Jana Pawła II 13 czerwca 1999 r. w Warszawie.

51. Ibidem, s. 132-133.

52. Ibidem, 133-134.

53. Ibidem, s. 134-136.

54. Odpowiedź siostry Joanny Lossow na kwestionariusz Ośrodka Archiwów, Bibliotek i Muzeów w sprawie pomocy Żydom w okresie okupacji niemieckiej, mps, FSK, 1984, s. 1.

55. M.in. u Kraszewskich w Kraszewie, potem w Falniowie u Marii Salomei Kozłowskiej, późniejszej s. Marii Anieli FSK.

56. M. Czerniewska-Borowska, "Ze wspomnień pielęgniarki", AFSK.

57. Ibidem oraz A. Gościmska, s. 87-88.

58. Kardynał Stefan Wyszyński, "Boża ekonomia Lasek".

59. J. Krzyczkowski, Konspiracja i powstanie, s. 424.

60. Z. Skonieczna-Kozłowska, "Wspomnienie", 1983, mps, A. Tow., s. 7.

61. Kardynał Stefan Wyszyński, List do Leszka Proroka, 23 III 1974, "Tygodnik Powszechny" 1984, nr 32, cyt. za: A. Gościmska, s. 91.

62. Kardynał Stefan Wyszyński, Kamienie wołać będą.

63. J. Krzyczkowski, Spotkanie wspomnieniowe, 20 II 1982, zapis magnet., cyt. [w:] A. Gościmska, s. 91.

64. Z. Skonieczna-Kozłowska, op. cit., s. 7-13.

65. Kardynał Stefan Wyszyński, "Boża ekonomia Lasek".