Część II

Narodziny dzieła

 

 

1. Początki działalności Róży Czackiej na rzecz niewidomych

 

W 1898 r., po powrocie z Francji do kraju, rozpoczął się dla Róży czas przygotowania do przyszłej pracy z niewidomymi. Na razie był to okres studiów nad zdobytymi za granicą materiałami. Trwał, według jej własnego określenia, 10 lat. Toteż dopiero w 1908 r. przystąpiła do nauki pisma punktowego Braille'a. W Polsce wchodziło ono w życie bardzo powoli. Róża dowiedziała się, że w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych przy Placu Trzech Krzyży w Warszawie prowadzą nauczanie tym systemem, postanowiła więc skorzystać z fachowej pomocy. Nauczycielka, Rosjanka, wyjaśniła jej jednak, że "lekcji brajla" udziela się wyłącznie po rosyjsku, a koszt jednej godziny lekcyjnej wynosi 5 rubli. Nie jest pewne, czy Róża Czacka znała język rosyjski, choć po ukraińsku mówiła biegle. Cena lekcji wydała się jej nie do przyjęcia, stanowiła równowartość 30-35 obiadów w taniej restauracji, toteż zrezygnowała z oferty. Sprowadziła natomiast z Zakładu Ciemnych we Lwowie podręcznik polski, a z Paryża - francuski i w rekordowym czasie paru tygodni nauczyła się czytać i pisać brajlem. Wykorzystała pomysł dawnej nauczycielki, a zarazem przyjaciółki p. Granet i zaczęła naukę od wbijania szpilek w poduszkę według zasad sześciopunktu. Podobne próby robiła jej matka, która wkrótce zaczęła pisać na papierze, posługując się wzrokiem, a nie dotykiem. Z czasem przepisywała córce całe książki. Róża zaś była szczęśliwa, kiedy udało jej się po raz pierwszy samej przeczytać Ewangelię z danego dnia.

"Jak tylko uporała się z brajlem, zaczęła Rózia chodzić do Zakładu dla Głuchoniemych, bo chciała zająć się oddziałem dla ociemniałych [klasą, w której uczyły się dzieci niewidome - M. Ż.] i mówiąc nam o tym, tłumaczyła, że wychowanie tam dane jest chybione przez to, że dzieci po skończeniu kursów nie mogą i nie umieją dać sobie rady w życiu, w niczym! Wszystko jest dla nich zrobione, a one nawet ubrać się same nie umieją. "Ja mogę nimi inaczej pokierować i powiedzieć im: potraficie sobie same posłużyć i wystarczyć, ja jestem podobna wam, a nikt mnie osobiście nie obsługuje"." (1) Nic jednak z tego projektu nie wyszło.

Następnym etapem w przygotowaniu do pracy z ociemniałymi były zagraniczne wyjazdy w latach 1911-1912, w celu lepszego poznania zakładów dla niewidomych. Odwiedziła Belgię, Francję, Austrię, Niemcy i Szwajcarię. Pierwsze podróże odbywała z przyjaciółką p. Granet, a później, po jej śmierci, z Heleną Makowiecką. Ta ostatnia wspomina, że Róża dokładnie wszystkiemu się przyglądała i analizowała. W Monachium chciała obejrzeć nie tylko miejsca pracy, lecz także mieszkania niewidomych. W Wiedniu w zakładzie dla dzieci interesowały ją warsztaty, drukarnia i doskonale urządzona biblioteka obsługiwana przez niewidomych i tylko jedną osobę widzącą. Siostrzenica Róży Czackiej, Teresa Karnkowska, słuchając opowiadań o zwiedzanych w Berlinie katolickich instytucjach, była pod wrażeniem głębi przekonań i siły perswazji swej ciotki. W świadomości Polaków utrwalił się wtedy obraz Niemców z czasów "Kulturkampfu", wrogich wobec wszystkiego, co polskie i katolickie. Róża Czacka stanęła ponad tym i "dostrzegała to, co najważniejsze, pokój między narodami, Pax Christi w pełnieniu dzieł miłosierdzia." (2)

We własnym kraju zaczęła nawiązywać prywatne kontakty z pojedynczymi niewidomymi, których odwiedzała w rodzinach, uczyła indywidualnie brajla, robót ręcznych, wspomagała materialnie ubogich. Karnkowska pisała: "przyjeżdżając na czas dłuższy do swej Cioci, mogłam jej służyć pomocą cały dzień po rannej Mszy św., chodząc z nią do biednych ociemniałych w różnych zakątkach miasta." (3)

Po dziesięcioletnim okresie czekania i przygotowywania Róża przystąpiła do zorganizowanego działania. Znała już pismo punktowe, fachową literaturę w kilku językach i orientowała się w sytuacji niewidomych na ziemiach polskich. Potrzebni byli współpracownicy, środki materialne i zgoda rosyjskich władz na rozpoczęcie szerszej działalności. Uzyskanie jednak podstawy prawnej zależało od stworzenia odpowiedniej instytucji, na wzór Stowarzyszenia Valentina Hauy we Francji. (4)

W dniu św. Elżbiety Węgierskiej, 19 listopada 1908 r., Róża zorganizowała zebranie inicjujące przyszłą instytucję. Dobrze przemyślała skład zespołu założycielskiego. Zaprosiła: Bolesława Ryszarda Gepnera, okulistę, którego zawsze uważała za faktycznego twórcę jej dzieła, Stanisława Bukowieckiego, niewidomego prawnika i dwoje ziemian: Wandę Adamową Krasińską i Antoniego Górskiego. Wspólnie określono zadania organizacji i ustalono nazwę stowarzyszenia: Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Królestwie Polskim. Róża zleciła mecenasowi Bukowieckiemu, zgodnie z podanymi przez nią wytycznymi, opracowanie statutu. Wykonał to w ciągu następnego roku. Na tej podstawie należało wystąpić do władz o zatwierdzenie i zarejestrowanie Towarzystwa. Róża wraz z bratową Tadeuszową Czacką chodziła po urzędach, póki nie otrzymała upragnionej zgody i prawa nauczania w języku polskim. Nastąpiło to 11 maja 1911 r. Pomocny niewątpliwie okazał się prestiż Feliksa Czackiego i społeczne stanowisko jego synów.

W dniu śmierci ojca Róża uzyskała samodzielność finansową. Wcześniej, bo w 1908 r., rozpoczęła już skromną działalność, polegającą na udzielaniu indywidualnej pomocy inwalidom wzroku. Ta dorywcza, niezorganizowana pomoc niewiele jednak znaczyła wobec ogromu potrzeb, toteż w kwietniu 1910 r. Róża założyła w drewnianej ruderze bez kanalizacji, przy ul. Dzielnej 37, pierwszy przytułek, "gromadząc garstkę kobiet ociemniałych [...], gdzie na pierwsze lekcje koszykarstwa przychodziło już paru mężczyzn - wspomina Teresa Karnkowska. - Uczyłam przy tym czytać systemem Braille'a całe to grono." (5) Widać z tego, że 36-letnia wówczas Róża umiała wciągać innych do współpracy. Lokal był prymitywny, lecz obszerny, pozwalał na ustawienie 20 łóżek. Na razie umieszczono tam 6 niewidomych dziewcząt. Był to zakład utrzymywany tylko ze środków finansowych Róży Czackiej.

Męstwo Róży w dźwiganiu kalectwa i pamięć o cierpiących bliźnich poruszyły opinię. W gronie jej krewnych i znajomych zaczęto zbierać ofiary na utrzymanie przytułku, co pozwalało nie tylko na pokrycie bieżących wydatków, lecz nawet na rozszerzenie działalności.

W dniu 19 listopada 1911 r. odbyło się pierwsze Walne Zebranie oficjalnie istniejącego już Towarzystwa i wybrano na nim zaproponowany przez Założycielkę dziewięcioosobowy Zarząd oraz pięcioosobową Komisję Rewizyjną. W 1912 r. w odezwie wydanej w celu pozyskiwania nowych członków i zebrania funduszów na prowadzenie Zakładu wymieniono szczegółowo zadania, jakie stawiał sobie nowo wybrany Zarząd i na jakie uzyskał zgodę od rządu. "Towarzystwo [...] w myśl art. 2 tejże ustawy, może dla ociemniałych: zakładać i prowadzić przytułki, ochrony i szkoły z wykładowym językiem polskim, warsztaty, biura pośrednictwa pracy, czytelnie, biblioteki, ambulanse, lecznice, szpitale itd. Może również urządzać dla ociemniałych odczyty, koncerty, wycieczki, prowadzić drukarnię, udzielać pożyczek itd., słowem może otoczyć ich opieką rozumną i celową w najobszerniejszym zakresie, rozciągając przytem działalność swoją na całe Królestwo. Urzeczywistnienie, choćby częściowe, zadań tak szeroko zakreślonych, wymagać będzie prócz usilnej pracy, także znacznych środków i o te właśnie Towarzystwo kołatać musi u społeczeństwa. Zwraca się też do wszystkich ludzi dobrej woli z gorącą prośbą o poparcie zamierzeń Towarzystwa." (6)

Kim byli pierwsi współpracownicy Róży Czackiej? Ludwika Bentkowska - dawna lektorka Róży Czackiej, która w 1913 r. zawarła z nią umowę o pracę w nowo założonym Zakładzie. Odtąd stała się zaufaną, odpowiedzialną współpracownicą. Należała do bezhabitowego zgromadzenia sióstr Wynagrodzicielek Najświętszego Oblicza (zwanych "obliczankami"), założonego przez bł. o. Honorata Koźmińskiego. Ksiądz Karol Bliziński (1870-1944) - znany działacz społeczny i gorliwy kapłan.

Stanisław Bukowiecki (1867-1944) - syn lekarza i powieściopisarki, ociemniały adwokat, w 1916 r. mianowany przez Radę Stanu dyrektorem Departamentu Sprawiedliwości, a w 1917 r. w rządzie Rady Regencyjnej Ministrem Sprawiedliwości. Po odzyskaniu niepodległości został naczelnym prezesem Prokuratorii Generalnej, Centrali dla Obrony Interesów Skarbu. Położył wielkie zasługi w zakresie wychowania nowych kadr w sądownictwie i prokuraturze. Walczył z antysemityzmem. Był przekonań zdecydowanie lewicowych. (7)

Bolesław Ryszard Gepner junior (1864-1923) - znany okulista.

Antoni Górski (1869-1938), ziemianin, właściciel majątku Wola Pękoszewska w Skierniewickiem, działacz społeczny, brat znanej w kraju Pii Górskiej. Z powodu znacznej ofiary pieniężnej złożonej na cele Towarzystwa zwany był "fundatorem".

Aleksander Jackowski - adwokat przysięgły, działacz społeczny.

Wanda Krasińska - żona Adama wnuka poety Zygmunta Krasińskiego, przez niego skoligacona z rodziną Czackich, z domu Badenianka, córka Kazimierza Badeniego, premiera w rządzie wiedeńskim w końcu XIX w.

Oskar Scheller - adwokat przysięgły i działacz społeczny.

Antoni Wieniawski - przemysłowiec, społecznik, członek różnych rad nadzorczych.

Rozwój rozpoczętego dzieła zależał przede wszystkim od znalezienia współpracowników posiadających odpowiednie kwalifikacje. Kwestia ta okazała się przez wiele lat trudniejsza do rozwiązania od kłopotów finansowych i lokalowych. W utworzonym w 1908 r. pierwszym zakładzie Róża zatrudniała z początku siostry szarytki z pobliskiego zakładu dla osób z nieuleczalnym kalectwem pod wezwaniem św. Stanisława Kostki. Opiekowały się podopiecznymi Róży Czackiej i stołowały ich u siebie, lecz miały zbyt wiele własnej pracy, by stale móc służyć pomocą. Toteż około 1911 lub 1912 r. prowadzenie biura i odwiedziny w domach, czyli Patronat, przejęły panie: "ukrytka" Ludwika Bentkowska i bezhabitowa zakonnica Felicja z Rostafińskich Staczyńska, która z polecenia ks. prałata Załuskowskiego zgłosiła się do pomocy. Była to osoba starsza, wykształcona i bardzo wewnętrznie wyrobiona. Róża powierzyła jej też Biuro Przepisywania Książek. Niestety pani Felicja nie mogła poświęcić się całkowicie tej pracy.

Dziewczęta otrzymywały w przytułku pełne utrzymanie, prowadzono też z nimi nauczanie początkowe. Założycielka sama uczyła je czytania i pisania systemem Braille'a, opiekowała się nimi, wychowywała, urządzała pogadanki z różnych dziedzin. Uczono je śpiewu, trykotarstwa ręcznego oraz wyplatania koszyków i krzeseł. Dziewczęta ćwiczyły się w zajęciach gospodarstwa domowego. Po raz pierwszy w Polsce sprawa niewidomych została postawiona we właściwy sposób: pracowano nad moralnym i umysłowym podniesieniem poziomu każdej osoby, szkolono w odpowiednim zawodzie, wyrabiano zaradność i samodzielność. Zakład szybko się rozrastał. Zarząd oraz pracownicy Zakładu dowiadywali się o niewidomych w mieście i spieszyli im z pomocą. Wkrótce liczba dziewcząt wzrosła do 20. Koszykarstwa uczył je specjalny instruktor, wyroby zyskiwały powszechne uznanie. W 1912 r. wyroby koszykarskie i plecionki wysłano na Wystawę Rolniczą. W 1912 r. posłano 5 chłopców na naukę do Szkoły Rzemiosł.

W styczniu 1913 r. utworzono równie fachowo prowadzony warsztat koszykarski dla mężczyzn oraz dla kilku chłopców, z internatem. Pod koniec roku liczba ich wynosiła już 27. Ponieważ pomieszczenia zakładowe okazały się za szczupłe, część chłopców mieszkała nadal u rodzin. Wszyscy otrzymywali całkowite utrzymanie, wykształcenie ogólne i zawodowe. 15 mężczyzn korzystało z całodziennego posiłku, pokrywano im koszty mieszkania. W 1913 r. powstała regularna szkoła dla chłopców z nauką prowadzoną według klasycznych metod dla niewidomych. Był to pierwszy zakład, w którym uczono pisania brajlem w języku polskim. Zupełną nowością było otwarcie w 1913 r. przedszkola, czyli "ochronki", dla 8 dzieci. Tej ważnej społecznie instytucji nie posiadała jeszcze wtedy Francja.

Wszystkie osiągnięcia okupywać przyszło kłopotami lokalowymi. Zakład przeniesiono do większego mieszkania przy ul. Złotej 49; na Dzielnej utworzono przytułek dla 8 starych, niewidomych kobiet. Zarabiały one klejeniem papierowych torebek na zakupy. Pierwsze biuro dla patronatu Róża Czacka urządziła w pałacyku na Nowozielnej. Z czasem przeniosła je do mieszkania Ludwiki Bentkowskiej przy ul. Pięknej 22, potem zaś na ul. Traugutta (wówczas Berga). Umieszczono tam również chłopców niewidomych. Wskutek skarg mieszkańców kamienicy, że widok ludzi pozbawionych wzroku jest dla nich bardzo przykry, raz jeszcze trzeba było dokonać przeprowadzki, tym razem do budynku przy ul. Emilii Plater 7, w końcu biuro wróciło na ul. Nowozielną.

Jeszcze większe trudności napotkano w związku z innymi dziedzinami pracy. Ponieważ Zakład na Dzielnej mieścił się w drewnianej ruderze bez wody, a studnia znajdowała się na dziedzińcu, przeniesiono dziewczęta na Złotą 76, gdzie umieszczono je na III czy IV piętrze. Staruszki pozostały aż do 1917 r. na dawnym miejscu. Na Złotej urządzono założone w 1911 r. przedszkole z kilkorgiem dzieci. Róża Czacka napisała, że na początku miała tylko jedną płatną sekretarkę i nawet z nią miała kłopoty. Nie wiemy, jak długo ss. szarytki zajmowały się przytułkiem, prawdopodobnie w 1912 r. opiekę nad nim przejęła Ludwika Bentkowska.

Róża Czacka poznała poziom wykształcenia i kultury ogólnej dorosłych niewidomych we Francji. Zdała sobie sprawę z faktu, że na razie w Polsce nie znajdzie wystarczającej liczby niewidomych, nadających się do podobnej współpracy. Później napisała: "Największą trudnością od początku było [...] znalezienie współpracowników [...]. Dla zapewnienia tych współpracowników od roku 1910 myślałam o sprowadzeniu dla opieki nad kobietami i dziećmi niewidomymi Sióstr Niewidomych św. Pawła. Gdy jednak zetknęłam się z nimi w roku 1911, w ich zakładzie w Paryżu, zdałam sobie sprawę, że nie odpowiadałyby warunkom i potrzebom [...]. Rozumiejąc, że opieka nad nimi [niewidomymi] wymaga fachowego przygotowania i reguły życia zakonnego dostosowanej do potrzeb tej pracy, zaczęłam myśleć o powołaniu specjalnego Zgromadzenia." (8)

Działalność Towarzystwa zmierzała ku uświadomieniu opinii publicznej problematyki niewidomych, nieznanej nawet w kołach polskiej inteligencji. By tę sprawę przybliżyć, zaczęto wydawać odezwy i broszury, urządzano wykłady, kwesty i wenty, czyli kiermasze na potrzeby rozwijającej się placówki. Rozwijał się Patronat mający na celu otwartą opiekę nad niewidomymi i ich rodzinami. Członkowie Towarzystwa odwiedzali niewidomych w domach, starców i chorych otaczali staraniem, wspierali materialnie rodziny ociemniałych, uczyli matki metod wychowania niewidomych dzieci, zdolnym do pracy pomagali w rehabilitacji. Wpajali wszystkim myśl, że pozbawiony wzroku człowiek może być czynny, użyteczny i wartościowy. O rozroście Patronatu wymownie świadczą cyfry: w 1912 objął 55 rodzin, w następnym roku 110. W 1914 r. Towarzystwo udzieliło pożyczki w wysokości 150 rubli niewidomemu muzykowi na wydanie drukiem jego utworów. W tym samym roku 112 niewidomych osób korzystało ze stałego miesięcznego skromnego zasiłku. W 1914 udzielano opieki 64. niewidomym w Zakładzie i 43. w Patronacie. W 1913 r. po raz pierwszy urządzono kolonie letnie dla dziewcząt i małych dzieci we dworze majątku Osobne, a w następnym roku w wynajętym domu w Otwocku pod Warszawą. Na prośbę ks. Karola Blizińskiego Towarzystwo objęło opieką założony przez niego przytułek dla starców niewidomych w Żyrardowie. Ze względu na znaczną odległość zajmowanie się nim było trudne i w 1914 r. przekazano przytułek osobnemu towarzystwu.

Utworzone z inicjatywy Róży Czackiej Biuro Przepisywania Książek pracowało sprawnie. Wiele osób dobrej woli nauczyło się pisma Braille'a i do 1913 r. przepisano 248 dzieł w 427 tomach. Dzięki temu rosła Biblioteka Brajlowska, z której korzystało coraz więcej niewidomych. W czarnodruku ukazało się wtedy tłumaczenie cennej książki Maurice'a de la Sizeranne'a Niewidomy o niewidomych. Świadczy to o wadze, jaką przykładała Róża Czacka do spraw tyflologicznych. Warto w tym miejscu zacytować jej własne słowa: "Dzieło [...] powstawało [...] w realnych trudnościach [...]. Nie było ono przystosowane do z góry powziętych formuł, ale formy jego tworzyły się pod naciskiem konieczności życiowych. Tym tłumaczy się jego specjalny charakter, nie dający się zamknąć w ramy żadnego szablonu." (9) Pierwotnie Róża Czacka zamierzała ograniczyć działalność do utworzenia w Polsce organizacji podobnej do Stowarzyszenia Valentina Hauy; jednak odmienność polskich warunków skłoniła ją do tworzenia czegoś zupełnie innego, i wyzwalając jej twórczą energię. Wszystko w dużej mierze uzależnione było od materialnego zaplecza.

Utrzymanie Zakładu kosztowało bardzo dużo. Róża Czacka początkowo korzystała ze spadku po stryju, kardynale Włodzimierzu. Zrezygnowawszy z przypadającej części z działów rodzinnych po ojcu, przyjęła od braci należną sumę tytułem posagu. Spłacał ją Tadeusz, który otrzymał w spadku Koniuchy, ale nie trwało to długo - bo zaledwie do 1915 r.; zaraz po wojnie spłacanie ustało, gdyż majątek został zdewastowany. Więcej pieniędzy łożył na Zakład Stanisław Czacki z Porycka, który później opłacał siostrze utrzymanie, podróże w celach naukowych i pobyty w szpitalu. Matka, jak wspomniałem, wspierała ją 30. rublami miesięcznie. Róża była właścicielką znacznych sum na hipotekach, lecz miała trudności z ich odzyskaniem. Zamożni krewni lub znajomi dawali też większe ofiary. Członkowie Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi zorganizowali publiczną kwestę pod nazwą "kwiatek" lub "czterolistna koniczynka"; ofiarodawcom wręczano odznakę z takim właśnie znakiem. Praca uświadamiająca społeczeństwu problemy niewidomych oraz działania Róży Czackiej i jej współpracowników zaczęły przynosić owoce. Społeczeństwo warszawskie stawało się coraz hojniejsze i w 1912 r. zebrano pokaźną sumę 3 tys. rubli. W przededniu wybuchu "wielkiej wojny" zbiórka ta pokrywała 30-50% wydatków Towarzystwa.

Oryginalną anegdotę na temat finansów przytacza Helena Makowiecka. Kiedyś w pałacyku na Zielnej na parterze grano w karty. Nagle do pokoju Róży wpadł jej brat Stanisław, mówiąc, że da ofiarę na zakład, ale pod warunkiem, iż wymówi ona jakieś ordynarne słowo. Róża odmówiła, brat wrócił do grających, którym zaimponowała postawa jego siostry i być może uświadomiła nietakt; Stanisław wręczył siostrze później całą wygraną z tego wieczoru.

Stałe kłopoty lokalowe skłoniły Zarząd Towarzystwa do szukania własnej posesji z zabudowaniami. Róża Czacka wyraźnie zaznaczyła, że sytuacja materialna Towarzystwa tylko w pierwszym roku zapewniła mu niezależność. W następnych latach magistrat miasta Warszawy dawał subwencję, a liczba członków Towarzystwa wzrosła z 73 do 235. W końcu otrzymano z zapisu testamentowego 3 morgi gruntu (ok. 1,68 ha) w podwarszawskich Gołąbkach. Ziemię tę oddano w dzierżawę i na razie nie ponawiano prób zakupu zabudowanego terenu. Pewien dochód zaczęła przynosić sprzedaż wyrabianej przez niewidomych galanterii koszykarskiej, dając dowód polskiemu społeczeństwu, że i ociemniali potrafią zarabiać. Helena Makowiecka opowiada, jak wyglądał codzienny rozkład zajęć jej pani. Od 9.00 do 12.00 pracowała u siebie w biurze. Tam też odbywały się wszystkie narady i sesje członków Towarzystwa.

Dziwić nas może jedynie fakt, że w lecie i na jesieni 1914 r. bardzo długo przebywała u braci na Wołyniu. "W listopadzie [1914] hrabianka Róża wróciła do Warszawy", pisze jej towarzyszka. (10) Wyjaśnienie, jak się wydaje, można znaleźć we fragmencie korespondencji Matki Czackiej z 1935 r. z A. Marylskim. Przemęczony popadł w stan wyczerpania graniczący z depresją. Matka pocieszała go, pisząc, że sama kiedyś przechodziła podobny stan. Postawił ją wtedy na nogi wolny od wszelkich obowiązków kilkumiesięczny pobyt na wsi, u brata w Koniuchach. Musiało to być w 1914 r.

Równocześnie z wytężoną pracą społeczną rozwijało się życie wewnętrzne Róży. Jej dążenie do coraz ściślejszego kontaktu z Bogiem wyraźnie zarysowuje się we wspomnieniach najbliższych z otoczenia. Helena Makowiecka przytacza na ten temat pewien znamienny fakt. "Hrabianka miała zwyczaj chodzić na prymarię, a mnie to trochę nie dogadzało ze względu na ranne wstanie i nieraz mówiłam [...], że tylko kucharki chodzą na prymarię, a hrabianka mogłaby chodzić na 8.00 albo na 9.00. Jednego wieczoru powiedziałam więc hrabiance, że nazajutrz na prymarię nie pójdę, bo jestem niewyspana. Nic na to nie powiedziała, wstała rano, wzięła żonę szwajcara [odźwiernego] i poszła do kościoła. A ja wstałam sobie o wpół do ósmej i poszłam do pokoju hrabianki. Patrzę - wyszła. Myślę sobie: "Będzie zły humor pewnie u hrabianki i okaże mi niezadowolenie, ale i ja potrafię". Kiedy hrabianka wróciła, ja poszłam z miną nadąsaną jeszcze do niej. Uderzył mnie jej widok od razu. Była tak miła, tak uprzejma, nawet cienia nie dała mi poznać jakiegoś najmniejszego niezadowolenia - biło od niej takim jakimś Bożym majestatem i niezwykła dobroć i słodycz odbijała się na twarzy, że ja stanęłam po prostu zdumiona. Nic równego nie widziałam jeszcze. Czułam, że Boga z sobą przyniosła. I to była chwila mego zwrotu do Boga, jakby nawrócenie. Bo Boża dobroć idąca od hrabianki tak mię poruszyła, że poszłam do swego pokoju i ogromnie zaczęłam płakać... Od tej chwili z wielką chęcią chodziłam już na prymarię i zapragnęłam częstszych spowiedzi, żeby móc częściej przyjmować Pana Jezusa." (11) Dodajmy, że Helena Makowiecka z czasem wstąpiła do Zgromadzenia.

Już wcześniej Komunia św. była najważniejsza dla Róży; około 1905 r. jak co dzień wybierała się do kościoła, lecz matka ze względu na zimną i słotną pogodę nie pozwoliła jej. Gdy rano przyszedł do niej ojciec na dzień dobry, zastał ją zapłakaną. Gdy dowiedział się o powodzie jej smutku, wybiegł z pokoju, kazał zaprząc konie, zawiadomił służbę i wkrótce przywiózł kapłana z Panem Jezusem. Róża była bardzo wzruszona dobrocią i szybkością działania Ojca. Kiedyś Róża Czacka, już ociemniała, poszła do kościoła w towarzystwie pokojówki, młodej i roztrzepanej dziewczyny. Przy przejściu przez ulicę nadjechały nagle z przeciwnych stron powóz i dorożka. Pokojówka ze strachu uciekła, zostawiając swą niewidomą panią na jezdni. Koń dorożkarza kopnął Różę tak silnie, że upadła. Przyniesiono ją do pałacu, a policja wzięła numer dorożkarza. Zjawił się wkrótce zrozpaczony, bojąc się, by mu nie odebrano prawa jazdy. Wówczas Róża kazała mu wręczyć 3 ruble (to była duża suma w owym czasie) i powiedziała, że nic mu nie zrobią, gdyż ona żadnych pretensji nie wniesie. (12)

Kolejna relacja ukazuje siłę wewnętrzną i miłość Róży Czackiej do przyjaciół. Prawdopodobnie począwszy od 1912 r. Róża co roku wyjeżdżała na kurację do Marienbadu, gdzie zatrzymywała się u sióstr prowadzących szkołę, a latem wynajmujących pokoje kuracjuszom. Przybyła tam również siedemnastoletnia Helenka Skrzyńska z matką, córka właścicieli ziemskich ze wschodniej Galicji. Nastolatka nie gustowała w rozmowach starszych pań, z którymi matka spędzała czas, i czuła się bardzo osamotniona. Jak to bywa w szkolnym budynku, wszystkie pokoje otwierały się na korytarz. Helenka zatrzymała się kiedyś przy otwartych drzwiach od pokoju, w którym ujrzała Różę Czacką siedzącą przy stole i wyszywającą jakąś serwetę czy obrus. Robiła to z wielką zręcznością. Była doskonale zrehabilitowaną niewidomą, podróżującą bez przewodniczki, tylko ze swą nieodłączną laseczką. Całe dnie spędzała, wykonując jakąś ręczną robótkę. Usłyszawszy w progu kroki młodej dziewczyny, zaprosiła ją do siebie i rozpoczęła rozmowę. Przypadkowe spotkanie stało się początkiem trwałej przyjaźni, mimo dużej różnicy wieku. W następnym roku, w tymże samym Marienbadzie, przyjaźń jeszcze bardziej się pogłębiła. Przerwał ją wybuch pierwszej wojny światowej i dzieląca Królestwo od Galicji linia frontu. Upłynęło 10, a może 12 lat. Około 1926 r. Helenka, już teraz zamężna osoba i matka dwojga dzieci, będąc w Warszawie zapragnęła odwiedzić drogą jej osobę. O Matce Czackiej i jej Dziele wiele się już wtedy w Polsce mówiło, toteż Helena wybrała się do Lasek. Zadzwoniła do furty i poprosiła, by siostra odźwierna zapytała, czy Matka przypomina sobie dawną znajomą i czy pozwoli się odwiedzić. Wkrótce znalazła się w jej pokoju. Matka, uściskawszy ją, zrobiła łagodny wyrzut: "Jak mogłaś przypuścić, że o Tobie zapomniałam? Przez te wszystkie lata co dzień się za Ciebie modliłam, a jak dowiedziałam się, że wyszłaś za mąż i masz dzieci, to jeszcze za twego męża i za nie." (13)

I jeszcze jedno zdarzenie, opisane przez siostrzenicę Zofię Kulwieciową: "Gdy wieczór przychodził, Ciocia była ogromnie zmęczona, siadała do maszyny i zapisywała wydatki domowe na Zielnej, które prowadziła p. Helena [Makowiecka], a potem Ciocia zapisywała wszystkie wydatki Zakładu. Fenomenalną miała pamięć. Otóż pamiętam, raz Ciocia zbliżyła się do pianina, otworzyła... zagrała kawałek impromptu Chopina i urwała, pomimo że prosiłam o dalszy ciąg. Wstała, zamknęła na klucz klawiaturę... kluczyk odpięła od pęczka innych, potrzebnych codziennie, i schowała do biurka, mówiąc, że już nigdy więcej nie otworzy, bo i z tego należy się ofiara Panu Bogu dla ociemniałych. I już pianino na zawsze zamilkło". A czym była dla Róży gra na fortepianie, dowiadujemy się z wypowiedzi tej samej siostrzenicy. "Ciocia w swoim pokoju miała pianino, na którym grywała czasem i to tylko rzeczy poważne, najwięcej Chopina, ale jak grała cudownie - trudno opisać. Nigdy Ciocia przy ludziach nie otwierała fortepianu, tak że mało kto wiedział, że w ogóle grywa. Wiedziałam, że to jest jej największą przyjemnością, najmilszą rozrywką." (14)

Oddanie się całą duszą pracy społecznej pociąga za sobą czasem niebezpieczeństwo przeceniania w niej własnej roli lub dostrzegania tylko dobra instytucji charytatywnej i niekiedy zatraca się pamięć o potrzebach ludzi, dla których te instytucje powstały. Dla Róży Czackiej człowiek był najważniejszy, z pełnym zrozumieniem i ciepłem podchodziła do wszystkich. Wyrzekała się siebie na co dzień. Wymowne są na ten temat wspomnienia drugiej siostrzenicy, Teresy Karnkowskiej: "Po ukończonych naukach wyjeżdżałam niejednokrotnie do Babci [Zofii z Ledóchowskich Czackiej - M. Ż.] w Warszawie, na Zielnej. Tu zetknęłam się prawdziwie z Ciocią Rózią jako "świeżo upieczona" osóbka, z Jej wielką dobrocią i jasno patrzącym rozumem. Stawiałam wówczas pierwsze kroki w świecie ówczesnego high life'u; bale i rauty, "jourki" (z franc. dnie stałych przyjęć) porwały mnie w szereg wrażeń. Zrozumieniem serdecznym i udziałem w nowych moich przeżywanych wrażeniach Ciocia zdobyła me zaufanie i codziennie do niej po każdej rozrywce biegałam ze zwierzeniami. Ciocia w swym pokoju czekała; pytała o każdy szczegół mych wrażeń, ręką nawet "oglądając" moje suknie... Z zaufaniem mówiłam wszystko, znajdując w każdej chwili wesoły uśmiech zrozumienia, wskazówki i zachęty, które orientowały zawsze moją duszę wzwyż." (15) Róża sama dobrze czuła się kiedyś w świecie rautów, znała już ich znikomą wartość, ale nie pouczała siostrzenicy; otaczała ją cichą serdecznością i miłością, dyskretnie ukierunkowując.

 

 

2. Róża Czacka w czasie pierwszej wojny światowej

 

Na wstępie przypomnę kilka szczegółów z sytuacji Polski w tym czasie. Wojna między Niemcami i Austrią a Francją oraz sprzymierzoną z nią Rosją rozpoczęła się od razu na dwóch frontach: zachodnim i wschodnim, a z czasem rozszerzyła na fronty południowe: włoski, bałkański i turecki. Głównym terenem walk frontu wschodniego stała się Polska. We wszystkich trzech armiach państw zaborczych służyli Polacy, niejednokrotnie biorąc udział w walkach przeciw sobie. W sierpniu 1914 r., gdy Niemcy błyskawicznym uderzeniem zamierzali zająć Paryż, sprzymierzona z Francją Rosja dokonała dywersji, wkraczając do Galicji i Prus Wschodnich. Wojska rosyjskie w krótkim czasie odrzuciły armię austro-węgierską aż pod Kraków i dopiero zwycięstwo Niemców w Prusach, pod Tannenbergiem, powstrzymało dalszy pochód wojsk carskich. Na razie front ustabilizował się na ziemiach polskich.

Wiosną 1915 r. w ataku pod Gorlicami państwa centralne przełamały front rosyjski i armia rosyjska na całej linii zaczęła się cofać. Wycofujący się w lecie 1915 r. z Warszawy, a potem z granic Królestwa Polskiego, Rosjanie ewakuowali większość ruchomego majątku przemysłowego i bankowego oraz tabor kolejowy. Wywozili w głąb Rosji całe fabryki i pracowników wraz z rodzinami. Uprowadzali ludność wiejską wraz z dobytkiem, palili dwory i zabudowania folwarczne. Ogółem wywieźli wówczas z Królestwa i Galicji, w okropnych warunkach, ok. 800 tys. Polaków. W Rosji znalazł się wkrótce pełny ich milion, nie licząc 600 tys. mężczyzn wcielonych do armii.

Front ustabilizował się ostatecznie na linii Zatoka Ryska - Pińsk - Tarnopol. Wschodni Wołyń pozostał w rękach rosyjskich.

W 1917 r. powstała w Kijowie Centralna Rada Ukrainy, która w styczniu 1918 r. ogłosiła oderwanie od Rosji, a w lutym tego roku podpisała w Brześciu Litewskim odrębny traktat pokojowy z Niemcami. Na Ukrainie zawrzało, kiedy z Armią Ochotniczą Ukraińską i oddziałami ukraińskich atamanów wszczęła walkę Armia Czerwona. Zapanował terror.

Zdarzenia wojenne miały doniosły wpływ na dalsze losy Róży Czackiej. Co roku w lecie wyjeżdżała na parę tygodni do braci na Wołyń. W 1915 r. w czerwcu Róża wybrała się w towarzystwie nieodstępnej Heleny Makowieckiej do Koniuch, na pierwszą Komunię św. bratanka, syna Tadeusza. Od blisko roku toczyła się wojna i front przecinał Polskę z północy na południe. Niebawem Niemcy mieli zająć stolicę, na razie jednak na to się nie zanosiło, na Wołyniu zaś o wojnie w ogóle nie było słychać. W połowie lata Rosjanie jednak rozpoczęli ewakuację. Pewnego dnia do Koniuch i Porycka zajechał oddział Kozaków. Mieszkańcy wsi i obu wspomnianych dworów musieli w pośpiechu pakować rzeczy na wozy i wyjeżdżać na Wschód, w nieznane.

Zdarzenia, które potem nastąpiły, miały tak decydujący wpływ na dalsze losy Róży, że można je porównać jedynie z chwilą utraty przez nią wzroku. Róża Czacka w 1915 r. po raz pierwszy zetknęła się bezpośrednio z losem setek ludzi pozbawionych dachu nad głową, wygnanych z własnego kraju, nie mających środków utrzymania. Przytoczę barwne opowiadanie Heleny Makowieckiej: "Dnia 15 czerwca 1915 r. wyjechaliśmy do Koniuch. W parę tygodni moc kozaków przyjechało do Koniuch, na czele z jakimś starszym i kazano nam wyjeżdżać zaraz z majątku. Naturalnie że hrabiostwo byli przygotowani na to i rzeczy cenne zapewne były już pochowane. Zajęli zaraz cały dom. Hr. Tadeusz kazał wszystkim oficjalistom, ekonomom, fornalom brać konie i furmanki, jakie się dało i wyjeżdżać. Każda rodzina pakowała się, dostawała furmankę i wyjeżdżała. Tak wyjechała cała karawana około 30 furmanek i nasze rzeczy też. Potem kilka powozów. Konie powozowe były prześliczne. Do Porycka nie wstępowaliśmy, bo tam taki sam wyjazd się odbywał. Pojechaliśmy do majątku hr. Ledóchowskiego w parafii Jałowicze, gdzie później Matka Czacka przebywała razem z siostrami w klasztorku podominikańskim, który jej ofiarował biskup Dubowski, ale na krótko. W tym majątku byliśmy kilka tygodni, bo i stamtąd kozacy nas wypędzili. Kilka tygodni byliśmy pod gołym niebem. Nocowaliśmy w lasach, w powozach - nie bardzo było co jeść, tak że ja biegałam do jakichś chat, aby kupić trochę chleba i kartofli. Rozpalało się ogień w polu i piekło się kartofle. Jeżeli woda była dobra, to szczęście, ale czasem bywało tak, że się zagotowało, zaparzyło herbatę i nawet osłodziło i trzeba było wszystko wylać, taka straszna była woda. Jeżeli trafiliśmy na jakieś miasteczko, to w żydowskim zajeździe nocowało się; na drugi dzień coś się więcej gotowało, pożywiało, konie odpoczęły i znów w drogę. Najwięcej było zmartwienia z dziećmi p. Tadeusza - przyzwyczajone do wygód, a tu wszystkiego brakowało." (16)

Róża wiele się w czasie tej podróży nauczyła. Mimo twardego wychowania w dzieciństwie, z czasem przywykła do komfortu, nawet luksusu. Jeśli chodząc po zaułkach stolicy stykała się z nędzą ludzką, to zawsze jednak wracała do swego pałacyku, gdzie była obsłużona i na niczym jej nie zbywało. Wojna stawała się coraz bardziej okrutna, a losy ludzi tragiczne. Nie można było liczyć na to, że świeżo założone zakłady w Warszawie przetrzymają zawieruchę. Róża obawiała się, że obsada jest niewystarczająca, że pracujący dorywczo i słabo wyszkolony personel nie potrafi zająć się samodzielnie wychowaniem i rewalidacją niewidomych.

Tymczasem Helena Makowiecka wspomina: "Bardzo było przykre wrażenie przejeżdżać przez wioski i miasteczka, domy i chaty pozamykane, a sznury wozów na szosie; jak nasze konie wjechały między te wozy, nie mogąc prędko się ruszyć, stawały dęba, zaczepiły o jakiś wóz chłopski, który się wywrócił. Chłopi, rozjuszeni tym, zaczęli okładać batami konie i wszystkich. Hr. Ledóchowski skoczył na kozioł pierwszego powozu, schwycił lejce od stangreta i skierował konie na pole, i to nas uratowało, bo ziemia grząska, ciężko było koniom jechać i zwolniły. Szaro się już robiło i nowy strach: bomby z góry leciały i powozy się pogubiły. Każdy się bał, czy w drugi powóz jakiś pocisk nie trafił. Po kilku wiorstach pierwszy powóz stanął i czekał na następne. Dopiero policzyliśmy się, czy wszystkie powozy i wszystkie osoby są. Całą noc spędziliśmy w powozach, aby dać koniom odpocząć i samym ochłonąć ze strachu. Oficjaliści, fornale i cała służba pojechali bocznymi drogami i zupełnie śmy się zgubili. [...] Myśmy się tak tułali pewnie parę tygodni, zanim dojechaliśmy do Żytomierza, (17) a wszystkie furmanki przyjechały dopiero w 3 czy 4 tygodnie później. W Żytomierzu stanęliśmy już w porządnym, polskim hotelu. Miejsca było dosyć, gdyż z Żytomierza też uciekali i życie nie było drogie i tam z hrabianką przebyliśmy 3 lata od 1915 do 1918 r." (18)

We wspomnieniach Makowieckiej brak daty przybycia do Żytomierza, lecz można, sumując jej poprzednie wypowiedzi, określić przyjazd na koniec sierpnia, wrzesień, bądź październik 1915 r. Po przebyciu długiej, liczącej ok. 300 km, trasy podróżni dotarli do Żytomierza, stolicy guberni wołyńskiej, mającej połączenia kolejowe z Polską i Kijowem. Znajdowała się tu również siedziba biskupa łucko-żytomierskiego, któremu podlegało w trzech sąsiadujących ze sobą guberniach ok. milion katolików, przeważnie Polaków. Samej "szlachty" - jak jeszcze wówczas się mówiło - liczono w mieście cztery tysiące i to wskazuje, że miasto zachowało wiele cech polskości. Co więcej, żywe tu były tradycje działalności wielkiego pradziada Tadeusza Czackiego. W Żytomierzu rodzeństwo się rozłączyło i bracia powędrowali do swego majątku Borszcze k. Odessy. Różę odstraszała perspektywa oddalenia posiadłości od najbliższego kościoła o 16 km i została. Na miejscu miała katedrę, kościół seminaryjny i kilkunastu duchownych.

"Do kościoła z hotelu mieliśmy zaledwie kilkanaście kroków. Kościół był seminaryjny, więc bywało dużo Mszy św. Hrabianka na drugi dzień poszła do spowiedzi i od razu trafiła na ks. Krawieckiego" - pisze H. Makowiecka. (19) Osłabiona duchowo i spragniona Boga zaczęła od szukania sił i pociechy w kościele. Spotkanie w konfesjonale światłego kapłana okazało się znakiem Opatrzności. Żytomierz był w imperium rosyjskim jedyną poza arcybiskupstwem w Mohylewie diecezją rzymskokatolicką, posiadającą swego ordynariusza i seminarium. Ks. prof. Władysław Krawiecki należał do kapłanów o solidnej, choć nieco staroświeckiej formacji. Kierował tercjarstwem franciszkańskim, opiekując się zarówno męskimi, jak i żeńskimi członkami III Zakonu Świętego Franciszka. Praktykował sam prawdziwe ubóstwo, otaczał opieką ubogich oraz parę sierocińców. Wiele czasu spędzał w konfesjonale, utrzymywał dobre stosunki z prawosławnymi.

"W kilka tygodni - wspomina H. Makowiecka - dano nam znać, że przyjechały furmanki hr. Czackiego. Myśmy myśleli, że wszystko już zginęło, posłano zaraz po te rzeczy i wszystko było w największym porządku - kufry, kosze, paczki. Nic nie zginęło, pomimo tylu nieszczęść i niebezpieczeństw. Hrabianka dała zaraz pieniądze, aby kupić pieczywo, wędliny, herbatę itp. i ja dwoma dorożkami z tym wszystkim [pojechałam] do baraków za miasto, gdzie oni [służba z Koniuch] się zatrzymali. Kiedy wjechałam i zobaczyłam taką straszną nędzę, to się rozpłakałam. Dzieci brudne, niemyte, nieczesane od paru miesięcy i wygłodzone - dużo też wymarło w drodze. Chciałam, żeby najpierw się pomyli, ale nie mogłam dać rady, tak się wszystko rzuciło na jedzenie, że jedno drugiemu z rąk wyrywało. Po zaspokojeniu pierwszego głodu pomogłam im dzieci myć i czesać i to mi zabrało cały dzień. Wróciwszy wieczorem opowiedziałam hrabiance, w jakiej nędzy ich zastałam.

W kilka tygodni przenieśliśmy się na ul. Cmentarną do domu jakiegoś ukrytego zgromadzenia. Ojciec Krawiecki często odwiedzał hrabiankę - był w Żytomierzu bardzo szanowany i ceniony przez wszystkich. Był magistrem teologii, sędzią konsystorza i profesorem dogmatyki. Nie wiem, skąd dowiedzieli się biedni o przyjeździe hrabianki do Żytomierza i drzwi się nie zamykały od przychodzących z prośbami. Hrabianka nie tylko dawała jałmużnę, ale wprost sypała - rubel - dwa, trzy.

Prócz tego najbiedniejsi tercjarze, których spis miał ojciec Krawiecki [...], dostawali miesięczną pensję, a szczególnie jedna kaleka krawcowa dostawała stale po 15 rubli. To wszystko szło przez ręce ojca Krawieckiego. Prócz tego hrabianka posyłała mnie jeszcze do niej, by prócz tej pensji zobaczyć, co jej najwięcej potrzeba - [wtedy] kupowałam to i zanosiłam jej. Ona mi opowiadała, że o. Krawiecki przynosi jej co miesiąc pieniądze, ale ona nie wie od kogo, a zapytany powiedział jej, żeby się bardzo modliła za tę dobrodziejkę. Widząc, jak hrabianka sypie pieniędzmi, odważyłam się raz powiedzieć: "Panna hrabianka tu sypie pieniędzmi, a nasz Zakład może nie ma chleba". Odpowiedziała mi na to: "Ile razy tu daję biednym, proszę Pana Jezusa, aby to oddał moim ociemniałym w Zakładzie"." (20)

Opieka nad ubogimi i stosunki towarzyskie z osobami wysiedlonymi z Wołynia nie wypełniały czasu Róży Czackiej. Miała do przemyślenia zasadniczą decyzję, dotyczącą przyszłości podjętego przez nią Dzieła. Zdając sobie sprawę z niedoskonałości prowadzenia zakładów przez osoby związane tylko kontraktem pracy, zdecydowała się na założenie nowego zgromadzenia zakonnego. W tym celu sama najpierw musiała stać się zakonnicą. Po latach realizowały się jej plany z 1898 r.

Nie wiemy, po ilu miesiącach zwierzyła się ze swojego zamiaru ks. W. Krawieckiemu, który szybko zorientował się w poziomie życia wewnętrznego swej penitentki. Gdy zwróciła się do niego z prośbą o kierownictwo duchowe, zażądał, by wycofała się z działań dobroczynnych, a skoncentrowała na życiu wewnętrznym. Ułożył dla niej regulamin dnia, przygotowujący do życia zakonnego. To wszystko nastąpiło po lepszym wzajemnym poznaniu, a zarazem stanowiło dowód, że Róża umie czekać, nie spieszyć się z podejmowaniem decyzji. Najważniejsze było to, że spotkała właściwego człowieka. W dniu 19 listopada 1916 r. pod jego kierunkiem rozpoczęła nowicjat tercjarski, idąc śladami św. Franciszka z Asyżu.

"Mniej więcej po roku pobytu w Żytomierzu - pisze H. Makowiecka - hrabianka wpisała się do tercjarstwa, a ja w parę miesięcy potem. Te trzy lata spędzone w Żytomierzu hrabianka nazywała "trzyletnie rekolekcje". Życie hrabianki układało się tak: rano od Prymarii byłyśmy najczęściej na wszystkich Mszach - mniej więcej do godz. 9.30 albo do 10.00, potem śniadanie, czytanie duchowne zalecone przez ks. Krawieckiego do 12.00, potem Anioł Pański, do [godziny] pierwszej wolny czas, o pierwszej obiad, potem spoczynek, potem czytanie, 3.30 po południu był podwieczorek, spacer, adoracja w kościele, 6.30 była kolacja, wspólny pacierz i spoczynek. Jeszcze bywały, choć rzadko, wizyty, które potem hrabianka skasowała zupełnie.

Często miewała rekolekcje pod kierownictwem ks. W. Krawieckiego, z czego i ja korzystałam. Może w półtora roku potem wyprowadziłyśmy się na ul. Teatralną. Tam były dwa pokoje z kuchnią: jeden duży z balkonem, a drugi mały. Zdziwiło mnie to, że hrabianka obrała sobie mały pokoik. Kazała zaraz na drugi dzień kupić prosty, drewniany tapczan, zgrzebne płótno na siennik i już bez poduszki, bez kołdry, bez prześcieradła (pod głowę zwijała sobie mały szalik), a przykrywała się kocem bez prześcieradła. Ten pokoik był przedzielony szafą, gdzie się myła i prała swoją bieliznę (balię stawiało się na podłodze - ponieważ z powodu choroby nerek nie mogła się nachylać - klęcząc na podłodze prała), a wyciągając jakąś sztukę bielizny, pytała się, czy już czysta. Tak mi żal było, jak musiałam powiedzieć, że niedostatecznie czysta, bo widziałam, jak ją to męczy, choć nigdy o tym nie mówiła. Już przestała chodzić w jedwabiach i zamiast pięknej bielizny uszyłam kilka koszul z prostego, grubego płótna, wybrała sobie stary, najgorszy kostium, który był już przeznaczony do oddania biednym, przepasała się sznurem i tak już chodziła świątek i piątek. Jadała już na prostej, glinianej miseczce bez nakrycia stołu, blaszaną łyżką - pożywienie było o wiele skromniejsze, jak przedtem, ale tylko dla niej. Hrabianka chciała się na tym nowym mieszkaniu stołować, ale już zaczynała się drożyzna, tak że za dwa obiady zapłaciła 6 rubli, więc ja zaproponowałam, czy nie lepiej, żeby gotować w domu, ponieważ jest kuchnia. Nawet kilka obiadów zrobiłam sama. Przyprowadzałam hrabiankę do kościoła, byłam na jednej Mszy, zostawiałam ją w kościele, szłam do miasta po zakupy, potem wstępowałam do kościoła po hrabiankę i wracałyśmy do domu. Hrabianka sama brała ode mnie koszyk i niosła do domu, pomimo że nie chciałam dać, ale kazała. I tak miałyśmy za jakieś 1,50 rb bardzo porządny obiad, ale że mi to dużo zabierało czasu, więc hrabianka wzięła kucharkę Piotrusię, tercjarkę. Już wtedy wspólnie odmawiałyśmy officium, tylko inne jak dzisiaj. Było już więcej rozmyślania, czytania duchowego, adoracji." (21)

Matka Elżbieta nie lubiła mówić o sobie. Gdy w 20 lat później opracowała historię swego Dzieła, tak ważny okres pobytu w Żytomierzu zamknęła w kilku zdaniach. "W roku 1915 wyjechałam na kilka tygodni na Wołyń, do mojej rodziny i tam zostałam odcięta od Warszawy przez działania wojenne". Zaraz przeszła do istoty rzeczy. Całą uwagę skupiła na powołaniu do założenia zgromadzenia poświęconego pracy z niewidomymi.

"Nie chcąc być pozbawioną możności bywania w kościele, nie pojechałam z bratem moim na Podole, lecz zatrzymałam się w Żytomierzu, gdzie spędziłam 3 lata, przygotowując się do życia zakonnego. Pod kierunkiem św. pamięci księdza profesora Krawieckiego odbyłam nowicjat, który zaczęłam 19 listopada 1916 r., 19 marca 1917 r. złożyłam pierwsze śluby; w roku 1917 z myślą o przyszłym zgromadzeniu przywdziałam za pozwoleniem łucko-żytomierskiego biskupa habit III Zakonu Świętego Franciszka. Charakterowi mojemu nie odpowiadał rodzaj życia w zakonie ukrytym. Habit miał jeszcze dla mnie tę dobrą stronę, że zwalniał mnie od obowiązków towarzyskich, ułatwiał życie w ubóstwie, oddanie się całkowicie służbie Bożej i uczynkom miłosiernym. W sierpniu tegoż roku złożyłam śluby wieczyste." (22)

Na szczęście opowiadanie Matki uzupełnia relacja jej towarzyszki o uroczystości z dnia 19 listopada 1917 r.: "... była Msza św. w pałacu biskupim z błogosławieństwem dla hrabianki biskupa Dubowskiego, (23) potem w domu było poświęcenie habitu i obłóczyny, których dokonał Ojciec Krawiecki. Obłóczyny odbyły się przed małym ołtarzykiem w pokoju hrabianki, na którym był św. Franciszek i paliła się zawsze lampka: otrzymała imię zakonne siostry Elżbiety. I tak już kazała się nazywać. Jeżeli się omyliłam i powiedziałam "hrabianka", kazała mi odmawiać akty strzeliste za pokutę i dla pamięci." (24) Na tę uroczystość zjechali obaj bracia: Stanisław przebywający wówczas w Kijowie i Tadeusz z Borszcz. Prócz Heleny Makowieckiej więcej świadków nie było. Tak skromnie dokonał się obrzęd, który w przyszłości miał wydać przebogate i ogromne plony.

Widok zakonnicy na ulicach Żytomierza intrygował przechodniów. "Kiedyś idąc do kościoła vis h vis nas szły dwie panie. Jedna do drugiej półgłosem mówiła: "Patrz, jaka to uduchowiona postać, co za spokój na twarzy". Innym razem znów spotkałyśmy trzech panów. Jeden z nich był starzec; wskazał ręką na s. Elżbietę i powiedział: "To potomek wielkiego rodu". Ja raz rozmawiając z s. Elżbietą mówiłam, że będąc świecką osobą, była zawsze bardzo strojną, elegancką i dystyngowaną. A s. Elżbieta odpowiedziała mi na to: "Całe życie uczyli mnie nosa zadzierać, a teraz sama muszę się uczyć nos spuszczać"." (25)

Pod koniec 1917 r. rewolucja bolszewicka dotarła na Ukrainę. Grasowały bandy, oddziały Armii Czerwonej ścierały się z Ukraińcami. "Z początkiem 1918 r. w Żytomierzu było coraz niespokojniej. Przemarsze wojsk, strzały na ulicach, ze strachem wychodziło się z domu, a idąc na Prymarię rano, spotykało się leżące trupy na ulicach. Spotykało się jakieś twarze dzikie, straszne. Hr. Tadeuszowie byli jeszcze w swoim majątku w Borszczach, do którego pojechali zaraz z Żytomierza. S. Elżbieta bardzo się niepokoiła i pisała nagląco, żeby jak najprędzej przyjechali. Wynajęła im dom, urządziła i oni wkrótce przyjechali. Kamerdyner, który przyjechał parę miesięcy po nich, mówił, jakie szczęście, że hrabstwo wyjechali, bo w kilka dni wpadli Kozacy, dopytywali się, dokąd hrabstwo wyjechali i zniszczyli cały dom" - pisze Helena Makowiecka. (26)

W końcu maja przewodniczący Komitetu Repatriacyjnego w Warszawie przysłał na adres znanej nam Marii Weyssenhoffowej, opiekującej się polskimi dziećmi w Żytomierzu, pociąg dla reemigrantów, przede wszystkim dla dzieci z ochronek Polskiego Komitetu Obywatelskiego. "Jedni radzili s. Elżbiecie, żeby wyjeżdżać, inni byli przeciwni, gdyż bolszewicy w drodze zatrzymywali, rzeczy na bagaż oddane ginęły, tak że dopiero po kilku tygodniach dostawali się do Warszawy. Ojciec Krawiecki był za tym, by s. Elżbieta wyjeżdżała i to przeważyło. Więc był naznaczony dzień wyjazdu. Ojciec Krawiecki odprawił Mszę św. w intencji szczęśliwej podróży, z błogosławieństwem i modlitwami. Było to w ostatnich dniach maja, 26 czy 27, 1918 r., kiedy rano wyjechaliśmy z Żytomierza do Berdyczowa. W Berdyczowie zatrzymaliśmy się w klasztorze karmelitańskim, gdzie nas bardzo [serdecznie] ugoszczono. Byliśmy na majowym nabożeństwie przed cudownym obrazem Matki Boskiej. Pojechaliśmy na stację, gdzie przenocowaliśmy i raniutko 28 maja 1918 r. wyjechaliśmy do Warszawy i o dziewiątej wieczór byliśmy już w Warszawie; bardzo szczęśliwie nic nam nie zginęło w drodze" - podkreśla H. Makowiecka.

Tak kończył się pobyt w Żytomierzu, gdzie zapadły najważniejsze życiowe decyzje Róży Czackiej. W 1916 r. ukończyła 40 rok życia. Do tej pory była obsługiwana, żyła w dobrobycie, ubierała się "perfekcyjnie". Lubiła luksus w podróży, wybredzała w jedzeniu. Z chwilą rozpoczęcia nowicjatu III Zakonu św. Franciszka odrzuciła dawne przywiązania i przyjęła radykalne ubóstwo. Jej przykład podziałał na p. Helenę, która postanowiła pójść w jej ślady.

Niezastąpiony materiał do refleksji na ten temat zawierają tzw. "Luźne kartki" we wspomnieniach Heleny Makowieckiej. Autorka charakteryzuje w nich dawne przyzwyczajenia swej pani oraz zmianę, jaka w niej nastąpiła. Cytuję je in extenso: "Pierwszy habit Matki był widać z zleżałego materiału, bo po kilku miesiącach zaczął pękać. Z początku cerowałam, ale nie można było dać rady, trzeba było łatać i tak łatałam, aż się sama przestraszyłam, gdyż naliczyłam 14 czy 15 łat. Pomyślałam sobie - i to nosi ta wykwintna hrabianka, która kieszeni z satyny przy sukni nie chciała nosić, musiałam kupować kanausu na kieszeń, a płócienną chusteczkę do nosa odrzucała, bo była "pfu", musiała być batystowa z "linon" z pięknym monogramem i hrabiowską koroną. Jeżeli dzienna koszula była z różową wstążeczką, a nocną dałam niebieską, musiałam zmienić na różową. Jak przyszyłam do matinki guziczek, który miał 3 dziurki, a przy matince wszystkie inne miały cztery dziurki, obejrzała i przyszła pokazać, że guziczki mają po 4 dziurki, dlaczego jeden jest na trzy. Powiedziałam, że nie miałam innego, ale jest tak samo z perłowej masy i tej samej wielkości. Kazała wszystkie guziczki na 4 dziurki odpruć, a przyszyć na trzy, żeby były wszystkie jednakowe, bo to nieporządnie.

Kiedy raz była cierpiąca i leżała w łóżku, powiedziała: tak bym coś zjadła - a że czas był podwieczorkowy, więc mówię: "może herbaty i ciastka - nie - może czekolady lub kakao - nie - może kawy i ciastka - nie - może owoce jakie? - takie... takie... takie... - Nie". A dziś ta sama hrabianka jada z glinianej miseczki, blaszaną łyżką, trochę kaszy, fasoli lub kartofli, nic nie dysponuje, pierze klęcząc przy balii, a wieczór obiera kartofle.

Hrabina Karolowa Ledóchowska, ciotka s. Elżbiety, nie mogła już tego znieść, że w takim wyłatanym habicie chodzi s. Elżbieta, a w Żytomierzu nie można było znaleźć nic podobnego ani w gatunku, ani w kolorze; a miała w domu mężowską burkę ogromną, dobrze podniszczoną, ale ta stara burka była lepsza niż ten materiał nowy, co habit pierwszy zrobiłam. Raz, kiedy byłam z s. Elżbietą, hrabina pokazała mi tę burkę, czy by wystarczyła na habit, obejrzałam i mówię - że doskonale wystarczy, ale s. Elżbieta nie zechce, chyba [że] by skrajać [uszyć z tego habit] i wtedy by może przyjęła, i tak zrobiłam i nosiła go Matka trzy do czterech lat." (27)

W Żytomierzu s. Elżbieta z rzadka widywała jeszcze znajomych, natomiast nie zapominała o niewidomych, w mieście żyło ich kilku. W sierocińcach zorganizowanych dla dzieci zagubionych w czasie wojny zaczęła szerzyć się jaglica, czyli trachoma. Zakładami tymi opiekowała się z upoważnienia Polskiego Komitetu Obywatelskiego, utworzonego w czasie działań wojennych, jej kuzynka Maria Weyssenhoffowa. Na jej prośbę s. Elżbieta zajęła się leczeniem chorujących dzieci i wielu z nich udało się przywrócić zdrowie.

Pobyt w Żytomierzu zaważył decydująco na losach Róży Czackiej - siostry Elżbiety. Przeżyła tam pełne nawrócenie i podjęła decyzję o powołaniu nowego zgromadzenia zakonnego, przeznaczonego do służby niewidomym. Ksiądz Krawiecki na jej prośbę ułożył projekt konstytucji, a ona sama przez fakt złożenia ślubów stała się pierwszą zakonnicą. Dalsze jej kroki były potwierdzeniem raz powziętych postanowień.

 

 

3. Ogólna sytuacja kraju po odzyskaniu niepodległości

 

Położenie Polski w latach 1918-1920 było niezwykle trudne. Mimo iż traktat wersalski zagwarantował Polsce uzyskanie odszkodowań wojennych, zarówno Niemcy jak Rosja odmówiły ich zapłacenia. Niemcy wciąż nie uznawali granicy z Polską, a kraj był zrujnowany; wszędzie widniały zgliszcza wsi i miasteczek. Ze wschodnich połaci kraju uprowadzono ok. miliona ludzi, którzy powoli powracali do domów. Płynęła też do Polski fala uciekinierów z dawnych ziem kresowych. Wracali utraciwszy całe mienie na skutek rewolucji rosyjskiej. Zaczynano tworzyć od podstaw szkolnictwo, administrację i wojsko. W kraju panowała hiperinflacja, którą dopiero w piątym roku po wojnie udało się przezwyciężyć. Trwały walki o granice niepodległego państwa polskiego: walki o Lwów, 1918, Wilno, 1919, wyprawa kijowska, wojna 1920 r., powstanie wielkopolskie, 1918, powstania śląskie, 1919, 1920, 1921, plebiscyty na Warmii i Mazurach.

Konferencja pokojowa (1919 r.) narzuciła Polsce traktat o mniejszościach narodowych, zapewniający im dużą niezależność i własne szkolnictwo. Niemcy i Sowieci nie żałowali pieniędzy na podsycanie nacjonalizmów, zwłaszcza ukraińskiego i litewskiego. Konstytucja odrodzonej Polski z marca 1921 r. gwarantowała każdemu obywatelowi prawo swobodnego wyznawania swojej wiary, tak prywatnie, jak publicznie. W szkołach obowiązywała nauka religii zgodnie z zasadami tolerancji wobec wszystkich wyznań. Kościół otrzymał prawo zakładania instytucji dobroczynnych, religijnych, oświatowych i wychowawczych. Każdy związek religijny uznany przez państwo miał prawo urządzania publicznych nabożeństw, samodzielnego prowadzenia swych spraw wewnętrznych, posiadania i nabywania majątku, rozporządzania nim, posiadania fundacji w ramach ustaw państwowych. Na mocy konstytucji wyznanie rzymskokatolickie, będące religią większości narodu, miało uprzywilejowane miejsce. Konkordat, podpisany 10 lutego 1925 r., poręczał Kościołowi swobodę działania jako osobie prawa publicznego, gwarantował opiekę prawną i dotację w zamian za sekularyzowane w okresie rozbiorów dobra kościelne. Polska miała swego ambasadora w Rzymie, Stolica Apostolska nuncjusza w Warszawie.

W okresie rozbiorów zakony zostały usunięte przez Bismarcka z zaboru pruskiego, podobnie jak przez rząd carski po powstaniu styczniowym z terenu Królestwa i "ziem zabranych", czyli terenów na wschód od Bugu. Po 1919 r. zgromadzenia zakonne zaczęły powracać do dawnych siedzib. Powstawały też nowe ojczystego pochodzenia. W latach 1919-1939 ukonstytuowało się ich 15. Najczęściej miały charakter wychowawczy, oświatowy, posługi pielęgniarskiej czy charytatywnej. Wszystkie stawiały sobie za cel pracę nad moralnym i religijnym odrodzeniem narodu. Tworzyły się stowarzyszenia i instytuty świeckie. W kołach akademickich zawiązywały się organizacje o charakterze religijnym, jak np.: "Odrodzenie", "Juventus Christiana", związki rekolekcyjne itd., w szkołach i uniwersytetach rozwijała się "Sodalicja Mariańska". Episkopat mianował przy poszczególnych uniwersytetach duszpasterzy akademickich. Z prywatnej fundacji powstał wówczas Katolicki Uniwersytet Lubelski - KUL. Kształcił świeckich studentów na wydziałach humanistycznych, księżom zaś dawał możność wyższych studiów teologicznych i zdobywania kościelnie ważnych tytułów naukowych.

 

 

4. Powrót siostry Elżbiety Róży Czackiej do stolicy

 

W lecie 1915 r. stolica przeszła w ręce niemieckie. Liczba podopiecznych Towarzystwa utrzymała się bez zmian, pod koniec roku wynosiła 64 osoby i 110 rodzin. Dziewczęta i małe dzieci przeniesiono z Otwocka do pałacu na ul. Nowozielnej, gdyż lokale na ul. Złotej zajęło wojsko. Marka niemiecka stale ulegała dewaluacji i Zarząd musiał zabiegać u różnych instytucji o pomoc. W grudniu 1916 r. wielu członków nie stać było na płacenie składek, a brak środków finansowych stał się tak dotkliwy, że zwinięcie działalności Towarzystwa wydawało się jedynym rozwiązaniem. Na walnym zebraniu postanowiono wstrzymać zapomogi dla starszych ociemniałych na mieście i uszczuplić pracę patronatu. W lipcu 1917 r. zamknięto przytułek dla starszych kobiet i umieszczono je w innym schronisku. W warsztacie koszykarskim zatrzymano jedynie 3 mężczyzn, pozostałych 9 wyposażono w narzędzia i materiał, by na własną rękę zarabiali na życie. W internacie pozostało 8 chłopców i 14 dorosłych dziewcząt, w ochronce 11 dzieci. Tymczasem dwóch niewidomych ukończyło kurs organistów, a 3 kopistki utrzymywały się z przepisywania książek brajlem. Były to pierwsze w Polsce tego rodzaju osiągnięcia. Pomoc materialną świadczyły głównie instytucje prywatne, jak np. wielce zasłużone już w końcu XIX w. Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności, powstały w czasie wojny Komitet Poznański, Rada Główna Opiekuńcza oraz Magistrat miasta stołecznego Warszawy.

Zachowało się z tych czasów kilka wspomnień spisanych przez dawnych wychowanków lub pracowników. Pozwalają wyrobić sobie dość dobry obraz ówczesnej sytuacji zakładów Towarzystwa. Trudne warunki wojenne zmusiły Zarząd do częstych przenosin. I tak w 1916 r. większą część Zakładu umieszczono w pałacyku Czackich na Nowozielnej, ratując tym samym obiekt przed kwaterunkiem niemieckich żołnierzy. "... Była tam grupka dziewcząt w wieku od 15 do 30 lat i ochronka, w której znajdowało się piętnaścioro dzieci - wszystkie w wieku szkolnym. Trzech najmłodszych chłopców przeniesiono na Zielną do ochronki. Dziewczęta spełniały wszelkie prace domowe, a w określonych porach dnia wykonywały galanteryjne koszykarstwo [...]. Dzieci się uczyły [...]. Główne kierownictwo Zakładu miała w swych rękach Ludwika Bentkowska, skarbniczka Towarzystwa. Personel miejscowy składał się z sześciu osób." (28) Niewidomi chłopcy przebywali w wynajętym mieszkaniu na Złotej 36, a Biuro i Bibliotekę Brajlowską umieszczono na ul. Pięknej 22, staruszki pozostały przy ul. Dzielnej. Wymienione ulice były jedne od drugich dość oddalone, toteż utrzymanie licznej grupy ludzi w takim rozbiciu stwarzało wiele kłopotów.

Tymczasem wczesną wiosną 1918 r. w "Kurierze Warszawskim" ukazała się notatka o bliskim powrocie do stolicy rodziny Czackich, przy czym wymieniono imię hrabianki Róży. Zarząd Towarzystwa wynajął wówczas lokal przy ul. Polnej 40, aby przenieść tam dziewczynki przebywające ciągle w pałacyku.

"... Zbliżał się koniec maja. Pewnego popołudnia (najprawdopodobniej we wtorek 28) wszystkie dziewczęta zgromadzone w pracowni plotły swoje koszyczki i jak zawsze śpiewały chórem ulubione piosenki lub rozmawiały. Właśnie tego dnia jedna z nich czekała na swoją matkę. Czas się [jej] dłużył, a matka nie przychodziła. Nasłuchiwano więc uważnie, a każdy odgłos dochodzący z zewnątrz brano za kroki oczekiwanej osoby." (29) Dla skrócenia czasu dziewczynki snuły różne opowieści o przedwojennych czasach. "... A więc któraś z dziewcząt opowiadała, jak to sama hrabianka uczyła czytać i pisać brajlem. Ktoś inny wspominał, że będąc w szpitalu otrzymywał paczki z łakociami od nieznanej sobie jeszcze osoby, która nie wiadomo skąd o nim się dowiedziała i właśnie odtąd wzięła go już pod swoją opiekę. Dziewczynka z ochronki dobrze pamiętała, że kiedy była jeszcze zupełnie mała, hrabianka Róża odwiedzała ją w domu dla podrzutków, a potem zabrała ją do Zakładu. Z chłopcem była podobna historia. I tak każdy coś pamiętał i opowiadał. A imieniny? A te podwieczorki czwartkowe w pałacu na Zielnej! ... właśnie tu, gdzie obecnie mieszkali. O, jak żywe stawały im w pamięci te popołudnia czwartkowe, spędzane w towarzystwie Róży i jej matki, która im tyle okazywała dobroci. Lubiano też przypominać sobie, jak w porze obiadowej przychodziła do Zakładu Hrabianka, aby spróbować, czy smacznie zostały przygotowane potrawy. W różnych okolicznościach rozmawiano o tym, jak brzydziła się kłamstwem i jak bardzo zależało jej na tym, żeby niewidomi mieli prawy, szczery charakter [...] Wtem - otworzyły się drzwi, a w powietrzu rozległy się słowa: "Pochwalony Jezus Chrystus". Nikt nie wypowie, jakie wrażenie wywołał dźwięk tego głosu. Najpierw chwila jakiegoś znieruchomienia i kompletnej ciszy, zresztą krótkiej jak mgnienie oka, a zaraz potem gorący żywiołowy okrzyk: "Panna Hrabianka!!!" Rzuciły się wszystkie w stronę drzwi, witać swoją umiłowaną "Matkę". Była to rzeczywiście Ona. Jakie było to powitanie, może wiedzieć tylko ten, kto przeżył tę niezrównanie piękną chwilę. [...]. Ale oto nowa niespodzianka. Nie wiadomo jak i kiedy, dość na tym, że wszystkie świetnie zrozumiały i wiedziały - hrabianka była w stroju zakonnym. Na wyjaśnienia nie potrzebowały długo czekać. Sama im oznajmiła, że jest siostrą Elżbietą i zaraz z miejsca zabroniła inaczej się nazywać jak po prostu - siostrą. Dość długo dnia tego pozostawała wśród grona uszczęśliwionych dziewcząt. Rozmawiała z każdą z osobna. Dopytywała troskliwie o te, które po wybuchu wojny nie dotarły do Zakładu z końcem wakacji, żywo interesowała się nowymi. Każda dobrze zauważyła te jej szorstkie, fizyczną pracą zniszczone ręce, którymi po macierzyńsku gładziła tulące się do jej kolan głowy. A czasem leciutko i delikatnie, ruchem prawie nieuchwytnym, jej palce przesunęły się po profilu i owalu czyjejś twarzy. Pozwoliła oglądać swój habit i welon." (30)

Wrażenia z tego spotkania musiały być bardzo silne, skoro zwierzając się wiele lat później chłopcy, do których domu s. Elżbieta wybrała się nazajutrz, twierdzili, że czegoś podobnego nigdy w życiu nie przeżyli. Głęboko w ich świadomość zapadły usłyszane wówczas słowa. Gdy zwracali się po dawnemu, nie mogąc przyzwyczaić się do nowego miana, s. Elżbieta powiedziała zastanawiające słowa: "Dzięki Bogu już się skończyły tytuły." (31)

Spotkanie Matki z przedszkolakami opisała niewidoma "Janeczka" Guzowska: "Byliśmy wszyscy zgromadzeni w pokoju zwanym "Ochronką"; ustawieni [zostaliśmy] w dwa rzędy; każdy podchodził do Siostry, całował w rękę i mówił swoje imię i nazwisko. Do każdego Siostra coś serdecznego, miłego powiedziała i robiła krzyżyk na czole. Zdziwił mnie wiszący różaniec w pasie i ta gruba suknia - habit, gruby pasek konopny z pięciu supłami, welon też mogliśmy oglądać. Mnie najbardziej uderzyły bardzo szorstkie ręce s. Elżbiety. Takich jeszcze nie widziałam, nawet u mojej Mamy, która ciężko pracowała." (32)

Mały ociemniały inwalida Leon Lech pisze: "Mnie uderzyło w tym pierwszym z Matką spotkaniu takie zjawisko: ręce Matki były dziwne, jakieś chropowate, szorstkie, zrobiło to na mnie wrażenie zupełnie tarki." (33)

Zarówno we wspomnieniach dziewcząt, jak i chłopców często powraca uwaga o tych strasznie zniszczonych, chropowatych rękach. Kryła się za tym jakaś tajemnica, dziewczynki pożerała ciekawość. Korzystając z nieobecności s. Elżbiety zwróciły się z zapytaniami do zastępującej ją Heleny Makowieckiej. Opowiadaniom nie było końca. Od niej dowiedziały się całej historii trzyletniego pobytu s. Elżbiety w Żytomierzu i jak po wstąpieniu do III Zakonu zmieniła tryb życia. O tym, że sama się teraz obsługuje, pierze, szoruje podłogę, sypia na ziemi bez poduszki, pod jednym kocem. Dziewczęta słuchały w milczeniu, lecz potem sprawdzały, czy to wszystko zgadza się z rzeczywistością. Co dzień miały dowody jej życia w ubóstwie. Sypiała, to na kocu, to na kanapce o przeraźliwie wystających sprężynach, czego nikt nie mógł wytrzymać. Brała udział we wszelkich pracach domowych, pomagała przy znoszeniu drewna opałowego do piwnicy. W jej zachowaniu nie było ani przesady, ani ostentacji, lecz prostota "Wielkiej pani...".

"Od razu Matka obrała dla siebie najgorszy kąt w domu. Godzinami wystawała w kolejkach, żywność przynosiła na plecach. W wiadrach nosiła też obiady z ul. Polnej dla starszych chłopców i mężczyzn-koszykarzy [...] przy ul. Emilii Plater. Zauważył to raz szewc Godlewski, ukląkł przed Matką i prosił, aby mógł te posiłki sam nosić na trzecie piętro niewidomym. Odtąd czekał na Matkę przed bramą, zabierał wiadra i nosił na górę. Matka przysłała mu dwie siostry, by się nauczyły szewstwa i naprawiały obuwie w Zakładzie." (34)

W 1920 r., w chwili zagrożenia stolicy przez armię bolszewicką, dzieci i młodzież z Zakładu spędzały wakacje na koloniach w pobliskich Młocinach. Matka była razem z nimi i czuwała nad zaopatrzeniem. Można sobie wyobrazić, ile przeżyła niepokoju w związku z wypadkami wojennymi. W sierpniu jednak nastąpiło zwycięstwo i Armia Czerwona zaczęła się cofać. Sytuacja się rozjaśniła. Nie rozwiązywało to trudnych problemów zakwaterowania i wyżywienia. Zakład liczył 50 dzieci i młodzieży oraz 25 osób personelu. Do tego dochodziło 50 dorosłych niewidomych objętych Patronatem, którym Towarzystwo dawało obiady. Matka umieściła maluchów w mieszkaniu po ks. Krawieckim, a kilkanaście sióstr przyjęli do siebie państwo Tyszkiewiczowie, jej przyjaciele. Bieda panowała tak wielka, że chleb uważano za przysmak, a podstawowym jedzeniem były ziemniaki w mundurkach, peluszka - rodzaj pastewnego groszku i gęste zupy z fasoli. Niedostatek żywności odbił się na zdrowiu dzieci. Kilkoro zachorowało na gruźlicę i nie udało się ich uratować.

Siostra Elżbieta wkrótce zorientowała się, że Zakład nie pracuje według pierwotnych założeń, lecz zamienił się w rodzaj przytułku. Pragnęła przywrócić mu dawny charakter zakładu rehabilitacyjnego; nie od tego jednak zamierzała zaczynać. Początkowo po przyjeździe zamieszkała u brata w pałacu na Nowozielnej, lecz wkrótce przeniosła się na ul. Polną 42 i obok Zakładu wynajęła dwa pokoje z kuchnią. Na Nowozielnej zamieszkał ks. Krawiecki. Po niedługim czasie odstąpiła mu swoje dwa pokoje, na Polnej zaś zamieszkała w przedpokoju Zakładu, w niezwykle prymitywnych warunkach.

O jej ascetycznym życiu przy ul. Polnej zachowało się wiele wspomnień, niemalże legend, wszystko jednak opierało się na prawdzie. Siostra Elżbieta, nie nazywana jeszcze wówczas Matką, pracowała z taką samą perfekcją i starannością, z jaką się ubierała kiedyś jako hrabianka. Niczego nie robiła dla pozorów, dla oczu ludzkich. Stwierdzały to dziewczęta, które chodziły do niej na górę, a w czasie jej nieobecności spotykały się z Heleną Makowiecką, od której słyszały o pobycie jej pani w Żytomierzu.

Jej pokój "... niczym nie przypominał sypialni: stół, krzesła, jakaś szafa, na podłodze rozesłany dywan. "Panno Heleno, a gdzie łóżko?" - padały pytania. "Łóżka nie ma - brzmiała odpowiedź - Siostra Elżbieta sypia na podłodze". "Na podłodze?" "Tak, kochaneczku, tu właśnie na tym dywanie. Prześcieradło i pled uzupełniają posłanie". Niejedna z dziewcząt, chcąc spróbować, jak to się śpi na dywanie, wyciągała się jak długa na tym samym miejscu, gdzie na nocny spoczynek układała się Matka. Stwierdziwszy po chwili, że takie łóżko "jest zbyt twarde i bardzo niewygodne", długo później o tym myślała. Wielką sensacją dla dziewcząt było też to, że s. Elżbieta sama u siebie sprząta i sama pierze swoją grubą, samodziałową bieliznę." (35)

Małemu Leonowi Lechowi, którym w czasie choroby opiekowała się, siostra Elżbieta przyniosła kiedyś "... swój siennik, rozłożyła w pokoju jadalnym na podłodze i na tym sienniku ja się położyłem - pisał. - Siennik wydał mi się jakoś bardzo chudy. Mało tam było w nim słomy, więc to też świadczy, że Matka wcale nie po hrabiowsku żyła." (36)

Przyjęte przez Założycielkę dobrowolne ubóstwo swoją surowością uderzało wszystkich mieszkańców domu na Polnej. Zachowało się też stosunkowo dużo świadectw z tego czasu, pochodzących zarówno od niewidomych dziewcząt, jak i od pierwszych postulantek. Długie i ważne wspomnienia zostawiła nam niewidoma siostra Cecylia Gawrysiak: "Na mieszkanie, a właściwie na sypialnię, obrała sobie [s. Elżbieta] jedną z kuchenek, która służyła jako składzik wikliny [...] Codziennie późnym wieczorem rozkładała s. Elżbieta pod ścianą swoje posłanie: siennik i dwa koce. Wczesnym zaś rankiem wynosiła wszystko na korytarzyk i składała w wąskiej wnęce między drzwiami wiodącymi do sypialni dziewcząt a ubikacją. Nieraz w ciągu dnia można było zauważyć, że siedząc na swoim sienniku coś czyta. Prócz tego kącika nie miała dla siebie żadnego innego locum. Rozmównicą [...] [była] maleńka łazienka. Tam to właśnie prowadzone były wszystkie prywatne rozmowy domowników z s. Elżbietą, która zwykle przy tych rozmowach stała." (37)

W czasach, gdy powszechnie wyręczano się służbą, podziwiano, że s. Elżbieta nie boi się fizycznej pracy, nawet ciężkiej. Helena Makowiecka zanotowała kilka uderzających tego przykładów: "Była wielka bieda w Warszawie, w spiżarni zakładowej i w kasie pustki. Otóż jednego dnia dano znać, że jedna piekarnia ofiarowuje na Zakład 30 funtów chleba. Było już kilka sióstr (bo dużo się już zgłaszało), ale nie było jeszcze stałych. Jedna z nich, silniejsza, poszła z s. Elżbietą po ten chleb i obie na plecach w workach przyniosły po 15 funtów. [...] Kiedyś Matka weszła do kuchni i słyszała, jak się spierały "ukrytki", że one obiadów dla chłopców ociemniałych nosić nie będą. Matka na to ze spokojem powiedziała: "[Ależ] dobrze, ja zaniosę". Przygotowano dwa wiadra jedzenia i dzbanek z herbatą i Matka wzięła dwa wiadra, a ja dzbanek i Matkę pod rękę, i tak zaniosłyśmy obiad dla chłopców. Zakład chłopców mieścił się na trzecim piętrze, więc prosiłam, żeby chłopcy zeszli i obiad zabrali. Chłopców było wtedy 22. Jeden z nich, Prokopowski [...] całował Matkę po rękach, dziękując ze łzami w oczach i mówiąc, jak to można, żeby p. Hrabianka sama nam nosiła obiady." (38)

W innym fragmencie wspomnień Helena Makowiecka opisała, ile trudu siostry musiały wkładać w utrzymanie w porządku ciasnego mieszkanka. Nawet te, które nie wytrzymały i zrezygnowały z życia w Zgromadzeniu, były pełne podziwu dla Założycielki. "Otrzymaliśmy dużo darów z Ameryki, a że nie było miejsca, więc musiałyśmy to wszystko trzymać na strychu na czwartym piętrze. Jak co było potrzeba, leciałam na czwarte piętro, wybierałam to w kosze, co mi zajmowało często po parę godzin. Potem leciałam po siostry i znosiłyśmy to na dół. Nowe siostry ciągle przybywały, a pierwsze ubywały. Zaraz w parę miesięcy odeszło dwie. Potem znów dwie dla [z powodu] głodu, pomimo że były Matką zachwycone. I tak odeszły te pierwsze wszystkie, została s. Anna i ja." (39)

Jedną z pierwszych czynności s. Elżbiety była wizyta u arcybiskupa Kakowskiego w celu przedstawienia mu się jako zakonnica. W Kurii Metropolitalnej uzyskała potwierdzenie zgodności imienia zakonnego z imieniem i nazwiskiem rodzinnym. (40)

Gdy przed 1915 r. Róża Czacka załatwiała w Warszawskiej Kurii Metropolitalnej sprawy związane z jej pracą, przyjmowano ją z wielkim szacunkiem. Historyczne nazwisko, tytuł, pozycja ojca i braci, jej własna praca społeczna dawały do tego prawo. W 1918 r., gdy zjawiła się, by zalegalizować swe wstąpienie do zakonu i pokazała się we franciszkańskim habicie, stosunek księży z Kurii stał się jakby lekceważący i nieco pogardliwy. Sama powiedziała, że traktowano ją en canaille (jak natręta). Jeden tylko młody ksiądz starał się jej pomóc i okazał wiele życzliwości. Pełnił funkcję archiwariusza, cenzora i notariusza, a nazywał się Władysław Korniłowicz. Siostra Elżbieta nie zdawała sobie sprawy z tego, że kiedyś los złączy jej Dzieło z tym właśnie człowiekiem i jaką on odegra w nim rolę.

Stanęła wtedy przed wieloma trudnymi problemami. Warszawa przedstawiała w 1918 r. dość smutny obraz. Brak żywności, ludzie zmęczeni przeciągającą się wojną i stratami materialnymi. Dotyczyło to również krewnych i znajomych Róży Czackiej, niegdyś tak hojnie wspierających jej Dzieło. Upoważniona przez arcybiskupa Kakowskiego i Kurię Metropolitalną do przyjmowania kandydatek czekała na przyjazd ks. Krawieckiego. Sytuacją materialną i charakterem ideowym Zakładu zajęła się dopiero w październiku 1918 r. Podczas nieobecności Założycielki Zakład prowadziła dzielna, zaradna i oddana niewidomym Ludwika Bentkowska. Dzięki niej przetrwał okres wojny, a nawet rozszerzył działalność, przyjmując nowych niewidomych. Powrót do Warszawy s. Elżbiety, już nie "hrabianki", lecz zakonnicy w habicie, zaniepokoił Ludwikę Bentkowską. Mając żywo w pamięci szykany z powodu wiary z czasów carskich i okupacji niemieckiej, była zdania, że jawne i "skrajne" wyznanie wiary będzie dla Zakładu niekorzystne. Poza tym Bentkowska pojmowała pracę z niewidomymi jako formę opieki, s. Elżbieta natomiast jako formę rehabilitacji. Założycielka zdawała sobie sprawę, że jej współpracownica nie zmieni poglądów. Na tle tych różnic musiało dojść do rozstania.

"Wkrótce po powrocie skonstatowałam, że Zakład nie jest prowadzony według pierwotnych założeń, lecz że przekształcił się w przytułek. W nowoczesnym ujęciu wychowania niewidomych chodzi o to, aby przygotować ich do pożytecznej i możliwie samowystarczalnej pracy, a nie traktować jako niedołęgi i żebraków, budzących litość. Skonstatowałam z przykrością, że wskutek trudnych warunków i braku fachowego przygotowania osób zajmujących się Zakładem, linia ta została zatracona." (41)

 

 

5. Założenie Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża

 

W dniu 18 listopada 1918 r. ks. Krawiecki rozpoczął dziesięciodniowe rekolekcje dla 12 postulantek. Prawie wszystkie rekrutowały się ze wsi; przybyły do Warszawy "na służbę", kilka było salowymi w szpitalach. Wobec braku odpowiednich warunków w Zakładzie, kandydatki przebywały u ss. felicjanek i tam słuchały nauk i modliły się. Konferencje ks. prof. Krawieckiego opierały się na wzorach dawnych mistrzów ascezy, takich jak: św. Ignacy Loyola, św. Alfons Liguori, św. Franciszek Salezy. Te pierwsze rekolekcje były ostatnimi prowadzonymi w ten sposób, gdyż wkrótce miał się zacząć dla sióstr okres wielkich pod tym względem przemian. Po zakończeniu nauk s. Elżbieta przeprowadziła przydział funkcji i obsadziła postulantkami Zakład, z którego właśnie odeszły "ukrytki". Wśród nowej obsady brakowało osób wykształconych, stąd też s. Elżbieta musiała zatrzymać parę osób z poprzedniej kadry na stanowiskach nauczycielskich i w administracji. Wśród nich znalazły się dawne zasłużone współpracownice, siostry bezhabitowe - Bentkowska i Staczyńska. Ta ostatnia mieszkała osobno na mieście, a ks. Krawiecki kazał nazywać ją "siostrą starszą". W 1923 r. została mianowana mistrzynią nowicjatu.

Rozstanie z siostrami "ukrytkami", jakkolwiek w ówczesnej sytuacji konieczne, zamąciło obopólną radość Matki i niewidomych. Rzuciło cień smutku na wychowanków z powodu rozdźwięku pomiędzy ukochaną Matką a ofiarną kierowniczką, nauczycielką i wychowawczynią.

Kończący się rok 1918 przyniósł rozwiązanie dwóch zadań, jakie s. Elżbieta od dawna sobie stawiała: założenie Zgromadzenia ss. Franciszkanek Służebnic Krzyża i oddanie w jego ręce zakładów dla niewidomych. Trudności jednak się piętrzyły. W Zgromadzeniu panował głód i stał się przyczyną odejścia większości postulantek. Musiał to być ciężki cios dla Założycielki.

Niewątpliwym Bożym znakiem było przedstawienie s. Elżbiety ówczesnemu nuncjuszowi apostolskiemu monsignorowi Achille Rattiemu. (42) W "Historii i zarysie organizacyjnym Dzieła" Matka poświęciła jego osobie i udzielonym przez niego radom kilka znaczących zdań. "Gdy Nuncjusz Apostolski, obecnie Ojciec Święty, wizytował parafię Wszystkich Świętych, miałam okazję być Mu przedstawioną. Odtąd Ojciec Święty interesował się Dziełem i początkującym Zgromadzeniem i zechciał łaskawie udzielać mi wielu cennych rad i wskazówek, które stanowiły podstawę dalszego kierunku całego Dzieła." (43)

Prawdopodobnie wyczuł w tej skromnej, niewidomej siostrze siłę, wypływającą z wiary, i odwagę w pokonywaniu przeszkód. Postawił za przykład dzieło św. Józefa Cottolengo pod nazwą "Piccola Casa della Providenza Divina" w Turynie (Mała Chatka Opatrzności Bożej). Instytucja ta, w której 34 zgromadzenia zakonne opiekowały się 10 tys. kalekich osób, oparta była całkowicie na Opatrzności Bożej i nie miała żadnego zaplecza finansowego. Monsignor Ratti był zdania, iż należy starać się o wysoki poziom intelektualny personelu mającego pracować z niewidomymi. Zalecał troskę o przystosowanie się do warunków i czasu, w których będą żyli.

W dniu 28 lipca 1920 r. zmarł ks. Krawiecki. Siostra Elżbieta Czacka udała się do nuncjusza po radę, czy uważa za słuszne prosić o objęcie duchowego kierownictwa nad Zgromadzeniem i Dziełem notariusza Kurii ks. Władysława Korniłowicza. Achille Ratti pochwalił tę myśl i dodał radę - niepoddawania Zgromadzenia w zależność oo. franciszkanów. Twierdził, że nie wpłynęłoby to dobrze na pracę z niewidomymi.

Upływał czwarty rok od powrotu siostry Elżbiety, zwanej od 1922 r. Matką, do stolicy. Nurtował ją zasadniczy problem - rozstrzygnięcia z Zarządem Towarzystwa kwestii: czy Towarzystwo ma mieć charakter filantropijny i świecki, czy zdecydowanie katolicki. Nie pierwszy raz zadawała sobie to pytanie. Przed przystąpieniem do tworzenia Dzieła pragnęła dać mu nazwę świadczącą o jego chrześcijańskiej tożsamości. Od tej myśli odwiodła ją posłyszana kiedyś z ust arcybiskupa Teodorowicza opinia, że nadawanie tego rodzaju etykiet może być niebezpieczne. Instytucja nie nazwą, lecz własną działalnością musi świadczyć o prawdach Ewangelii, wszelkie nawet drobne, przeczące temu uchybienia szkodzą sprawie. (44) W głębi duszy Matka nie miała wątpliwości, że dzieło przez nią rozpoczęte ma służyć przede wszystkim Panu Bogu. Tymczasem od chwili założenia Towarzystwa skład Zarządu uległ zasadniczym zmianom. Nie było już w nim ks. Karola Blizińskiego, a większość członków prezentowała poglądy bliższe ideom pozytywizmu niż nauce Kościoła.

Matka pisała: "Chociaż od początku kierunek Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi był, jak wyżej wspomniałam, zdecydowanie katolicki, to jednak od pierwszych chwil jego istnienia były również u niektórych członków Zarządu tendencje ograniczenia tego kierunku. Stanowiło to jedną z trudności porozumienia między mną a ówczesnym Zarządem. Drugą trudność stanowiło niedocenianie zasad tyflologicznych i potrzeby ich znajomości przez członków tegoż Zarządu. Kiedy powróciłam z Żytomierza w habicie, członkowie Zarządu okazywali mniej lub więcej jawnie swoje z tego niezadowolenie oraz obawę prześladowań ze strony władz i obcięcia wszelkich subwencji, co okazało się [...] zupełnie nieuzasadnione, gdyż subsydia rządowe otrzymywaliśmy w dalszym ciągu, a nawet zwiększały się one z każdym rokiem". Matka zrobiła jednocześnie zastanawiającą uwagę: "... Forma organizacyjna Dzieła miała swoje dobre strony, ale okazały się też wkrótce jej strony ujemne, gdy do instytucji zaczęły wchodzić osoby, dla których obcy był jej kierunek katolicki i które niejednokrotnie usiłowały go nawet zwalczać. Dlatego też od początku trudniej było o odpowiednich współpracowników niż o środki materialne." (45)

"W roku 1921/1922 zachorowałam ciężko - pisała w innej pracy. - Przeszłam dwie operacje i zdawało się, że żyć nie będę. Zastanawiając się nad przyszłością instytucji, zrozumiałam, że nie mogę jej oprzeć ani na ówczesnym Zarządzie, ani na Zgromadzeniu, zbyt słabym i nieodpowiedzialnym jeszcze. Gdy powróciłam ze szpitala, jeden z księży, nie należący do naszej instytucji, ostrzegł mnie, że Zarząd pomawia mnie o używanie dla Zgromadzenia funduszów, zbieranych przez Towarzystwo dla niewidomych. Nie widziałam innej drogi niż otwarte wyjaśnienie sprawy. Postawiłam Zarząd wobec konieczności zdeklarowania się, czy uważa Zgromadzenie za użyteczne dla Zakładów Towarzystwa, czy też nie i od tego uzależniłam moje pozostanie w instytucji lub też wystąpienie z niej, wycofanie sióstr i rozpoczęcie gdzie indziej pracy od podstaw. [...] Wówczas Zarząd podał się do dymisji i został wybrany nowy Zarząd z ludzi zdecydowanie oddanych Bogu, pragnących rzeczywiście przyjść mi z pomocą i utrzymać kierunek katolicki instytucji. Zarząd ten stanowili: mecenas Bittner, pan Dobraczyński [Antoni, ojciec znanego pisarza - M. Ż.], mecenas Cels Fabiani, Irena Hebdzyńska [później ministrowa Szumlakowska - M. Ż.], ksiądz Władysław Korniłowicz, baronowa Krumpel O'Connor, Antoni Marylski, hrabia Józef Tyszkiewicz i ja." (46)

Siostra Cecylia wspomina tamte lata: "Smutny był początek roku szkolnego 1921/1922. Nasza Matka była ciężko chora. 27 września przebyła ciężką operację. Wszyscy niewidomi byli ogromnie przygnębieni. Po powrocie ze szpitala prowadziła Matka nieco łagodniejszy tryb życia, np. nie sypiała już na podłodze. Z Zielnej rodzina przysyłała Matce obiady, których Matka jednak nie jadała, ale oddawała je kolejno słabszym siostrom czy niewidomym. Nie mając w dalszym ciągu osobnego dla siebie pokoju, wyczerpana chorobą, trudami codziennego życia i troskami, nie mogła Matka odzyskać pełnego zdrowia. W kwietniu 1922 r. musiała przebyć drugą operację, jeszcze cięższą niż pierwsza. W 1921 r. wynajęła Matka dla sióstr osobny lokal na sypialnie - dwa pokoje z kuchnią na Polnej 42. Dotąd siostry nie miały swego kąta. Spały gdzie się dało: na stołach, pod stołami, nawet w kuchni. W dwa lata później jednak ten lokal został zajęty przez małe dziewczynki, a siostry otrzymały pomieszczenie przerobione z garażu, gdzie było i zimno, i wilgotno." (47)

Mimo iż po wojnie wszystkim w Polsce było ciężko, s. Elżbieta wniosła do Zakładu nowe życie. Nawet najprostsze rzeczy, jak żywienie dzieci i personelu, uległy poprawie. Dzięki jej staraniom aż do wybuchu wojny "bolszewickiej" w 1920 r. misja amerykańska dostarczała do Zakładu wiadra zupy oraz kakao dla ubogich dzieci. Chleb wydawano codziennie, nie zaś jak przedtem raz na tydzień. Wychowankowie zrewanżowali się misji przedstawieniem "Polska w obrazach". Matka postarała się dla Zakładu o instrumenty muzyczne, co dla niewidomych było kwestią wielkiego znaczenia. W związku z przeorganizowaniem szkoły, zaangażowano do każdego przedmiotu fachowe siły nauczycielskie. Osoby te mieszkały w mieście, nie obciążając Zakładu. Wprowadzono gry ruchowe i spacery. Niewidome dziewczęta miały przywilej pomagania Matce przy obieraniu ziemniaków, przy czym mogły z nią rozmawiać i słuchać jej opinii na aktualne, nawet polityczne tematy.

Siostra Elżbieta dużo zajmowała się dziećmi, zapraszała je do swojego pokoiku, dawała do zabawy dużą lalkę, którą specjalnie w tym celu trzymała. Uważając, że chłopcy winni się wychowywać pod męską opieką, starała się o dobór odpowiednich ludzi na wychowawców. Dzięki ks. Korniłowiczowi, z którym nawiązała bliższy kontakt, zetknęła się z kierowaną przez niego grupą młodzieży akademickiej pod nazwą Kółka. Poznała też innego głośnego duszpasterza uniwersyteckiego ks. Edwarda Szwejnica, (48) który odprawiał niekiedy Msze św. przy ul. Polnej. Zarówno z założonej przez niego "Juventus Christiana", jak i z Kółka rekrutowało się kilku wychowawców oraz nauczycieli w Zakładzie, a z Kółka wiele osób wstąpiło do Zgromadzenia. Do pierwszych wychowawców w latach 1918-1922 należeli Józef Zawadzki i Stanisław Piotrowicz. (49) W kilka lat później obaj zostali księżmi, ale do końca życia utrzymywali związki z Dziełem. Z polecenia ks. Korniłowicza zgłosiła się z pomocą lekarską dr Eleonora Reicher. (50)

"Na Polną przychodziły też często dwie siostrzenice Matki - Teresa i Zofia Karnkowskie. Pomagały w pracach domowych, a więc sprzątały, podawały do stołu, myły dzieci. Nieraz chciałam je wyręczyć, ale odpowiadały, że mają takie same ręce, jak ja. Matka osobiście pielęgnowała chorych" - pisała Helena Makowiecka. (51)

Zakład stawał się coraz bardziej znany. Raz zaszczycił go swoją wizytą kardynał Kakowski, innym razem odwiedził sam nuncjusz papieski Archille Ratti. Przemówił do zebranych sióstr i niewidomej młodzieży po francusku, a słowa jego tłumaczył ks. Krawiecki. Gdy później został papieżem, chłopcy pisali do niego listy do Rzymu.

Przytoczone zdarzenia stanowią doskonałe tło do ukazania tego, czym miało być Dzieło. Wspomagali je i dostojnicy Kościoła, i zwykli ludzie. Wzorem godnym podziwu była Matka. Helena Makowiecka ze zwykłą sobie bezpośredniością zanotowała: "Chorzy w tym czasie mieli prawdziwy raj. Siostra Elżbieta nie skąpiła im swego czasu, oddając przy tym wszelkie potrzebne posługi. Jedna ciężko chora niewidoma, która w kilka miesięcy potem umarła, stale doznawała pociechy i ulgi w cierpieniach dzięki serdecznej opiece s. Elżbiety." (52)

Siostra Cecylia z wielką pieczołowitością podała kilka przykładów osobistego zaangażowania się przez Matkę w pomoc chorym dziewczynkom. Podała historię siedmioletniej wychowanki z gruźlicą kości. Ponieważ w Zakładzie nie było miejsca, żeby ją osobno umieścić, co dzień z rana jej matka przynosiła ją, zabierając do domu na wieczór. W końcu s. Elżbieta znalazła lepsze wyjście. Oddała jej swoją kanapę, sama sypiając na podłodze. W nocy sprawdzała, czy chora nóżka dziewczynki jest "dostatecznie opatulona". Trwało to aż do chwili, kiedy sama Matka zapadła na chorobę nowotworową we wrześniu 1921 r. Opiekowała się też inną małą, cierpiącą na padaczkę. Ile razy ta dostawała ataku, wołano Matkę. Kiedyś jedna z dziewcząt zasłabła w kaplicy i została przeniesiona do sypialni. Po chwili usłyszała zgrzyt klucza, to s. Elżbieta przyniosła jej trochę wina na wzmocnienie. Matka odwiedzała bardzo często chorych w szpitalu. Siostra Cecylia wspomina: "Gdy kogoś czekała jakaś operacja, zawsze przychodziła do niego bezpośrednio przed operacją i zwykle czekała aż operacja się skończy. Z lekarzami sama się porozumiewała". Nieraz do dziewczynek w szpitalu przyprowadzała ich koleżanki. Tak było z małą Terenią, która w końcu zmarła. Wtedy Matka zebrała dziewczęta i zapytała, co ich zdaniem ma dalej robić. Czy z powodu trudnej sytuacji finansowej Zakładu pochować ją we wspólnym grobie, czy urządzić uroczysty pogrzeb, czy przeznaczyć pieniądze na Mszę św. Koleżanki jednogłośnie opowiedziały się za Mszą św. (53)

Odwiedziny chorych dziewcząt w szpitalach przeciągały się czasem do późnych godzin nocnych. Kiedyś zdarzyło się, że Matka po powrocie zastała w swym pokoiku zakwaterowaną przez siostry przyjezdną osobę. Nie robiąc nikomu wymówek, poszła do kaplicy i tam spędziła resztę nocy. To są prawdziwe fioretti (54) o Matce.

Brak wykształconych sióstr w Zgromadzeniu oraz właściwej formacji zakonnej skłonił s. Elżbietę do korespondencji z innymi zgromadzeniami, by choć na pewien czas powierzyć im postulantki. Jednak zarówno od ss. bernardynek, jak i karmelitanek bosych, a nawet niemieckich franciszkanek w Karlsbadzie przychodziły odmowy. Z czasem Matka oceniła dobrą stronę ówczesnego niepowodzenia. "Zgromadzenie... będzie miało ten charakter, do którego zostało powołane, kiedy będzie sobą, kiedy zamiast naśladować inne zgromadzenia, naśladować będzie jedynie Pana Jezusa." (55)

Pierwsze regulaminy z lat 1918-1920 układał ks. Krawiecki. Zachowane dalsze ich wersje, pisane przez Matkę, noszą daty 1927-1929 i 1939-1946. Pierwszy regulamin, ułożony przez ks. Krawieckiego, niewątpliwie z inspiracji Założycielki, zawiera rozkład zajęć całego Zakładu, wówczas pod wezwaniem św. Antoniego na Polnej i obejmuje zarówno obowiązki zatrudnionych wówczas osób świeckich, jak i sióstr. Zawiera m.in. szczegółowe ujęcie takich siostrzanych funkcji, jak: furtianki, zakrystianki, infirmerki, wychowawczynie, ekonomki, kucharki i praczki. Natomiast cztery dalsze regulaminy dotyczą: posłuszeństwa, ubóstwa, mowy - milczenia i ciszy oraz wyjazdów.

Dnia 2 października 1922 r. kardynał Kakowski zatwierdził pierwsze, ułożone przez ks. Krawieckiego, Konstytucje Zgromadzenia, w kilka miesięcy później, 15 lutego 1923 r., w Warszawie przy ul. Polnej 40 odbyła się pierwsza kapituła, podczas której bp Stanisław Gall, (56) na podstawie specjalnego upoważnienia kardynała Kakowskiego, mianował Zarząd Zgromadzenia: s. Elżbietę, przełożoną generalną, oraz dwie radne, sekretarkę i ekonomkę.

W ostatnich tygodniach przed śmiercią ks. Krawiecki musiał mieć przy ołtarzu drugiego kapłana. Koncelebra jeszcze wówczas nie istniała. Do pomocy przychodzili księża Władysław Korniłowicz lub Jan Zieja, (57) który później trzykrotnie pełnił funkcję kapelana zakładowego.

 

 

6. Utworzenie zakładu w Laskach

 

Wbrew różnym obawom postawienie w zdecydowany sposób sprawy "katolickości" Zakładu dało konsekwencje pozytywne. "To jawne zaakcentowanie kierunku katolickiego instytucji nie tylko nie przysporzyło nam trudności materialnych, jak przewidywał dawny Zarząd, ale przeciwnie ufność w Opatrzność Bożą została wynagrodzona spotęgowaniem opieki. W tym właśnie czasie katolicy amerykańscy zaczęli nadsyłać drobne ofiary, które umożliwiły rozpoczęcie zagospodarowania nowo budującego się osiedla w Laskach, motywując swoje dary charakterem katolickim instytucji. Opieka Opatrzności przejawiła się we wzmożeniu się ofiarności publicznej, a szczególnie w kilku większych zapisach. Jeden z nich, zapis na 200 tys. rubli, ofiarowany przez moich krewnych hr. Poletyłów testamentem, został zrealizowany w 1934 r. w formie dwóch folwarków w Lubelskiem." (58)

Takim znakiem była też darowizna rodziny Branickich, którzy przekazali 30 morgów ogrodu pod Grodziskiem, a także pomoc amerykańskich kwakrów w postaci żywności, odzieży i kocy. Z otrzymanych pieniędzy kupiono pierwsze krowy. Nadal płynęły subwencje z Ministerstwa Oświecenia Publicznego, zapomogi z Rady Głównej Opiekuńczej, Magistratu miasta Warszawy oraz Komitetu Poznańskiego. Dzięki nim Zakład mógł przystąpić do przeorganizowania szkoły i podjęcia wydatków związanych z budową nowego zakładu w Laskach.

Dobitnym przykładem postawy Matki w stosunku do spraw materialnych była historia z "Latarnią". Pod tą nazwą zaczęła organizować pomoc dla ociemniałych wojskowych i żołnierzy z I wojny światowej Amerykanka - miss Winifred Holl. Inteligentna i urodziwa przystąpiła do akcji w sposób typowo amerykański. W stosunkowo krótkim czasie założyła w dziewięciu krajach organizację "The Lanthern". Dawała się fotografować z głowami państw, królami lub prezydentami, po czym tworzyła dokoła siebie błyskotliwą reklamę poprzez publikacje zamieszczane w prasie. W Polsce zastosowała również swe wypróbowane metody. Nawiązała kontakt z uspołecznioną grupą polskiej arystokracji i włączyła wiele osób do zarządu "Latarni". Bliski krewny prezeski nowej organizacji, polski ambasador w Stanach Zjednoczonych książę Kazimierz Lubomirski przekazał wiadomość, że Ameryka gotowa jest przeznaczyć większe sumy na rzecz polskich ociemniałych żołnierzy, lecz pod warunkiem złączenia wszystkich organizacji działających dla dobra niewidomych w jedną. Gdy zwrócono się z tą sprawą do Matki, w sposób stanowczy odmówiła. W arystokratycznych kołach stolicy wywołało to niemiłe zdziwienie, niemal zgorszenie. Pieniądze w ówczesnej sytuacji były tak bardzo potrzebne... Postawę Matki wyjaśnił po latach ks. Jan Zieja, który w latach 1922-1924 pełnił na Polnej funkcję kapelana. Matka, jak mówił, zapytana o stanowisko w tej sprawie, poszła do kaplicy i modliła się. Wyszedłszy, dała jednoznaczną odpowiedź. Bała się uzależnienia Dzieła od grupy wpływowych osób o dużych możliwościach finansowych, a religijnie obojętnych lub wręcz laicyzujących. Odpowiedzią Opatrzności na jej odmowę było bezpośrednie wejście do pokoju listonosza, przekazującego znaczną sumę pieniędzy od amerykańskich katolików. Natomiast miss W. Holl rok później wyszła za mąż i jej akcja osłabła, "Latarnia" zaś w Polsce z chwilą wybuchu II wojny światowej przestała istnieć. (59)

Ciasnota pomieszczeń na Polnej zmuszała do szukania nowych rozwiązań, toteż Zarząd Towarzystwa z radością przyjął wiadomość o darowiźnie przez Antoniego Daszewskiego 5 morgów ziemi w podwarszawskich Laskach. Daszewski znał Matkę jeszcze sprzed I wojny, gdyż organizował wtedy dla niewidomych dzieci kolonie letnie w swym majątku Ostrym Borze k. Siedzowa pod Otwockiem. Złożywszy Matce Elżbiecie wizytę na Polnej i zauważywszy panującą tam ciasnotę, ofiarował parcelę w Laskach w celu umożliwienia budowy Zakładu. (60)

Dla dalszych losów Dzieła wielkie znaczenie miał przypływ osób świeckich, pragnących poświęcić siły sprawie niewidomych. Wśród sióstr brakowało osób przygotowanych do poprowadzenia szkół, internatów, warsztatów lub administracji w rozrastającej się instytucji. W Polsce dotąd nie było przykładu współpracy zgromadzenia zakonnego z zespołem ludzi świeckich, toteż realizacja pionierskiego modelu wymagała dużej odwagi. Matka Elżbieta tę odwagę miała.

Kandydaci do pracy zgłaszali się dzięki duszpasterskiej działalności o. Korniłowicza. Ogromną większość stanowili ludzie świeżo nawróceni z niewiary lub obojętności, lecz szczerze szukający Boga. Potrzebowali dalszej duchowej formacji. Objawiła się jakby nowa, niezwykła płaszczyzna Dzieła. Widzący, pozornie pełnosprawni poszukiwali pomocy duchowej u niewidzącej Matki, dając ociemniałym w zamian siły fizyczne i umysłowe.

Tą drogą trafił do Matki jako pierwszy Antoni Marylski. Osoba jego splotła się z Dziełem, w szczególności z powstaniem Zakładu w Laskach. Matka intuicyjnie wyczuła, że jest to wymodlona przez nią pomoc od Boga i że ten zagubiony, impulsywny człowiek posiada wielkie ukryte duchowe bogactwa. Niemal od razu przyjęła go jako duchowego syna. Zaraz w pierwszych rozmowach naświetliła mu problem znalezienia osoby zdolnej do nadzorowania rozpoczętych w 1921 r. prac budowlanych na otrzymanej parceli w Laskach. Z chwilą, gdy 14 lipca 1922 r., po ukonstytuowaniu się nowego Zarządu, Marylski objął funkcję skarbnika, podjął się zarazem prowadzenia prac budowlanych, najął majstrów i zaczął kierować budową. Początkowo dojeżdżał konno z oddalonych o kilkanaście kilometrów Pęcic, lecz wkrótce zamieszkał na stałe we wsi Laski u gospodarza Tomasza Sotomskiego. We wrześniu 1922 r. stanął pierwszy drewniany dom. Podwarszawskie Laski, a raczej oddalony od wsi skrawek piaszczystego nieużytku nie zachęcały do twórczego wysiłku. Wieś zamieszkiwana przez 16 rodzin należała do odległej o 7 km parafii w Wawrzyszewie, na skraju stolicy. Wybudowana na posesji Towarzystwa drewniana szopa i złączona z nią mała niewykończona kapliczka rozleciały się podczas silnej wichury. Tymczasem Marylski pracował z wielkim zaangażowaniem i w ciągu trzech miesięcy doprowadził do postawienia nowego budynku, gdzie mogło zamieszkać 11 niewidomych dzieci z nauczycielką oraz 7 sióstr aspirantek lub postulantek. Prace w Laskach tak zaabsorbowały Marylskiego, że porzucił plan wyjazdu na studia do Szwajcarii, natomiast coraz bardziej wrastał w Dzieło. Dzięki jego pracy Zakład w Laskach rozbudowywał się stale.

Oto, co Matka o tym pisze: "Szczególnie jeden spośród członków nowego Zarządu, pan Antoni Marylski, całkowicie oddał się sprawie niewidomych i stał się podwaliną nowego rozwoju całej instytucji. On to zrozumiał ideę Dzieła i zaczął realizować to, co było moim pragnieniem, a czego przy słabych siłach nie byłam w stanie sama dokonać. Pan Marylski, traktując pracę swoją jako powołanie, stał się właściwie twórcą osiedla w Laskach. [...] Od chwili, gdy pan Marylski został wybrany do Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, pchnął on na nowe drogi działalność Towarzystwa. Pan Marylski zwrócił uwagę na dział warsztatów męskich, które poprzednio były w zaniedbaniu; jako skarbnik Towarzystwa starał się o fundusze i pomoc społeczeństwa i władz państwowych; mądrą i zapobiegliwą gospodarką przyczynił się do utrzymania i rozszerzenia Zakładów Towarzystwa, do utworzenia nowych placówek. Jego działalność przyczyniła się szczególnie do stworzenia i rozbudowy osiedla Laski-Różanna. [...] Dopiero gdy po zmianie Zarządu na posiedzeniu 14 lipca 1922 r., nowy Zarząd delegował pana Marylskiego do podjęcia budowy, sprawa ruszyła z miejsca. Dzięki niezwykłemu hartowi i ofiarności pana Marylskiego, który pieszo (nie było wówczas ani dróg, ani środków lokomocji) przebywał kilkanaście kilometrów dzielących Laski od Warszawy, który na miejscu wraz z robotnikami nocował w chłopskiej chałupie w najgorszych warunkach, aby dozorować roboty przy budowie, który niestrudzenie zdobywał środki na utrzymanie zakładu i prowadzenie budowy." (61)

W dniu 22 lipca 1923 r. Towarzystwo przekazało do użytku Zgromadzenia pół nowo zbudowanego domku dla nowicjatu. Do końca grudnia tegoż roku wybudowano w Laskach trzy skromne budynki mieszkalne (łącznie 22 pokoje) i cztery budynki gospodarcze, po czym zaczęto własnymi siłami wznosić kaplicę. Projektował ją architekt warszawski Łukasz Wolski, a kościółek ten, w stylu góralskim, ukończony w 1925 r., uchodzi za najdoskonalsze jego dzieło. Z powodu braku środków miał początkowo podłogę z piasku, z czasem z cegieł, w końcu położono deski. Zgromadzenia nie było stać na ławki, lecz właśnie to ubóstwo ściągało z Warszawy osoby spragnione prawdziwej religijności.

Liczba mieszkańców nowego osiedla wzrastała i po półtora roku wynosiła 26 niewidomych dziewczynek, 7 staruszek i 2 mężczyzn. Zwiększała się też liczba współpracowników. Utrzymanie kilkudziesięciu osób pociągało za sobą znaczne koszta. Siostry wynajętą furmanką objeżdżały okolicę, kwestując. Mimo powojennej biedy ludzie byli ofiarni. Jeden z zamożniejszych sąsiadów, mecenas Józef Gliszczyński, ofiarował dalszych 5 morgów ziemi, Towarzystwo zaś od A. Daszewskiego odkupiło jeszcze 30 morgów. Gdy Matka Elżbieta dowiedziała się o trudnej sytuacji materialnej Daszewskiego, zwróciła mu wartość ofiarowanych wcześniej 5 morgów. Matka od dawna miała wyraźny obraz tego, co chciała stworzyć - instytucję centralną "dającą ociemniałym przygotowanie do pracy, warsztat pracy i schronienie, a więc szkoły dla dzieci, internaty, fabryki i wytwórnie, szpital i schronienie dla starców i niezdolnych do zajęcia." (62)

Tymczasem jeszcze niescalona wewnętrznie po 120-letnim rozbiciu Rzeczpospolita z trudem odtwarzała swą jedność. Główną przeszkodę stanowiły brak wyrobienia politycznego i w związku z tym nieustanne walki stronnictw, słabość gospodarcza oraz niechęć podporządkowania się ze strony mniejszości narodowych. To skłoniło marszałka Piłsudskiego do złamania demokracji i podjęcia 12 maja 1926 r. zamachu stanu, przeprowadzonego przy współudziale wiernych mu generałów. W walkach ulicznych zginęło sto kilkadziesiąt osób, kilkaset było rannych. Piłsudski zarządził wybory prezydenckie, w których zwyciężył wskazany przez niego kandydat prof. Ignacy Mościcki. Marszałek miał za sobą Sejm i Radę Ministrów. Ważniejsze stanowiska w rządzie i administracji zajęli dawni jego podkomendni.

Przemiany polityczne rozgrywały się przy pogarszającej się sytuacji gospodarczej kraju. Ogólnoświatowy kryzys, który rozpoczął się w 1929 r., przeciągnął się w tej części Europy aż do 1935 r. Bezrobocie i bieda wciąż rosły, a z nimi niezadowolenie społeczne. Z ZSRR napływali agitatorzy organizujący, strajki i szerzący radykalizm w różnych grupach społecznych, zwłaszcza wśród nauczycielstwa. Wpływom tym ulegało nawet duchowieństwo.

Opozycja narodowo-demokratyczna zaostrzała swój stosunek do mniejszości narodowych, zwłaszcza Ukraińców i Żydów. Pojawiały się głosy o konieczności wydalenia Żydów z Polski. Środowiska takie jak Laski, gdzie panowała tolerancja wyznaniowa i rasowa, a wielu wyróżniających się pracowników było żydowskiego pochodzenia, znalazły się pod ostrzałem opinii publicznej. Tak zwane "wypadki majowe" skłoniły Matkę Czacką, zamieszkałą już w Laskach od 1925 r., do przeniesienia tam na stałe wielu agend Towarzystwa. Obawiała się odcięcia od stolicy i urwania dowozu żywności do Zakładu w Warszawie.

Rok 1926 miał duże znaczenie dla rozwoju Lasek, gdyż rozpoczęto wtedy budowę pierwszego nowoczesnego obiektu, przeznaczonego na szkołę i internat dla 100 chłopców. Zanim został wykończony, w 1927 r. Matka postanowiła przenieść doń niewidomych chłopców, nie mieszczących się już w warszawskim internacie. W ślad za tym umieszczono w ich domu: bibliotekę brajlowską i czarnodrukową, muzeum szkolne, drukarnię brajlowską oraz warsztaty: koszykarski, szczotkarski, plecenia mat, wyplatania krzeseł i introligatornię. Roboty wykończeniowe trwały jeszcze 2 lata. Wyraźnie już widać, że Dzieło rozwijało się pomyślnie również w dziedzinie największego zainteresowania Matki Elżbiety - tyflologii i szkolenia zawodowego.

Trudności finansowe sprawiały, że rozbudowa osiedla posuwała się powoli i z licznymi przeszkodami. Pojawiła się nagląca potrzeba postawienia internatu dla dziewcząt i gdy w 1929 r. zakończono prace przy pierwszym budynku, przystąpiono do budowy następnego. Przedsięwzięcie to realizowano w czasie kryzysu gospodarczego, toteż ów największy w Zakładzie budynek szkolno-internatowy stawiano przez pełne 4 lata. Jego główną atrakcją była sala teatralno-koncertowa na 300 osób. Ogółem w latach 1922-1930 powstało w Zakładzie pięć niewielkich domów mieszkalnych i siedem budynków gospodarczych. Oba internaty przewyższały pozostałe zabudowania rozmiarami i estetycznym wykończeniem wnętrz. Brakowało pomieszczeń dla świeckich pracowników, których liczba ciągle wzrastała, oraz lokali na biura. W tym celu wzniesiono w końcu piętrowy budynek pod nazwą "Hotelik św. Józefa". Dzięki darowiznom i dokupywaniu ziemi posiadłość Towarzystwa w Laskach stale się powiększała i w 1930 r. obejmowała 72 ha. Obok obory, chlewni i kurników istniała już szklarnia, inspekty, zmechanizowane warsztaty stolarskie, kuźnia ze ślusarnią i piekarnia. Do obsługi Zakładu służył tabor, składający się z dwóch samochodów, kilku wozów i 4 par koni. W 1932 r. żywy inwentarz liczył: 16 krów, 9 koni, 2 osły, 77 sztuk trzody chlewnej, kilkadziesiąt sztuk drobiu i królików.

W stosunku do spraw materialnych Matka wykazywała zadziwiający realizm. Wiadomo było, że bez pomocy z zewnątrz jej Dzieło nie utrzyma się, mimo to Matka chciała podnieść możliwie najwyżej poziom gospodarki. Skrawek nieurodzajnej ziemi, stanowiącej niegdyś koryto Prawisły, nie był w stanie pokryć nawet części potrzeb Zakładu. Kierownictwo w tej dziedzinie należało do Antoniego Marylskiego, lecz wielką pomocą w sprawach administracyjnych był inżynier rolnik Witold Świątkowski. (63) Matka Czacka interesowała się wszystkim. Nie chciała, by Zakład utrzymywał się jedynie z dobroczynności społeczeństwa. Toteż razem z Marylskim wychodziła w pole, do sadu i ogrodu, z siostrami oglądała ich oczami budowle gospodarcze, kurniki, chlewnię, pomieszczenie dla królików. Sprawdzała drzwi i okna, wszystkie urządzenia. Obecnych uderzał jej zmysł praktyczny i znawstwo, nabyte za młodu u boku ojca. Większość sióstr pochodziła ze wsi, z małych lub dużych gospodarstw. Nie mogły nadziwić się znajomości Matki w dziedzinie gospodarstwa domowego i organizacji pracy w Zakładzie.

Matka nie poprzestawała na osobistym instruowaniu. Sprowadziła dietetyczki, ażeby przeszkoliły siostry kucharki. Uważała, że do prowadzenia ogrodu, a zwłaszcza sadu potrzebni są fachowcy. Toteż wysyłała najzdolniejsze siostry na zwiedzanie dobrze prowadzonych ogrodów, niektóre z nich zdobywały wiedzę przez całe lata. Matka uzyskała zgodę Branickich z Wilanowa, by ich ogrodnik co jakiś czas dojeżdżał do Lasek i instruował siostry. Braniccy dostarczali też drzewek owocowych do powstającego sadu. Tematy te przewijały się wielokrotnie w korespondencji Matki.

Jałowe piaski przez kilka lat nie dawały zadowalających plonów. Okoliczni mieszkańcy odnosili się krytycznie do pracy sióstr, podejmujących w tych warunkach tyle trudu i to, jak uważali, bezowocnie. W suche lata słońce wypalało warzywa i zboża, ale w bardziej deszczowym roku 1927 ogród i pole obrodziły. W liście do Antoniego Marylskiego Matka z radością napisała, że średnica sałaty wynosi 50 cm, a główka kapusty ma obwodu 79 cm, żyto zaś miejscami dochodzi do 2 m wysokości. Osiągnięcia te zawdzięczano żmudnej, niezmordowanej pracy sióstr, które wstawały o świcie, przed odmówieniem w kaplicy oficjum pracowały w polu, wynosząc kamienie lub pieląc i okopując warzywa. Kamienie przeznaczone były na fundamenty stawianych domów. Z powodu stale rosnących potrzeb, Zakład wydzierżawił 30 morgów ziemi w sąsiednim Bemowie na uprawę żyta.

Przez Bemowo wiodła skrócona droga do centrum stolicy. Częściowo był to teren piaszczysty, częściowo bagnisty, a więc droga nie była bezpieczna do jazdy. Często konie i wozy zapadały się w błocie. W 1928 r. postanowiono przystąpić do budowy szosy łączącej Laski z Warszawą. Zakład liczył wówczas blisko 300 mieszkańców, toteż poprawa łączności ze stolicą stanowiła ważny problem organizacyjny. Sprawą tą zajął się Antoni Marylski, a następnie Witold Świątkowski. Należało uzyskać zgodę władz, przekonać rolników z okolicznych wsi i wpływowych, zamożnych sąsiadów. Zawiązano spółkę drogową, w której wsie zobowiązały się do szarwarku, czyli dostarczania ludzi i wozów do prac drogowych. Zakład miał dostarczyć materiału i sprzężaju, czyli koni pociągowych, a sąsiad ziemianin i przemysłowiec - pomocy finansowej. Stronę organizacyjną, najtrudniejszą, wzięły na siebie Laski. W korespondencji z A. Marylskim, przebywającym w latach 1931-1932 w Szwajcarii, Matka Czacka parokrotnie wracała do tego tematu. Wyłuszczała trudności oraz interesowność niektórych udziałowców. Mimo to w parę lat później na nowej szosie kursowały już autobusy. Drogę z Lasek do Warszawy Matka przebywała najczęściej pieszo, nosząc na bosych, często pokaleczonych nogach pantofle z rafii. Zwykle dwa razy w tygodniu przywożono z zakładu na Polnej pomyje do chlewni w Laskach. Jazda tą furmanką trwała ok. 4. godzin, jadący często schodzili, by ulżyć koniowi lub podtrzymać beczkę z pomyjami. (64)

Kiedy do Zakładu sprowadzono pierwszego konia, sprawiał różne kłopoty. Raz przybiegł ktoś do Matki z alarmującą wiadomością, że koń wpadł do dołu z gnojówką i topi się. Matka obecnej przy niej siostrze rzuciła krótko: "Chodź, idziemy!" I podczas gdy tonące zwierzę wyciągano z cuchnącej sadzawki, stała nad brzegiem i odmawiała różaniec. Trwało to tak długo, aż konia wyratowano. Gdy kiedyś wracała furką do Lasek, koń poniósł. Młody chłopak, który powoził, zupełnie nie mógł sobie dać z nim rady. Wówczas




Matka wyjęła mu z rąk lejce i w jednej chwili konia uspokoiła. Zdumionemu
chłopcu wytłumaczyła, że wiele miała z końmi do czynienia. (65) Był to dowód, że dawno nabyta przez Różę umiejętność okazała się znów potrzebna w życiu Matki Elżbiety. Historie z koniem są zaledwie drobną ilustracją codziennych trudności, jakie przeżywano w tworzącym się ośrodku.

W Laskach zachowała się pamięć o niezwykłych umiejętnościach Matki porozumiewania się z pracownikami. Najmowano wtedy do pracy ludzi różnego pokroju, niekiedy bezrobotnych, z którymi stosunki niełatwo się układały. Zdarzały się sytuacje konfliktowe. Gdy ani Witold Świątkowski, ani Antoni Marylski nie mogli porozumieć się z podwładnymi, proszono Matkę. Zawsze udawało się jej dojść z zainteresowanymi do porozumienia.

Warto zacytować ponownie Janinę Doroszewską: "Matka była silna tym swoim odważnym ubóstwem, tymi poranionymi na mrozie stopami... [...] Była w tej swojej odwadze i zdecydowaniu twarda i nieugięta - jak wszędzie tam, gdzie poczuła wagę słusznej sprawy. Taka była w stosunku do siebie. Ale w stosunku do ludzi była miękka i tkliwa." (66)

W tych trudnych latach dla Zakładu kilkakrotnie przychodziła z pomocą rodzina Branickich. W 1928 r. ofiarowali Towarzystwu, jak wspomniałem, 30 morgów ziemi w Wólce Grodziskiej, w niedużej odległości od Warszawy. Znajdowały się tam: budynki, park, ogród warzywny i ziemia uprawna. Pierwotnie projektowano utworzenie w tej posiadłości oddziału Towarzystwa, lecz odstąpiono od tej myśli. Tymczasem Katarzyna Branicka, kuzynka Matki prawie cały swój dział rodzinny ofiarowała na potrzeby Towarzystwa. Najpierw z jej funduszów postawiono w Laskach pokoik dla Matki, przylegający do domu sióstr. Potem wybudowano piętro w internacie chłopców oraz zakupiono szmat lasu sąsiadujący z zakładowym polem. W 1930 r. ta sama Branicka wyłożyła ogromną sumę - 300 tys. zł (równą wartości 130 wagonów pszenicy) na zakup pofabrycznej posiadłości przy ul. Wolność 4 w Warszawie. Stał tam jeden większy budynek i kilka mniejszych. Ów hojny dar pozwolił przenieść w lepsze warunki Patronat wraz z warsztatami dla niewidomych z ul. Polnej. Od tej pory mieściły się tam biura Towarzystwa. Na Polnej pozostał do 1932 r. postulat i internat wraz ze szkołą dla dziewczynek. Stopniowo przenoszono je do Lasek.

Naukę chłopców i dziewcząt z powodu braku pomieszczeń prowadzono oddzielnie. Po przeniesieniu pierwszej, większej grupy dziewcząt do Lasek, utworzono 4 oddziały, a liczba chłopców z 22 wzrosła do 30 po przeprowadzce. W roku 1931 było już 53 uczniów i 14 nauczycieli, w rok później 92 uczniów i 15 nauczycieli, w tym 7 niewidomych i 3 na etacie Kuratorium Warszawskiego. Dwie niewidome uczennice kształciły się w seminarium nauczycielskim. Do prawidłowego prowadzenia nauki z niewidomymi niezbędne są odpowiednie pomoce szkolne. Niektóre sprowadzano z zagranicy, inne produkowano we własnym zakresie. Robili to przeważnie nauczyciele, lecz wciągano również do pomocy uczniów ze szkół powszechnych oraz niektórych wychowanków. W 1927 r. Laski otrzymały brajlowski powielacz jako dar z Ameryki, dzięki któremu powstała mała własna drukarnia. Zaczęto powielać na potrzeby Zakładu: podręczniki, elementarze, śpiewniki, modlitewniki i czytanki.

Od pierwszych chwil tworzenia Dzieła najważniejszą sprawą dla Matki była forma kształcenia i szkolenia niewidomych, pozwalająca na pełnienie użytecznych funkcji w społeczeństwie. Z opracowania Zofii Wyrzykowskiej i s. Teresy Landy dowiadujemy się ciekawych szczegółów o liczbie i rodzaju zatrudnienia osób niewidomych w laskowskim Zakładzie i na ul. Polnej. W 1923 r. pięć solidnie wyszkolonych kobiet niewidomych pracowało w różnych działach gospodarstwa domowego w Zakładach Towarzystwa w Warszawie. W okresie 1925-1932 liczba pracujących inwalidów wzroku wzrosła w Laskach do 17 osób. Było wśród nich 2 koszykarzy, 1 pomocnik mechanika, 1 robotnik, 1 masażystka, 1 telefonistka i 11 pracownic zatrudnionych w Biurze Przepisywania Książek, Bibliotece Brajlowskiej, przy powielaczu brajlowskim i Dziale Tyflologii. Ponadto w szkole pracowało: 4 nauczycieli przedmiotów ogólnokształcących, 1 instruktor i 2 muzyków, razem 7 nauczycieli. (67)

W miarę przenoszenia do Lasek poszczególnych działów pracy już w 1932 r. znalazł się tam warsztat galanterii koszykarskiej dla dziewcząt. Wykonywały one z rafii i petyku: koszyki do pieczywa, bombonierki i różnego rodzaju miseczki lub patarafki, czyli ozdobne podkładki pod lampę lub lichtarz. Dziewczęta osiągnęły w tej dziedzinie dużą doskonałość, posługując się rafią w różnych kolorach i zdobiąc wyroby skomplikowanymi wzorami. Ćwiczyły się też w robotach sznurkowych i ręcznym trykotarstwie. Ich produkcja miała wielkie powodzenie na rynku. Chłopcy pierwotnie szkoleni byli wyłącznie w koszykarstwie, wykonując wiele przedmiotów, począwszy od koszy na zakupy, a na meblach trzcinowych skończywszy. W 1929 r. otwarto dla chłopców w Laskach warsztat szczotkarski, który coraz lepiej się rozwijał. W 3 lata później nauczanie szczotkarstwa rozszerzono na dziewczęta. Uczniowie ćwiczyli się poza tym w produkcji mat słomianych i wycieraczek kokosowych. Zapoczątkowano naukę introligatorstwa. Mimo iż wyroby laskowskie cieszyły się powodzeniem, warsztaty jako całość były deficytowe. (68)

 

 

7. Wciąż nowe problemy

 

Wyjazdy za granicę Antoniego Marylskiego oraz przedłużające się kuracje lub pobyty na Polnej zmuszały Matkę Czacką do zajęcia się problemami wychowawczymi w internacie chłopców. Marylski był tam najwyższą instancją i rozstrzygał zdarzające się nieporozumienia. W 1930 r. przybył do Lasek Henryk Ruszczyc. (69) Początkowo pracował z najmłodszymi, ucząc się od Matki właściwych metod postępowania. Wiemy to z korespondencji Matki Elżbiety z Antonim Marylskim. Matka często pytała w listach, jak postąpić i czy sposoby rozwiązywania przez nią trudności wychowawczych są trafne. Miała wielką intuicję pedagogiczną i dzięki niej znajdowała właściwe sposoby działania. Na przykład, gdy chłopcy coś zepsuli lub zniszczyli, odwoływała się do całej grupy. Wtedy najczęściej winny sam przyznawał się do dokonanej szkody.

 W jednej z grup internatowych znajdował się niesforny chłopiec, z którym nikt nie umiał sobie poradzić. Matkę zaniepokoiło to, że na wspólnych spotkaniach wszystko, co w domu się wydarzyło złego, koledzy zrzucali na niego. Chciała tę sytuację zmienić i stopniowo doprowadziła do tego, że wychowankowie zaczęli otwarcie przyznawać się do swoich własnych przewinień, nie zrzucając stale winy na jednego. Pewnego dnia chłopcy zepsuli pedał u fortepianu, lecz nikt nie chciał się do tego przyznać. "Zdawało mi się - pisze Matka do Marylskiego w listopadzie 1931 r. - że w myśl Twoją będzie nakłonić ich, by sami się tą sprawą zajęli i wynaleźli winowajcę". I zaraz w następnym liście dodała: "Jestem pewna, że Twoje modlitwy pomogły. Do zepsucia pedału przyznał się A. Z. Była obawa, że się przyznał dlatego, żeby wszyscy mogli powrócić do ćwiczeń na fortepianie, które były zawieszone aż do wyjaśnienia sprawy." (70) A w innym liście: "Potem byłam u chłopców. Mali jak zawsze bardzo mili, oskarżają się doskonale ze swoich przewinień." (71) Z tych wypowiedzi widać, jak Matka wczuwała się w sposób myślenia wychowanków. Od pierwszej chwili nawiązała z nimi dobry kontakt, ofiarowując atrakcyjne zabawki, np. tzw. pukawki, mające naśladować odgłos wystrzału karabinowego.

"Dziś była jak zwykle, uroczystość [imieniny Matki - M. Ż.] u św. Teresy [Dom Chłopców - M. Ż.]. Chłopcy mali strasznie przejęci, bo mieli jakieś strzelby, były strzały na wiwat z prawdziwą komendą" (72) - pisała Matka. Innego dnia informowała: "Mali chłopcy strasznie mili i grzeczni. Zaniosłam im sznurki; przyjaźń zawarta na podstawie bąków, dmuchawców i machańców. Wiem, że im Ciebie nie zastępuję. Czy nie myślisz, że lepiej by było, żeby Ruszczyc był obecny? Średniacy prosili, żeby mogli się uczyć esperanto. Czy nic nie masz przeciwko temu, żeby im sprowadzić elementarz, jeśli im to przyjemność zrobi? Mali chłopcy proszą o Naśladowanie Chrystusa Pana. Są wydrukowane, czy myślisz, że można Ruszczycowi dać jeden egzemplarz brajlem dla nich. Napisz, gdybyś miał coś przeciwko temu..." U średniaków pisze Matka Elżbieta: "... Furorę zrobiły kartki brajlem, które dla nich przygotowałam z krótkim życiorysem jakiegoś sławnego niewidomego, na każdej kartce inny. Byli ożywieni i weseli." (73)

 Gdy jeden ze starszych wychowanków wyraził chęć zostania organistą, Matka postawiła wysokie wymagania: "Trzeba zasłużyć na to całym zachowaniem, gdyż jest to rodzaj powołania, w którym trzeba muzyką i śpiewem swoim chwalić Pana Boga." (74) Dbała też o poziom imprez internatowych, a gdy kiedyś z Warszawy przyjechał zespół z jakimś nieodpowiednim programem, kazała zadzwonić na kolację i przerwała występ.

Wczytując się w listy Matki z owej pamiętnej zimy 1931/1932 r., mamy możność dotknąć jej głębokiej mądrości. Wiedziała, że ze starszymi chłopcami musi zupełnie inaczej postępować niż z maluchami, że trzeba traktować ich tak, jak dorosłych. Dlatego powzięła decyzję zaproszenia do Lasek Feliksa Wojnarowicza, znanego specjalistę od nauki robót ręcznych, (75) by ocenił wyniki prac uczniów. "Po takim egzaminie - pisała - można by dobrych postawić na stopie rzemieślników, tj. płacić im część czystego zysku. Równocześnie prowadzić rachunek ich utrzymania." (76)

 Matka bardzo przejmowała się sprawami wychowawczymi związanymi z młodzieżą. Znajdujemy tego przykłady w listach. "Miałam [...] rozmowę z Józikiem W., przy starszych chłopcach. Wygarnęłam mu wszystko, co mu zarzucam. Powiedziałam mu, że nie zakład do niego, ale on do zakładu musi się stosować. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Jest wśród starszych chłopców ferment i trzeba, żeby ten wrzód pękł, albo co lepiej, trzeba go przeciąć i dziś tę operację zaczęłam." (77)

W stosunku do najtrudniejszych wychowawczo chłopców stanowisko Matki było dwojakiego rodzaju: jeśli niegrzeczność i złe zachowanie łączyły się z deprawacją, była zdania, żeby wychowanka usunąć z Zakładu. Jeśli chodziło o trudne usposobienie, uważała, że trzeba przede wszystkim wiele się za dziecko modlić, a w postępowanie mocniej wprowadzać bodźce wychowawcze.

Obawiała się, by zachowanie paru bardzo trudnych chłopców nie wzbudziło u młodego wychowawcy Ruszczyca niechęci do nich, chciała, żeby się bardzo modlił za nich podczas rekolekcji. "Zdaje mi się, że to zrozumiał. - Przeważył tu wzgląd nadprzyrodzony. Wartość modlitwy ponad roztropność ludzką." (78)

U Matki w listach z tego czasu powraca nieraz wzmianka o czwartkach szczelnie wypełnionych zajęciami w Domu Chłopców, czyli Domu św. Teresy. Każdy, wychowawca, począwszy od najstarszego, musiał przedstawić plan na dany tydzień i zdać relację, jak zrealizował to, co było zaplanowane. Jeśli mu się nie udało planu wykonać, musiał podać wiarogodne przyczyny niepowodzenia. (79) Po spotkaniach z poszczególnymi grupami, co z reguły trwało parę godzin, następowało zebranie z wychowawcami.

Więcej niż Domem Chłopców Matka zajmowała się dziewczynkami. Miały zawsze do niej dostęp, nieraz podejmowała w ich sprawie wiążące decyzje i z niezwykłą konsekwencją je realizowała, kierując się dobrem podopiecznych. Wśród dziewcząt była jedna bardzo zdolna, Tatiana Cupa, znana z tego, że lubiła kierować się własnym zdaniem, co powodowało spięcia z wychowawczyniami. W 1936 r. Rada Pedagogiczna podjęła jednogłośnie decyzję, by nie kierować jej na dalsze lata nauki do szkół dla widzących. Tatiana pobiegła z tym do Matki i usłyszała pamiętne zdanie: "Dla sprawy niewidomych w Polsce jest bardzo ważną rzeczą, by jak najwięcej młodych kończyło szkoły średnie". Matka doprowadziła do zmiany postanowienia Rady i Tatianę oddano na pensję pani Michalskiej w Warszawie.

W czasie wakacji letnich wychowanka zapadła na krwawą dyzenterię. Bardzo osłabiona napisała do swej wychowawczyni s. Michaeli Galickiej. Rezultat był natychmiastowy. Matka kazała dziewczynkę zaraz przywieźć, w czym bardzo dopomógł ks. Zieja i oddano ją do szpitala. Odbyła następnie dłuższą kwarantannę w Laskach.

W czasie okupacji Tatiana znalazła się w Żułowie. I znów, podobnie jak kiedyś w Laskach, miały z nią wychowawczynie kłopoty. Pytały, czy wolałaby pójść do Chorzowa, czy do zakładu w Wirowie na Podlasiu, gdzie umieszczono kilka starszych niewidomych. Gdy Matka dowiedziała się o tym, poinformowała, że nie złoży podpisu pod taką decyzją, bo bardzo łatwo dziecko skrzywdzić. (80)

Wiemy skądinąd, że przyjmując dzieci z niezamożnych rodzin, Matka zwalniała je z opłat, obawiając się, by rodzice nie sprzedali krowy, byle tylko utrzymać dziecko w Zakładzie.

Niezbędną pomocą w kształceniu niewidomych jest książka brajlowska. W Warszawie przed I wojną światową działało, jak wspomniałem, prowadzone w dużej części przez wolontariuszy Biuro Przepisywania Książek, które w okresie powojennym czasowo zawiesiło swą działalność. Biblioteka Brajlowska bardzo powoli powiększała zasób książek i dopiero pod koniec lat dwudziestych osiągnęła 500 dzieł w 1000 tomach. Ręczne przepisywanie było bardzo mozolne, toteż postęp w tym względzie zaznaczył się dopiero po otrzymaniu w 1927 r. brajlowskiego powielacza. Równocześnie zaczęto w Laskach organizować dział ręcznego przepisywania brajlem pod dyktando osoby widzącej. Niezależnie od tego rosła biblioteka czarnodrukowa na potrzeby nauczycieli, wychowawców i reszty personelu. Nauczyciele niewidomi otrzymywali do pomocy lektorów. W pracy na rzecz ludzi pozbawionych wzroku Matka dokonała wiele doniosłych zmian w latach 1928-1934.

Matka Elżbieta osobiście kierowała działem tyflologii. Z jej polecenia powiększano stale biblioteczkę naukową, prenumerowano zagraniczne pisma, tłumaczono ciekawsze artykuły. Nawiązywano i utrzymywano kontakt z zagranicznymi instytucjami, zajmującymi się problematyką niewidomych. Prowadzono publikacje i odczyty.

Bliskie jej sercu były też potrzeby społeczne. Dzięki zamieszkaniu w Laskach w 1927 r. pełnej inicjatywy lekarki Zofii Steinberg, późniejszej s. Katarzyny, (81) zorganizowano w Zakładzie opiekę pielęgniarską i nawiązano kontakty z lekarzami: okulistą, laryngologiem i stomatologiem. W określone dni świadczyli oni usługi wychowankom i personelowi bezpłatnie lub za niskim wynagrodzeniem. Zwiększono troskę o higienę w internatach.

 

 

8. Fundament Dzieła - siostry

 

We wszystkich prawie dziedzinach skuteczność działania zależała od pracy sióstr, stanowiących fundament Dzieła, toteż problem dalszej ich formacji miał wielką wagę. Postulantek wciąż przybywało, lecz Matka musiała czekać trzy lata, zanim udało się jej utworzyć nowicjat. Wielkie zainteresowanie Założycielki wzbudziła w 1922 r. propozycja księżniczki Marii Lubomirskiej oddania siostrom do dyspozycji podominikańskiego klasztorku w Jałowiczach na Wołyniu. Księżniczka obiecywała utrzymywać siostry z własnych funduszów i ofiarować im 35 ha urodzajnej ziemi.

Matka Elżbieta zamierzała sama się tam przenieść i osobiście formować nowicjuszki, zaś opiekę nad Zakładem w Warszawie i powstającym ośrodkiem w Laskach przekazać Antoniemu Marylskiemu. Dziwić nas może tak wielkie zaufanie do człowieka świeżo nawróconego i dopiero niedawno związanego z Dziełem. Śmiałość tej decyzji tłumaczy doskonała znajomość osobowości Marylskiego i wiedza o całkowitym jego oddaniu Dziełu.

Pozornie wspaniałe perspektywy, w rzeczywistości złudne - pokrzyżowała Opatrzność. Kardynał Kakowski, do którego Matka zwróciła się o pozwolenie utworzenia nowicjatu na Wołyniu, kategorycznie odmówił zgody na przeniesienie młodego Zgromadzenia na teren innej diecezji. Widział w tym niebezpieczeństwo przekształcenia go w inny zakon, gdyż nie miało jeszcze zatwierdzonych konstytucji. Tymczasem wiosną 1923 r. zmarła księżniczka Lubomirska i cała sprawa upadła. Matka postanowiła zorganizować nowicjat w Laskach, mimo iż tam nie było odpowiednich warunków. Zaczęła się starać o pozwolenie na otwarcie kaplicy z Przenajświętszym Sakramentem. W Kurii Warszawskiej spotkała się z nieżyczliwym przyjęciem ze strony jednego z księży i dopiero w czasie dziewiątej wizyty udało się jego opór przełamać. Brak dostatecznego personelu do obsługi przybyłych z Warszawy staruszek i niewidomych dziewczynek spowodował, że nowicjuszki musiały się włączyć do ogólnej pracy. Natomiast odosobnienie Lasek i kontakt z przyrodą sprzyjały modlitwie i skupieniu. Ostatecznie nowicjat otwarto w lipcu 1923 r., a mistrzynią została s. Klara Staczyńska, nazywana, z racji swego wieku, matką. Miała za sobą kilkumiesięczną próbę formacyjną u ss. wizytek w Krakowie, dokąd Matka Elżbieta ją wysłała i dzięki temu w lutym 1924 r. otrzymała zgodę Kurii na złożenie ślubów wieczystych. (82)

Dla Założycielki wielką trudność stanowił brak wykształconych sióstr w Zgromadzeniu. Matka trzymała się zaleceń bpa Galla, aby nie wyznaczać na odpowiedzialne stanowiska sióstr bez odpowiedniego przygotowania. Dwie doskonale zapowiadające się zakonnice, które miały zadatki na pełnienie funkcji przełożonych zmarły krótko po wstąpieniu.

"... Z pierwszych sióstr - czytamy w "Historii i zarysie organizacyjnym Dzieła" - s. Katarzyna Sokołowska zmarła świątobliwie w pierwszym roku swego nowicjatu w styczniu 1924 r. W rok po niej zmarła Matka Monika Grzybowska, wielkich cnót, powagi i zdolności organizatorskich (od zarania Państwa Polskiego pracowała w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego [...], gdzie była niezmiernie ceniona), która w naszej myśli byłaby doskonałą przełożoną domu. Dopiero około 1926 r. zaczęły napływać dalsze powołania spośród inteligencji." (83)

Niezależnie od starań o zorganizowanie nowicjatu należało prowadzić formację licznie zgłaszających się kandydatek do postulatu. Siostry zajęły mieszkanie w budynku przy ul. Polnej 40, w którym znajdował się Zakład dla niewidomych dziewczynek. Od pamiętnych początków w listopadzie 1918 r. niewiele się tam zmieniło: panowała ta sama ciasnota i to samo ubóstwo. Matka tam była wszystkim: założycielką Dzieła, matką generalną Zgromadzenia, kierowniczką Zakładu i kierowniczką Postulatu. Musiała o wszystkim pamiętać, troszczyć się o środki na utrzymanie niewidomych, personelu świeckiego i sióstr. Większość postulantek miała ukończone dwa, trzy lub cztery oddziały szkoły powszechnej, gdyż stan szkolnictwa wiejskiego w Królestwie był opłakany i znalazło to odbicie wśród sióstr i postulantek. Sprawę formacji utrudniał też fakt, że ks. Korniłowicz, który po śmierci ks. Krawieckiego pełnił funkcję kierownika duchowego i kapelana, został w październiku 1922 r. powołany na dyrektora konwiktu dla studiujących księży na Katolickim Uniwersytecie w Lublinie. Powrócił stamtąd dopiero w 1928 r., a na stałe zamieszkał w Laskach dopiero w 1930 r. Przy ul. Polnej rolę kapelana spełniał przez 2 lata młodziutki ks. Jan Zieja, pełny ducha Bożego. Dużą pomocą dla Matki była obecność do 1923 r. s. Klary Staczyńskiej, osoby wyrobionej, o głębokim życiu wewnętrznym.

Matka większość czasu poświęcała siostrom. O piątej z rana budziła je, uczestniczyła we wszystkich modlitwach i w czytaniach prowadzonych przez Siostrę Starszą w kaplicy lub przy obieraniu jarzyn i komentowała je. Kładła wielki nacisk na poprawne i równe odmawianie modlitw brewiarzowych. Przez pierwsze lata jadała razem z siostrami, przy jednym stole. Dzieliła wszystkie niedogodności ciasnoty i ubóstwa. Zachęcała postulantki do cierpliwego znoszenia wszystkich braków. Ubóstwo aż do roku 1926 było posunięte do ostatecznych granic. Problem wyżywienia Zakładu i Postulatu należał do największych trudności; pierwsze postulantki, z wyjątkiem dwóch, z tego powodu wystąpiły ze Zgromadzenia.

Przejmujący przykład ascezy Matki podaje Katarzyna Branicka. W roku 1923 czy 1924 odwiedziła swą kuzynkę na Polnej. Gdy na drugie śniadanie przyniesiono kubek zupy, która "po prostu śmierdziała starą ścierką [...], błagałam Matkę, aby tego nie piła, ale wypiła wszystko, aż do ostatniej kropli. Potem zawołała siostrę kucharkę, kazała jej najprzód powąchać śmierdzący kubek i wyłajała [...] surowo za niedbalstwo i brudne gotowanie." (84)

Przyszła w końcu chwila, kiedy zdrowiem Matki zajęła się dr Eleonora Reicher, świadcząca siostrom niezmordowanie różne usługi. Zabroniła Matce jeść niestrawne potrawy i wpłynęła na jej brata Stanisława, aby swej siostrze przysyłał lepsze posiłki. Dla postulantek asceza Matki stanowiła najlepszy przykład mężnego znoszenia niedostatków. Obserwowały, jak trzyma się prosto w kaplicy i chciały ją naśladować. Siostra Julianna wiedziała, że Matka co dzień o piątej rano bierze zimną, lodowatą kąpiel, tak zimną, "jakby od niej wiatr wiał". Ukradkiem zaczęła dolewać garnek ciepłej wody, lecz Matka zaraz się spostrzegła i powiedziała: "Gdy wstaję rano, jestem bardzo zmęczona; gdy wezmę zimną kąpiel, to przez kilka godzin czuję się lepiej." (85) Tego rodzaju zabiegi stosowano w domach inteligenckich w drugiej połowie XIX w. i Matka z pewnością z domu wyniosła ten zwyczaj.

Umartwieniem dla mieszkańców domu przy ul. Polnej była też ciasnota. Matka dzieliła los ze wszystkimi. Sypiała w malutkiej łazience, za posłanie służyła jej nadal kanapka z wystającymi sprężynami lub sienniczek na podłodze. Tuż obok była mała kapliczka, a jako jej przedłużenie ów uniwersalny pokój, w którym siostry spały, jadały i pracowały.

W pamięci sióstr utrwalił się obraz Matki zawsze czymś zajętej, nigdy bezczynnej. Nawet rozmawiając z nimi niestrudzenie szydełkowała. Na niektórych siostrach wielkie wrażenie wywierała jej gotowość służenia innym. Siostra Julianna, zawsze będąca blisko Założycielki, zanotowała: "Matka w tym czasie [lata 1924-1926 - M. Ż.] załatwiała sama wszyściutkie sprawy. Ja, pracując w kuchni i śpiżarni, najmniej 30 razy na dzień byłam u Mateńki, żeby o wszystko zapytać i ułożyć posiłki itp. [...] Pamiętam, jak nieraz niecierpliwiłam się na p. Landy, obecną s. Teresę, bo przychodziła często i długo przesiadywała. Mówiłam do Mateńki, że ci ludzie ją zamęczają i mogłaby ich mniej przyjmować. Matka się tylko na to uśmiechała, mówiła, że im to jest potrzebne i naturalnie dalej przyjmowała. Podziwiałam Matki siły. Po całym dniu pracy, wieczorem ciągle słyszałam stukanie na maszynie lub pisanie brajlem i myślałam sobie, kiedy Matka w ogóle śpi." (86)

Od dzieciństwa miała do czynienia z dziewczętami ze wsi i to pomagało jej wczuć się w ich psychikę. Rozumiała potrzebę kształcenia ich w miarę możliwości, teoretycznie i praktycznie. Znając się na zajęciach gospodarstwa domowego wiedziała, że często tę samą pracę można wykonać lepiej i z większą oszczędnością sił. Zwracała uwagę na to, by nic nie marnować, np. nie palić światła niepotrzebnie. Swoje polecenia uzasadniała w sposób przekonujący, zwracając uwagę na wysiłek ludzi, którzy przygotowali środki żywności, odzież lub opał. Na ile tylko mogła, liczyła się ze zdaniem sióstr. Postulantki były w nią wpatrzone, wchłaniały dawane przez nią nauki, nigdy też nie żałowała im czasu na rozmowę. Wychodząc na miasto, aby załatwić sprawy związane z Zakładem, zabierała ze sobą młodą siostrę i uczyła, jak prowadzi się niewidomego, jak należy to robić z chłopcami, a jak z dziewczynkami. Dawała również wskazówki, jak się zachowywać w urzędach, sklepach i biurach. W pracy zalecała przestrzeganie milczenia i skupienia. Dbała o to, by siostry umiały uszanować władzę i stanowisko drugiego człowieka, by nikogo nie krytykowały. Uwagi , spisane dopiero w 35-40 lat później, musiały ówczesnym postulantkom głęboko zapadać w duszę, jeśli tak długo pozostały żywe w ich pamięci.

Mówienie o cierpieniu zawsze jest trudne. Mogą to robić tylko ci, którzy sami wiele w życiu przeszli. Postulat przeżywał boleśnie odchodzenie tak wielu sióstr ze Zgromadzenia. Siostra Julianna pisała: "zadręczałam się tym [...] i każdą opłakiwałam". Kiedyś z całą szczerością "wyznałam to Matce, dodając, że Matka widać za mało z nimi rozmawia, wszystko się rozleci, bo ani jednej siostry nie zostanie". "Nie zależy mi na ilości tylko na jakości. Niech mi jedna siostra zostanie, moje dziecko, a żyje na chwałę Bożą. Nigdy tej odpowiedzi nie zapomnę" - dopowiada s. Julianna.

Wiele światła na postępowanie Matki rzucają inne słowa tej siostry: "Matka miała zwyczaj, że karcąc zawsze jednocześnie pouczała. Czuło się wielką Matki stanowczość i łagodność zarazem. Nigdy to człowieka nie łamało, ale dawało pewność dobrego postępowania. Ja miałam wtedy takie wrażenie, jakby Matka kładła mi do duszy jakąś moc i gdyby najtrudniejsze rzeczy kazała mi spełniać, to bym się nawet nie zawahała." (87) Była w niej mądrość, siła i wiele miłości. Swoją pracą, modlitwą, sposobem bycia, stosunkiem do innych, stałym czuwaniem nad członkami Zgromadzenia dawała siostrom i postulantkom przykład, który jest najbardziej autentyczną metodą wychowawczą.

Gdy Matka w 1925 r. przeniosła się do Lasek, ustanowiła dla Postulatu kierowniczkę, sama zaś często dojeżdżała do Warszawy i utrzymywała łączność z postulantkami.

 

 

9. Wspomnienia sióstr

 

Nic nie zastąpi świadectw dawanych przez naocznych świadków, toteż warto przytoczyć głosy kilku pierwszych postulantek i nowicjuszek w Zgromadzeniu.

Siostra Barbara Sadkowska pisze: "1 lutego 1920 r. przyszłam na Polną 40 prosić o przyjęcie do Zgromadzenia, dopiero co zawiązującego się. Po usłyszeniu mojej prośby Matka powiedziała mi, że są wielkie niewygody, że trzeba spać na ziemi, bez łóżka, bardzo jest ciasno i głodno. Na wszystkie wysuwane przez Matkę trudności, co do mieszkania i warunków życia, odpowiadałam, że mimo to chcę oddać się Panu Jezusowi na służbę. Uściskała mnie [Matka] i kazała przyjść 5 lutego 1920 r. w dzień św. Agaty". W toku opowiadania wyraziście rysuje się kluczowa rola samej Założycielki. "Matka zajmowała się sama wszystkim. Miała z siostrami pacierze, rozmyślania, razem z nimi odmawiała oficjum w kaplicy po łacinie, wszystkie godzinki [...] Matka tłumaczyła nam i wyjaśniała to, co było czytane. [...] Raz w tygodniu miałyśmy konferencję duchową ojca Krawieckiego" - wspomina s. Barbara.

Ona też maluje żywy obraz warunków ówczesnego życia: "Rekreację miałyśmy najczęściej w kuchni przy obieraniu jarzyn razem z Matką i Matką Mistrzynią. Matka nam dużo mówiła o życiu oddanym Panu Jezusowi; w związku z tym myśmy się dużo pytały, a Matka nam odpowiadała i wyjaśniała, na czym polega służba Bogu. Ażeby nam dodać otuchy w tych trudnych warunkach, [...] Matka mówiła, że zwykle wszystkie dzieła Boże zaczynają się w ten sposób. [...] Na początku na Polnej przez cały czas budziła nas Matka o piątej. Cicho otwierała drzwi, gdzie spały siostry, [...] pukała trzy razy i mówiła głosem mocnym: "Bierzmy Krzyż", a my, zrywając się z pościeli, odpowiadałyśmy: "I chwalmy Pana" [...] Matka sama absolutnie wszystkim się zajmowała: gospodarstwem w najdrobniejszych rzeczach, a więc kuchnią, spiżarnią, porządkami domowymi, internatem niewidomych. Sama z lekarzem przychodziła do chorych sióstr czy niewidomych [...] i omawiała sprawy leczenia. Dla chorych Matka była zawsze bardzo czuła. [...] Posyłała ich do lekarza albo sprowadzała specjalistów. Domagała się wielkiej staranności w wypełnianiu zaleceń lekarskich. Nie znosiła histerii. Po wykryciu jej przez lekarza, doprowadzała "chorą" osobę do porządku w sposób bardzo stanowczy [...]. Gdy miałam bardzo silne zapalenie oczu, które groziło utratą wzroku, to Matka tłumaczyła, że wzrok duszy jest o wiele cenniejszy, niż wzrok zewnętrzny. Utrata wzroku powinna być zadośćuczynieniem za grzechy nieumartwionych oczu. W kaplicy Matka sama swoimi ruchami pokazywała, jak mamy się zachowywać: klęczeć i siedzieć prosto, bez pokładania się na klęcznik lub ławkę i zakrywania twarzy rękami. Matka kładła nacisk na ciszę, na ciche zamykanie drzwi, na mówienie przyciszonym głosem, na ciche chodzenie. Matka uczyła, żeby nie pozwalać sobie na różne zachcianki, kaprysy, złe humory, bo to świadczy o złym wychowaniu i niewyrobieniu wewnętrznym. Kładła nacisk [...] na ducha ubóstwa, uczyła ciągle, żeby nic nie niszczyć, nie psuć, żeby światła nie palić bez potrzeby. Niszczenie rzeczy Matka nazywała wandalizmem; tłumaczyła nam stale, że używane przez nas rzeczy są dobrem społecznym, które należy szanować [...]. Nie pozwalała, żeby siostry zabierały rzeczy jedna od drugiej".

Jednym z najskuteczniejszych środków formacji zakonnej było wówczas ubóstwo Zgromadzenia. Ciasnota i nieprzystosowanie pomieszczeń do wspólnego życia zmuszało do ciągłej pracy nad sobą i ćwiczenia się w cierpliwości i umartwieniu. "Na początku Matka jadała razem z siostrami przy jednym stole - pisze dalej s. Barbara. - Nie było wtedy refektarza specjalnego, jadało się w pokoju, który był sypialnią sióstr, gdzie przy ścianie na gromadzie leżały sienniki i pościele przykryte kocami. Była też tu szwalnia i westiarnia ogólna sióstr i niewidomych. W tym pokoju mieszkała też niewidoma organistka p. Solecka, stał fortepian, przy którym p. Solecka dawała lekcje muzyki niewidomym. Stały dwie szafy z bielizną i ubraniem sióstr i niewidomych. Były dwie maszyny do szycia, a pośrodku stał nieduży stół, który służył do posiłków sióstr, a między posiłkami używany był na potrzeby szwalni.

Posiłki były jednodaniowe, tylko gęste zupy. Chodziłyśmy codziennie z wiadrami na Aleje Ujazdowskie do Stowarzyszenia Amerykańskiego, które prowadziło kuchnię dla biednych dzieci polskich, przynosiłyśmy stamtąd zupę lub kakao. Nie miałyśmy z początku chleba do syta. Na śniadanie była często tzw. peluszka [drobna fasola pastewna - M. Ż.] i czarna kawa, na obiad fasola, nieraz zepsuta. Matka nie pozwalała sobie coś zmieniać w potrawach. Na początku sióstr było niedużo, tak że w kuchni gotowała jedna siostra.

[...] Jak któraś z sióstr była smutna, to Mateńka brała za rękę, prowadziła do swego pokoju i mówiła: "No, przyznaj się, co masz za "żabki" i dlaczego jesteś smutna". Gdy się było głodną, to Mateńka, pocieszała, że przecież nie musi być tak zawsze, przyjdzie czas, że nie będzie brakować chleba. Tak samo, gdy z powodu różnych braków i ciężkich warunków wątpiło się w swoje powołanie, Mateńka mówiła, że nie może siłą trzymać sióstr, ale jej obowiązkiem jest tłumaczyć, że Pan Bóg da na przyszłość lepsze czasy." (88)

W pamięci wielu sióstr pozostały żywe wspomnienia różnych przeżyć w postulacie i nowicjacie. Siostra Józefa Dąbrowska opowiada: "Na Polnej Matka na obiady i rekreacje przychodziła zawsze do nas. Nie mogłyśmy się doczekać. Matka nas wszystkiego uczyła, jak się niewidomego prowadzi, obserwacji i innych rzeczy. Koło Matki stała miseczka i kartofle do obierania. [...] Do kościoła na Koszyki albo do [kościoła] Zbawiciela chodziłyśmy wszystkie razem i każda zachowywała taką postawę, jak Matka uczyła. Na rekreację czekałyśmy z radością, wszystkie byłyśmy młode. Każda mogła się wypowiedzieć i nie było gwałtu, żeby mówiła jedna przez drugą. Słowa Matki jakbyśmy połykały." (89)

Czasy te i zdarzenia utrwaliły się równie silnie w pamięci innych sióstr, m.in. siostry Wawrzyny Kiełczewskiej, w przyszłości "siostry gospodarczej" w Laskach: "Podczas mego nowicjatu Matka Wielebna przychodziła do nas na rekreację. Cudowne to były rekreacje i chwile przebywania z Matką. Chciałam, aby nowicjat nigdy się nie skończył." (90)

Wróćmy do wspomnień s. Barbary Sadkowskiej: "W czasie rekolekcji miesięcznych lub w czasie rekolekcji przed obłóczynami czy ślubami Matka wzywała do siebie siostry pojedynczo i pytała, jak idą rekolekcje, czy nie ma trudności i zachęcała do wierności w powołaniu." (91)

Przytoczymy teraz relację z przyjęcia do Zgromadzenia innych sióstr. "W dniu 15 lutego 1925 r. przyjechałam jako aspirantka do Warszawy na ul. Polną 40, gdzie mieścił się wówczas dom Zgromadzenia, w którym przebywało mniej więcej 15 postulantek (nowicjuszki zaś były w Laskach). Wprowadzono mnie do refektarza. Siostry były właśnie po obiedzie. Matka Wielebna spojrzała na mnie i odezwała się do sióstr: "Pan Jezus przyprowadził nam znów jedną duszę", na co siostry odpowiedziały serdecznym uśmiechem skierowanym w moją stronę. Po obiedzie była rekreacja przy pracy" - wspominała s. Róża. (92)

Pełen barwy jest opis przyjęcia do postulatu i spędzonych w nim lat s. Julianny Smosarskiej. W Laskach wiele osób pamięta ją jako kierowniczkę gospodarstwa, znającą się na wszelkich robotach, zatroskaną o los swoich współpracowników. Tak umiała o wszystko zadbać, iż mawiano, że ma "ministerialną głowę". Matka od razu dostrzegła jej uzdolnienia.

Siostra Julianna pisała: "Z życzliwości dla mnie odradzano mi to [wstąpienie do Zgromadzenia - M. Ż.] bardzo energicznie. Mówiono mi, że w tym zgromadzeniu jest taka bieda, jaką rzadko kto może wytrzymać. Ja jednak nie zmieniłam swego postanowienia, chociaż potem zobaczyłam, że tak jest w rzeczywistości, jak mi mówiono. Gdy zgłosiłam się na Polną z prośbą o przyjęcie, Matka uprzedziła mnie o ciężkich warunkach żywnościowych, jakie trzeba będzie znosić w jej zgromadzeniu. W odpowiedzi na to ja naiwnie zapytałam: "Ale chyba, proszę Matki, nie zdarzyło się jeszcze, żeby która siostra umarła z głodu?" Na to Mateńka serdecznie się roześmiała i powiedziała: "Chwała Bogu, moje dziecko, jeszcze się to nie zdarzyło"." (93)

Sięgnijmy teraz do zapisów s. Józefy Dąbrowskiej. "Z pierwszych wspomnień dokładnie pamiętam lokal na Polnej 40, sypialnię Mateńki, [czyli] małą łazienkę, gdzie stał taborecik i stołeczek Matki, i w tej łazience Matka przyjmowała siostry. Ociemniałe dziewczynki i innych interesantów przyjmowała w kancelarii. Idąc do "łazieneczki" zawsze wstępowała do kuchni, pytała o wiele rzeczy, interesowała się wszystkim. Jeżeli interesantów i sióstr do Matki nie było, szła do kapliczki i tam klęcząc na podłodze żarliwie się modliła." (94)

"Codziennie na obiad i na rekreacje Matka przychodziła do refektarza, wtedy siostry coś reperowały lub szyły, a Matka kazała przynosić sobie kartofle i obierała je. To był czas, w którym Matka uczyła nas wszystkiego, jak jeść, jak się trzymać, jak odzywać się do starszych, jak traktować biednych i ociemniałych itd. Byłyśmy wszystkie zasłuchane, te nauki Matki szły nam wprost do serca - czekałyśmy z upragnieniem na tę godzinę nauk Matki. Każda siostra, nawet najmłodsza mogła się swobodnie i szczerze wypowiadać, do czego zresztą Matka zachęcała. Matka prowadziła życie takie, jak wszystkie siostry. Przebywała wciąż z siostrami i niewidomymi dziewczynkami. Nie pozwalała dawać sobie nic do jedzenia prócz tego, co jedli wszyscy. Gdy któraś z sióstr dała Matce coś lepszego, albo okrasiła, Matka kazała tej siostrze za karę zażyć oleju rycynowego. [...]

Matka była zawsze skupiona i zamodlona, czy to przechodząc z pokoju do pokoju, czy czekając na kogoś w przedpokoju. Chodząc często z Matką po urzędach, słyszałam, jak w drodze Matka odmawiała półgłosem modlitwy po łacinie. Przechodząc przez pokój, w którym pracowały siostry, gdy słyszała jakieś rozmowy, przystawała i pytała, o czym siostry rozmawiają. Od początku Matka bardzo nam zalecała skupienie przy pracy i zachowanie milczenia ewangelicznego. Jeśli słyszała jakieś śmiejące się głosy, to się nie gniewała, ale pytała o przyczynę radości. Jak nam tak było ciężko i ciasno, i głodno, Matka, słysząc nas radosnych i śmiejących się, uśmiechała się. Nie lubiła narzekania i skarżenia się, że jest trudno lub ciężko [...].

Matka bardzo była za tym, aby siostry kształcić teoretycznie i praktycznie. Matka była prawdziwie uboga i chciała, abyśmy w czyn wprowadzały ducha ubóstwa. Skarżyła się, że u nas tak mało jest tego, że nie umiemy być wdzięczne Bogu za to, co posiadamy. Nie umiemy uszanować tego, co pożyczamy jedne od drugich do użytku, począwszy od śmietniczki czy szczotki. Gdy jemy, nie myślimy o tym, ile pracy kosztowało przygotowanie tego posiłku, jakim potem i wysiłkiem to zostało zdobyte, a my sobie tego nie cenimy. Bardzo często, gdy była zima, Matka mówiła nam o górnikach, o wielkim wysiłku, z jakim każdy kawałek węgla został wydobyty i sprowadzony. Kazała nam modlić się za nich, Bogu dziękować i nic nie marnować. Sprowadzała osoby, które uczyły nas, jak palić w piecu, jak oszczędzać, aby opał był w pełni wykorzystany i żeby nic się nie marnowało i nie wyrzucało." (95)

"Jakoś to czułam - pisze s. Julianna - że każdą rzecz Matka brała do ręki z modlitwą i wdzięcznością do Boga. Bardzo często wpadałam do Matki z wiadomością, że dostałyśmy to lub owo, a Mateńka kochana zapytywała: "Doprawdy, doprawdy?" Wyczuwało się, że Mateńka czuje się niegodną tych rzeczy, które do nas dopływają." (96)

"Mateńka tak umiała cierpieć i tak nas uczyła tego, chociaż była bardzo wyrozumiała dla chorych. Chciała, żeby cierpienie przyjmować nie jako coś najważniejszego. Jeżeli chodzi o cierpienie fizyczne, to Matka mówiła, że trzeba się opanować i że mniej się cierpi, gdy cierpienie przyjmuje się wprost z ręki Boga. Zmartwienia i cierpienia przychodzące z zewnątrz nieraz bagatelizowała. Mnie się zdawało, że gdy się choruje, to się czas traci, bo wtedy nie można pracować. A Mateńka powiedziała, że choroba i dobre cierpienie przewyższa pracę i ma wielką wartość w oczach Bożych. Matka bardzo szanowała władzę i uzależniała władzę nie od osoby, ale od urzędu. Czy to była osoba świecka, młoda, czy stara, Matka przestrzegała, aby wobec niej być posłuszną tak jak wobec samej Matki. Mateńka mówiła: "Zarządzenia, otrzymane od kierownictwa działu, trzeba tak szanować i tak wykonywać, jak gdyby pochodziły ode mnie"." (97)

"Matka miała wielką ufność w Opatrzność Bożą - wspomina siostra Julianna. - Jak wstąpiłam do Zgromadzenia, to byłam przeznaczona do kuchni i do spiżarni. I wtedy zobaczyłam te wszystkie niedostatki i kłopoty, i strasznie się zmartwiłam, bo nie byłam przyzwyczajona do takiej biedy. Nic nigdy nie było ani w spiżarni, ani pieniędzy w kieszeni. Nigdy nie można było pomyśleć, co by można było ugotować na jutro na śniadanie i na obiad. Kiedy chodziłam do Matki zmartwiona, co to będzie, że nic nie ma, to Mateńka - serdecznie się uśmiechała i mówiła: "No, chwała Bogu, że jesteśmy ubodzy. Trzeba się pomodlić". Kiedyś bardzo się tym zniecierpliwiłam i powiedziałam: "Zawsze Matka tak mówi. Jak kto co przyniesie, to chwała Bogu, a jak nic nie ma, to też - chwała Bogu. Zawsze chwała Bogu i chwała Bogu". A Mateńka na to: "O, to ci mi zakonnica! To uboga franciszkanka!" A ja się wtedy z tego wszystkiego rozpłakałam [...].

Najczęściej jadałyśmy zupy na odciąganym mleku, które otrzymywałyśmy z mleczarni w ofierze. Kocioł do gotowania był żelazny z czarnej nie pobielanej blachy, zacierki żytnie, a w niebieskim mleku pływały przypalonki, przed czym nie można się było ustrzec, bo kocioł był cienki. Po prostu cuchnęło żelazem i tym chudym mlekiem, a Matka z tym swoim słabiutkim zdrowiem nie pozwalała sobie nic innego podawać, tylko to, co wszyscy mieli. Po jakimś czasie spostrzegłam, że Matka po każdym zjedzeniu tej zupy prosiła s. Małgorzatę o butelkę z gorącą wodą. Zainteresowałam się tym i zapytałam s. Małgorzatę, która mi powiedziała, że Matka po zjedzeniu tej zupy zaraz dostaje boleści. Ja nie mogłam tego znieść, choć Matka nic nie mówiła. Raz, kiedyśmy mieli właśnie taką zupę, ugotowałam dla Matki inną zupę w osobnym garnku na wodzie. Matka to zjadła, ale potem przyszła do mnie do kuchni i pyta: "Moje dziecko, co dzisiaj było na kolację?" Odpowiedziałam, że zacierki, bo było tak. A Matka pyta dalej: "Czy ja dostałam taką samą zupę jak wszyscy, czy inną?" Wtedy przyciśnięta do muru musiałam się przyznać i dostałam taką nauczkę, że już więcej nigdy nie odważyłam się tego zrobić i przyrzekłam poprawę. Ale moja poprawa trwała niedługo. Kiedyś siostry ukwestowały smalcu. Ja się strasznie ucieszyłam, że będę mogła na śniadanie dać wszystkim chleb smarowany. Jednak, gdy spostrzegłam, że ten smalec był bardzo stary i nie nadawał się dla Matki, pomyślałam: "Jakże ja to Matce mogę dać". Więc znalazłam trochę dżemu i posmarowałam Matce chleb. Gdy Matka przyszła ze Mszy św., s. Małgorzata podała jej na śniadanie chleb posmarowany dżemem, ale niedługo przyszła do mnie [...] z Matką i z tym śniadaniem. I znów usłyszałam pytanie, czy wszyscy dostali takie samo śniadanie, jak Matka. Więc ja już wtedy upadłam na kolana i w płacz, bo już czułam, co mnie spotka. Matka wtedy bardzo spokojnie, ale groźnie, powiedziała: "Moje dziecko, teraz usiądź i zjedz to śniadanie". Choć zapłakiwałam się, błagałam i przepraszałam, nic nie pomogło - musiałam jeść. Zawołałam: "Proszę Matki, ja nie będę jeść, bo Matka będzie głodna". Na to Matka: "To trudno, moje dziecko, to nie będę jadła. Dziś jest pierwszy piątek, jest wystawienie, więc pójdę się modlić, a dla ciebie będzie nauka, że musisz być posłuszna [...].

Ja ciągle skarżyłam się Matce na brzydki kocioł i na jedno danie przygotowywane zwykle na obiad - pisze dalej s. Julianna. - Chciałam, aby na obiad były dwa dania. Matka odpowiadała, że bardzo cieszyłaby się, gdyby pożywienie nasze było zdrowe i dostateczne, ale tymczasem trzeba przyjmować cierpliwie to, co Bóg daje. Gdy zrozumiałam, że jedno danie na obiad nie należy do czegoś obowiązującego w naszym Zgromadzeniu, zaczęłam działać na swój sposób. Akurat na podwórze domu na Polnej przyszli Cyganie. Dowiedziałam się, że mają do sprzedania kocioł miedziany, pobielany wewnątrz cyną. Poszłam więc do Matki z prośbą o trochę pieniędzy na kupno kotła, lecz pieniędzy nie było. Matka powiedziała, że pieniądze będą, gdy siostry ukwestują. No i ja tak się z Cyganami umówiłam, żeby przyszli za kilka dni z kotłem. Gdy Cyganie za kilka dni przyszli, kocioł już można było kupić, bo siostry potrzebną sumę ukwestowały. Potem poszłam do Braci Pakulskich [duża firma, znana w Warszawie - M. Ż.] ukwestować beczkę od wina. Wtedy nalałam do beczki odciąganego mleka, które się zsiadło, zrobiłam twaróg i pierwszy raz na drugie danie nagotowałam leniwych pierogów. Co za radość wtedy była, że niewidomi mieli na obiad drugie danie [...].

Od tego czasu coraz widoczniejsze stawało się dla mnie cudowne działanie Opatrzności Bożej wśród nas, bo zaczęły napływać większe ofiary: a to kasza, a to cukier, a to arbuzy z komory celnej, winogrona, a potem wino, które po sprawdzeniu okazało się przydatne jako wino mszalne. Później dostałyśmy dziki z polowania w Porycku." (98)

 Kandydatki do nowicjatu kierowano do Lasek. Opowiada o tym s. Róża Szewczuk, długoletnia kierowniczka Działu Zdrowia w Zakładzie. "Powiedziała mi Matka, że w Laskach siostry zaczynają dziesięciodniowe rekolekcje i że mnie Matka na nie zabiera, ale będę miała tylko 3 dni. Zaczęły się przygotowania do wyjazdu, naładowano furkę różnymi prowiantami, były tam też obierki kartofli i beczka z pomyjami. Na furce były dwa siedzenia. Ja miałam przygotowane miejsce w gumowym kole zapasowym, było mi tam bardzo niewygodnie, ale się nie przyznałam. [...].

W refektarzu były już siostry zebrane na kolację, przywitałam Matkę Mistrzynię i zaczęła się kolacja. Po kolacji pokazano mi, gdzie mam spać, posłałam sobie w zakrystii na stopniu komody kaplicznej - pokój św. Weroniki, gdzie teraz jest zmywalnia. Następnie odśpiewały siostry w refektarzu Veni Creator Spiritus... i zaczęły się rekolekcje. Rekolekcje były bez księdza - prowadziła je Wielebna Matka, a niektóre konferencje miała Matka Mistrzyni. Strasznie zmarzłam tej nocy, nie mogłam się doczekać, kiedy już wreszcie mnie obudzą [...] wiedziałam, że nie mam wstawać, aż mnie nie obudzą. [...]. Jak Matka Mistrzyni źle się czuła, to Matka Wielebna uprzedzała Matkę Mistrzynię w budzeniu sióstr. Gdy [później] spałam w refektarzu na stole, miałam tę radość, że Matka Mistrzyni, przechodząc wieczorem z dzwoneczkiem, przychodziła do mnie na dobranoc." (99)

"Początkowo nie było w Laskach elektryczności - opowiada dalej s. Róża - tylko lampy naftowe. Pamiętam lampkę z zielonym abażurkiem na wysokiej nóżce, która stała zawsze na tym samym miejscu na biurku, porządnie oczyszczona, obok leżały zapałki. Gdy się robiło ciemno, [Matka] Mistrzyni brała lampkę, wchodziła do refektarza, siadała na tym samym miejscu, gdzie teraz siada Siostra Przełożona i my wszystkie, ile nas było, z ręczną robotą gromadziłyśmy się wokół światła. [...] [Matka] Mistrzyni obchodziła co dzień wszystkie działy pracy, gdyśmy pracowały na polu i tam [Matka] Mistrzyni przychodziła. W polu pracowałyśmy często, wczesną wiosną zbierałyśmy kamienie, chodziłyśmy też do żniw. Pewna część sióstr stale pracowała w polu, inne dorywczo, z małymi wyjątkami wszystkie siostry tam pracowały. Wstawałyśmy latem o godz. 3-4, pracowałyśmy do Mszy świętej w polu, a potem każda szła do swego działu. [...] Gdy rozpoczęto budowę [domu św. Teresy - pierwszego budynku szkolno-internatowego - M. Ż.], Matka chodziła tam chyba codziennie, obchodziła wkoło budowę i modliła się. Posyłała nas Matka na dwie godziny dziennie do pomocy przy kopaniu fundamentów. Raz Matka powiedziała: "Jak będziecie staruszkami, to będziecie sobie wspominać, żeście pod ten dom kopały fundamenty". [...] Jeździłam z Matką do Warszawy, wtedy już był ciężarowy samochód, zwoziło się cegłę z cegielni w Jelonkach. Po załatwieniu spraw w Warszawie jechała Matka tramwajem do Jelonek, gdzie trzeba było nieraz długo czekać, aż naładują samochód. Matka jechała w szoferce, a my - zwykle zbierało się kilka osób - na wierzchu na cegle, cegła nieraz była jeszcze gorąca, było z tego powodu wiele wesołości, zwłaszcza gdy jechał z nami Ojciec. Po chwili żartów na temat gorącej cegły zaczynał Ojciec różaniec, potem intonował pobożne pieśni i tak dojeżdżaliśmy do Lasek. Matka za każdą nowo zdobytą rzecz dziękowała Bogu i nam też to polecała. [...] Starsze siostry opowiadały, że początkowo do Warszawy chodziło się tylko pieszo, dopiero później Laski zdobyły się na konia. Że Matka sama przynosiła chleb w worku na plecach. Jeszcze za mojej pamięci Matka chodziła pieszo z Lasek do Warszawy. [...]. Pamiętam rozmowę Matki Mistrzyni z s. Praksedą, która zajmowała się gospodarstwem. Matka Mistrzyni pytała, dlaczego tak dużo teraz chleba wychodzi? Dawniej wychodziło znacznie mniej, pomyślałam sobie, to pewnie dlatego, że ja tak dużo jem. Głównym pożywieniem były kasze i ziemniaki. Gdy przechodziłam przez kuchnię, spoglądałam dyskretnie, jaką też dzisiaj gotują kaszę. Wiem z opowiadania starszych sióstr, że w samych początkach chleba było jeszcze mniej, że dostawały go przeważnie tylko siostry ciężko pracujące, np. które prały lub chodziły po kweście. Mięso i wędliny jadaliśmy bardzo rzadko, siostry słabsze jako dożywianie dostawały kawałek chleba ze smalcem. Dla [Matki] Mistrzyni stawiały siostry na podwieczorek kawałek chleba białego z masłem, przeważnie [Matka] Mistrzyni dzieliła się tym chlebem ze staruszką s. Franciszką, która znów z tej porcji dawała kawałeczek innej siostrze.

W latach dwudziestych całymi okresami siostry nie miały codziennej Mszy św. Czasem przyjeżdżał ks. Dziekan z Wawrzyszewa i rozdzielał Komunię św. "Jak Mszy św. nie było w Laskach, to nie szłyśmy od razu do pracy, ale po pacierzu, oficjum, siostra Sokołowska z mszału czytała wyraźnie, powoli. Mówiło się, że łączymy się z Mszą św. To było w kaplicy i to było jakieś, nie wiem, czy pół godziny, czy więcej. Dawniej nie było zegarków [...].

Kaplica świeżo wyświęcona w wigilię Bożego Narodzenia 1925 r. była jeszcze nie wykończona, nie miała sufitu i tylko cienkie ściany z pustaków. W kaplicy było tak zimno, że woda w ampułkach zamarzała. S. Barbara, zakrystianka, przynosiła ciepłą wodę i to przed samą Mszą św. Zaraz po skończonej Mszy św. szłyśmy na dziękczynienie do korytarza klauzurowego. Pacierze, różaniec i oficjum odmawiały siostry aż do wiosny w refektarzu. Z braku miejsca w sypialni przez pierwsze pięć miesięcy spałam w refektarzu na stole. Wielkim umartwieniem dla mnie było wynoszenie pościeli na strych i chodzenie po nią po ciemku (bałam się duchów). Było to świetne lekarstwo na ranne wstawanie, nie było ani chwili na zastanawianie się, trzeba było prędko się ubrać i wynosić pościel, żeby wszystko było zrobione nim siostry zaczną się schodzić na pacierz. [...] Całe urządzenie sanitarne mieściło się w małej szafie w sieni przed kuchnią, lekarza nie było. W razie potrzeby pierwszej pomocy udzielała p. Zofia Jarnuszkiewicz - późniejsza s. Helena." (100)

Z opowiadań sióstr można wyrobić sobie prawdziwy obraz tego, czego Założycielka uczyła swym przykładem. Siostra Czesława Mackiewicz wspomina: "Matka utrzymywała koło siebie porządki, jak była zdrowa, przynosiło się bieliznę z pralni, sama układała w bieliźniarce i wszystko koło siebie utrzymywała w największym porządku. Nas też uczyła, żeby zwłaszcza u niewidomych wszystko kłaść na właściwym miejscu i u siebie tak trzymać, żeby kto kiedykolwiek przyjdzie, zawsze zastał wszystko w porządku. Nie widziałam też, żeby Matka kiedy siedziała bezczynnie. Zawsze coś robiła: albo jakąś robótkę, albo czytała, albo się modliła. Jak szła na spacer, to też się modliła, chyba że się Matkę prosiło o rozmowę. [...]. Na każdym kroku u Matki uderzało poddanie się nawet niższym siostrom. Dla siebie nic nie wymagała, ale jak dla kogoś, to bardzo wymagała, żeby było porządnie, dokładnie i czysto. Była bardzo zajęta, ale nigdy nie czuło się pośpiechu. W razie potrzeby, jeżeli chodziło o innych, to zwracała uwagę, ale uwagę z miłością, tak że nic nie bolało.

Z początku jak [...] przyszłam - pisze s. Czesława - to Matka nie pozwalała dawać sobie nic lepszego i tak samo jak siostry jedzą, jadła. Dla gości było naczynie lepsze, ale Matka sama jadła na glinianej miseczce, takiej jak siostry. Zawsze, jak dostała obiad, to zanim zaczęła jeść, pytała, co inni dostali. I jak dostała odpowiedź, co je p. Marylski i Ojciec, dopiero wtedy zaczynała.

W łóżku Matki był siennik i Matka nie chciała inaczej spać jak siostry. Dopiero potem, jak Matka była chora, siostry dały materac. W sienniku była sieczka. Jak była zdrowa, to w pokoju Matki była zbieranina różnych mebli, sama siedziała na foteliku drewnianym. Chciałyśmy wszystko zrobić, żeby były wygodniejsze i porządniejsze meble, Matka nie pozwoliła, bo to było przeciw ubóstwu. Matka mówiła, że proste meble są ładniejsze. Ktoś powiedział Matce, że ja nie mam trepków. S. Jolanta, która wtedy była przy Matce, przed Mszą św. przyniosła mi trepki zupełnie nowe. To Matka oddała te, które zrobiła jej s. Gabriela." (101)

Powróćmy na chwilę do wspomnień s. Róży: "Mówiłam Matce raz, że zazdroszczę siostrom, które się długo spowiadają, że ja się pewnie źle spowiadam, bo krótko. Matka powiedziała mi, że przyczyną długich spowiedzi często jest brak znajomości katechizmu, że człowiek, który zna gruntownie katechizm musi się krótko, zwięźle i dobrze oskarżyć, że na ogół spowiedź krótka jest lepsza. W dniu pierwszej profesji wieczorem powiedziałam [...] M. Mistrzyni, że czuję się bardzo szczęśliwa, a M. Mistrzyni powiedziała mi: "wiesz, żeby to szczęście zachować, musisz być bardzo wierna"." (102)

Siostra Józefa pamięta, że: "Jak Matka wchodziła do refektarza, robił się nastrój jak w kościele. Kiedyś później jedna siostra powiedziała: "Idzie Matka, będzie burka", doszło to do Matki. Po wejściu do refektarza Matka zaczęła od tego: "Moje dzieci, musi wam ktoś dawać bury. Jeśli wolicie, może to robić ktoś inny". Wtedy siostry powiedziały: "Bardzo prosimy, żeby to robiła Matka"." (103)

Wspomnienia, choć bardzo różne, wszystkie tchną podobną świeżością, bezpośredniością, miłością do Matki i miłością Matki do sióstr. "W kwietniu 1929 r. przyjechałam pierwszy raz do Lasek z rodzinnego domu, poznać, zwiedzić Zakład z zamiarem ewentualnego wstąpienia do Zgromadzenia - pisze s. Janina Borkowska. - Po przyjeździe od razu zaprowadzono mnie do Matki. Miałam 16 lat. Wychowana na wsi, pierwszy raz w życiu, jadąc z Nałęczowa do Lasek, odbywałam taką długą podróż, a nawet pierwszy raz dopiero jechałam pociągiem. Byłam więc onieśmielona, oszołomiona, smutna, trochę [wszystkim] przerażona. Ale przy pierwszym zetknięciu z Mateńką poczułam się jakoś swojsko, jak u siebie w domu. Uderzyła mnie wielka macierzyńska dobroć i taka jakaś swojskość. Znikło od razu onieśmielenie i przerażenie, i poczułam się od razu na swoim miejscu i w swoim żywiole. Po krótkiej, serdecznej rozmowie z Mateńką, zdecydowałam się od razu pozostać na stałe w Laskach i wstąpić do Zgromadzenia." (104)

Spacery z Matką stanowią oddzielny temat. Siostra Maria Janina miała nieraz okazję służyć jej za przewodniczkę. "Od początku pobytu w Laskach miałam wielkie szczęście i wielką radość bliskich kontaktów z Mateńką, gdyż na życzenie samej Matki, przydzielono mnie do chodzenia z Mateńką na codzienne spacery. Mimo zalecenia i zastrzeżenia sióstr, że Mateńka idzie się modlić i trzeba chodzić z Mateńką na milcząco i nie przerywać Mateńce modlitwy - to Mateńka sama zawsze potrafiła znaleźć chwilę czasu, by zagadnąć na różne tematy. [...] Gdy zaczęłam chodzić z Mateńką na spacery, mając 16 lat, nie miałam pojęcia w ogóle, jak powinno prowadzić się niewidomych. Mimo że siostra usługująca Mateńce udzieliła mi wskazówek i pouczeń, jak należy chodzić z Mateńką, to będąc z natury żywego usposobienia, w trakcie spaceru zapominałam się i nie pomnąc na wiek i powagę Mateńki, zbytnio się zapędzałam i to po nierównej często drodze, po łąkach, lesie i wertepach. I Mateńka była taka dobra i wyrozumiała, że nigdy nie okazywała swego niezadowolenia, ale przeciwnie, zamiast ja do Mateńki, to Mateńka starała się dostosować do mnie." (105)

"Przewielebna Matka uczyła - pisze s. Jadwiga Tarnowska - żeby w czasie ścisłego milczenia nie mówić, ale pokazywać na migi, oczywiście widzącym. Uczyła, że nie wolno niewidomym nic zabierać lub przestawiać nie uprzedziwszy, gdyż dużo czasu tracą na odnalezienie tej rzeczy. [...] Gdy Matka posłyszała rozmowę w czasie milczenia ścisłego (to było milczenie po obiedzie) lub głośne stawianie naczyń przy nakrywaniu do stołu, [...] klaskała i kładła palec na ustach. Przepraszałyśmy w milczeniu. Także Matka uczyła cicho stawiać przedmioty, cicho wstawać i klękać. Kiedyś powiedziała: "Jakby szwadron koni szedł, tak głośno zachowywałyście się".

Przewielebna Matka kąpała się w wannie w zimnej wodzie, nawet w zimie. Siostrze, która przygotowywała wodę, żal było Matki i wlała do wanny wiadro gorącej wody. Matka poznała różnicę wody i pogroziła tej siostrze. Matka była ciężko chora po operacji, a u nas były dość skromne posiłki, więc rodzina Matki dawała obiad, po który trzeba było codziennie chodzić na ul. Zielną. Matka trochę jadła, nie pamiętam, czy tylko zupę, a resztę oddawała furtiance, słabszej siostrze. Raz kazano mi zanieść Matce herbatę. Włożyłam dwie łyżeczki cukru, a nie wiedziałam, że [...] zawsze gorzką piła. Podając Matce, powiedziałam: "Włożyłam dwie łyżeczki cukru. Nie wiem, czy dosyć, bo ja lubię bardzo słodką". Mateńka na to: "Dosłodź, moje dziecko, jeszcze tę herbatę i wypij, bo ja piję bez cukru". Bardzo mi było przykro, że tak się stało. Matka już nie chciała, żebym przynosiła drugą herbatę, a sama musiałam wypić." (106)

Nic równie trafnie nie charakteryzuje postaci Założycielki, jak spisywane po latach fioretti kilkunastu sióstr. Trudno ustawić je w jakiś cykl tematyczny. U s. Jadwigi czytamy: "Matka zawsze miała ręce zajęte: obierała kartofle i to dość dobrze lub robiła szydełkiem. Kiedyś powiedziała: ręce zakonnicy powinny być zawsze zajęte. Taką Matkę widziałam od chwili mego wstąpienia, aż do ostatniego czasu. Będąc w internacie szłam na spacer z dziewczynkami i głośno się śmiałam. Matka przechodząc usłyszała to i przysłała siostrę, która z Matką szła, by mnie powiedziała od Matki: "Tak się śmieją ulicznice"... Bardzo to mnie zabolało i dłuższy czas pamiętałam o tym i myślałam, po co mnie Matka trzyma, kiedy taka jestem. Pracowałam przy telefonie. To było przed wojną. Przyszedł list od mamy do mnie, która mnie zawiadamiała o śmierci mojej siostry. Widocznie przyszedł wieczorem. Matka zadzwoniła do mnie i zapytała: "Jak się dziecko czujesz?" Odpowiedziałam: "Dobrze". "Idź spać, moje dziecko, a jutro przyjdź do mnie". Nic się nie domyślałam. Nazajutrz rano poszłam do Matki. "Czy masz siostrę za granicą?" - "Tak". Powoli rozmową przygotowywała mnie do podania tej wiadomości. [...] Za młodych lat trzymały się mnie figle. Nie wiem z jakiego powodu, zaczęłam miauczeć jak kot i to się doniosło Matce. Ile razy było mi pilno i chciałam się do Matki dostać, drapałam w drzwi i Matka wiedziała, że to ja i kazała mi wejść, pomimo że ktoś był u Matki. [...] Na początku miałam duże trudności w życiu wewnętrznym i często pukałam do Matki i to nieraz w czasie Mszy św., bo lękałam się pójść do Komunii św[iętej]. Matce największy grzech bym powiedziała, Matka tak była dobra, patrzyłam na nią, jak na świętą; miałam wielkie zaufanie do Matki, byłabym wszystko powiedziała, nawet gdybym miała być za to usunięta ze Zgromadzenia, uważałabym to za słuszne i nie miałabym pretensji. Mateńka często uczyła, jakimi mamy być, a w czasie wojny szczególnie zachęcała do milczenia. Mateńka późno w noc przed ślubami przyjmowała culpy sióstr, przyjmowała wszystkie na rozmowy rekolekcyjne. [...] Miała wielkie nabożeństwo do św. Aniołów Stróżów, mówiła: "wokół nas jest ich mnóstwo"." (107)

Szacunek dla osoby ludzkiej był dla Matki podstawą do wyznaczenia drogi, którą prowadziła indywidualnie każdego ze swych współpracowników. "Nieraz nam Matka mówiła, że ktoś jest nie na miejscu, że trzeba każdemu dać możność wykonywania tego, co robi najlepiej" - zanotowała s. Wacława Iwaszkiewicz. I dodała: "Nieraz [...] miałam okazję zdumiewać się, jak potrafiła Matka użyć każdego według jego możliwości, nie wtłaczając go na miejsca, które były aktualnie do obsadzenia." (108)

Antoni Marylski napisał: "Oni [laskowscy tercjarze - M. Ż.] się przy niej przemieniali i to trwale. Matka odkrywała istotne potrzeby drugich i umiała na nie odpowiedzieć, odkrywała to, co ukryte, bogactwa ukryte i możliwości każdego. Bardzo dyskretna, szanowała tajemnicę każdego, to że był na fałszywej drodze i dlatego nic mu się nie udawało, [że] rodził konflikty - powodował załamania. To była jakby psychoanaliza, ale oparta na Bogu. Matka przed rozmową i w czasie niej, i po - modliła się za swego rozmówcę. Z tego płynęły jej intuicje, to nie było tylko oparte na naturze. Matka odgadywała drogę Bożą dla tej osoby, często zawikłanej i pokręconej. Ludzie się otwierali, "spowiadali" przed Matką. Umiała też demaskować osoby fałszywe, nieszczere, o złych zamiarach." (109)

Siostry: Maria Gołębiowska i Teresa Landy w rok po śmierci Matki wspominały: "Matka miała rozmaitość podejścia do sióstr w zależności od ich wieku, zdrowia, odporności na trudy życia wspólnego, obyczajów wyniesionych ze swojego środowiska, przyzwyczajeń, które [...] kazała tolerować do czasu, upodobań i zamiłowań przyrodzonych, o ile nie były w kolizji z dobrem ogólnym. [...]. Nie dziwiły nikogo decyzje Matki, która przyjęła do Zgromadzenia wybitne powołania ciężko chorych sióstr, a nawet kalek. Matka widziała ich piękne dusze, które równoważyły w pełni brak zdrowia i ułomności fizyczne. Każda z nich wniosła skarb bezcenny swoich wartości moralnych, talentów, cierpienia i heroicznej śmierci." (110)

Matka interesowała się pracą każdego. S. Maria Teresa Krasicka była krojczynią i przez długie lata pracowała przy wykańczaniu wyrobów w dziewiarni. Gdy jednak brakowało rąk do pracy, została przydzielona do obsługi pralni. "Pewnego dnia przyszła Mateńka z s. Adelą do pralni - pisze s. Maria Teresa - i powiedziała: "Przyszłam was odwiedzić i zobaczyć, jak pracujecie". I spytała, czy wiemy, kto jest patronką praczek, pytała szczegółowo o pracę w pralni i wszystkim się interesowała. [...]. W czasie nowicjatu pracowałam w szwalni i czasem chodziłam Mateńce coś zmierzyć czy zreperować. Mateńka za każdy drobiazg, co się Mateńce zrobiło, dziękowała. A jeżeli rzecz zreperowaną oddało się przez siostrę, która Mateńkę obsługiwała, to Mateńka posyłała tę siostrę, aby podziękować za zreperowanie habitu czy czegoś innego. Nieraz Mateńka mówiła: "Modlę się za siostry, które dla mnie szyją, gotują, piorą"." (111)

"Zdolne siostry Matka przygotowywała starannie do pracy. Będąc w nowicjacie miałam to szczęście, że pomagałam Matce w porządkowaniu biblioteki Matki, w sekretariacie i tyflologii - wspomina s. Maria Janina Borkowska. - [...] Podziw wzbudzała wielka Matki inteligencja i ta jakaś ogromna szerokość zainteresowań i wszechstronna [...] wiedza w różnych dziedzinach, przy nadzwyczajnej skromności i prostocie. Podziwiałam zawsze w pracy z nią wielki ład, porządek, systematyczność, punktualność, dokładność i to przedziwne połączenie inteligencji teoretycznej z praktyczną, w każdej niemal dziedzinie, z nadzwyczajną pamięcią. [...] Ogromną wagę przywiązywała Mateńka do Działu Tyflologii. [...] Matka sama żywo interesowała się wszystkimi aktami i danymi [do]tyczącymi poszczególnych niewidomych, przebywających w Zakładzie i kandydatów. Podziwiało się, skąd [...] ma na wszystko czas. Mimo nawału prac, spraw, interesów [...] pamiętała o każdej sprawie, o każdym człowieku, który się do Matki o coś zwracał, czegoś potrzebował, czy to bezpośrednio, czy przez innych." Dalej s. Maria Janina pisze: "Mateńka była niesłychanie sumienna i dokładna we wszystkim, a również i w załatwianiu korespondencji. I uczyła mnie, że w korespondencji należy się kierować przede wszystkim prawdziwą miłością bliźniego, szacunkiem, obowiązkami sprawiedliwości, wdzięcznością. I [...] pamiętała o wszystkich terminach: datach imienin wielu osób i świąt. [...] Często, widząc i kolor, i napis teczki, traciłam się i zapominałam, co gdzie leży [...]. Mateńka zawsze pamiętała i z wielką cierpliwością i dobrocią [...] mówiła, gdzie mam tego, co było potrzeba, szukać. [...]. W pracy była bardzo wyrozumiała i cierpliwa dla innych, choć również bardzo wymagająca i nie znosiła żadnego niedbalstwa i dyletantyzmu. A przy tym, przy trudnej nieraz pracy, potrafiła wywołać pogodną i serdeczną, taką swobodną, niczym niekrępującą - choć jak było trzeba - poważną atmosferę." (112)

Siostra Vianneya Szachno zaś wspomina: "W dniu 5 września 1948 r. umarła na tyfus s. Ludwina Szwengruben (113) - sekretarka Matki i Zgromadzenia. Było to prawdziwe doświadczenie Boże dla Matki i Zgromadzenia. S. Ludwina była bardzo przez Matkę ceniona; mimo słabego zdrowia i kalectwa pracowała bardzo dużo i umiejętnie, była dla Matki prawdziwą, zdawałoby się, niezastąpioną pomocą. Odejście s. Ludwiny Matka boleśnie odczuła. Ponieważ trochę pomagałam s. Ludwinie w pracach manipulacyjnych i był projekt przydzielenia mnie na stałe do pomocy w Sekretariacie, Matka bardzo interesowała się Sekretariatem, nawet w szczegółach. Pytała o nazwy teczek, o miejsce ich przechowywania itd. Uczyła mnie pisać listy, wyjaśniając, jaki ma być margines od lewej strony, jaki od prawej, jaki odstęp od góry; kładła nacisk na to, by napisany list miał wygląd estetyczny. Często Matka dyktowała mi odpowiedzi na listy, czasami polecała odpisać, gdy szło o jakieś krótkie podziękowanie. Matka pisała bardzo prosto, bardzo jasno, unikając słów zbędnych, wszelkiego sentymentalizmu. Tego się ciągle od Matki uczyłam." (114)

Matka przykładała wielką wagę do kształcenia zdolniejszych sióstr. Siostra Joanna Lossow pisze: "Pierwotnie Matka kierowała [siostry] niemal wyłącznie na różne kursa zawodowe. Troszczyła się przy tym szczególnie o uwzględnianie [...] zamiłowań i uzdolnień indywidualnych. Pod koniec lat trzydziestych, gdy Zgromadzenie okrzepło, a w Polsce zaczęto tworzyć Wyższe Kursy Religijne (WKR-y), Matka dążyła do tego, by maksymalna liczba sióstr je kończyła. Zdolniejsze wysyłała do seminariów nauczycielskich, wybijające się do gimnazjów ogólnokształcących, a po II wojnie światowej także do Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej." (115)

W miarę jak w świadomości Założycielki rozszerzał się zakres celów Dzieła, dokonywały się również zmiany w poglądach na kształcenie sióstr. Widząc rosnącą potrzebę wykwalifikowanych pracowników w laskowskim wydawnictwie "Verbum", Matka zamierzała wysłać do Francji s. Joannę Lossow, by tam poznała w dominikańskim wydawnictwie zasady tego rodzaju pracy. Z powodu wybuchu wojny plan ten nie doszedł do skutku, za to po okresie okupacji Matka skierowała tę samą siostrę na zaoczny kurs filozofii i teologii tomistycznej prowadzony po łacinie przez oo. dominikanów w Krakowie. Później na życzenie Matki s. Joanna ukończyła filozofię i teologię tomistyczną na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, co w porównaniu z poprzednim studium wydało jej się zabawką. Chodziło jednak o posiadanie uznanego przez władze państwowe dyplomu. (116)

Drugą siostrą, której edukacją Matka osobiście się zajmowała, była s. Maria Janina Borkowska. Jeszcze jako nowicjuszka czytywała z Matką Perfections divines (Doskonałości Boże) o. Garrigou-Lagrange'a OP i musiała z poszczególnych partii tego dzieła zdawać egzaminy przed Matką i s. Teresą Landy. Wspomniała: "Mateńka uczyła mnie, jak należy czytać książki, by odnieść jak największą korzyść. Radziła czytać powoli, dokładnie [...] wszystko od samego początku, [...] wstępy i introdukcje, [...] przypiski i objaśnienia. Trudniejsze i ważniejsze części radziła czytać po parę razy [...], póki się nie zrozumie i nie przyswoi gruntownie [całego materiału - M. Ż.]. Z wielką cierpliwością poprawiała mój zły akcent francuski. [...] I te dwuletnie studia, pod kierunkiem samej Mateńki, a potem blisko czteroletnie studia, na które wysłała mnie Matka w czasie okupacji, w Kozłówce i [...] Żułowie, pod kierunkiem Ojca Korniłowicza, więcej mi dały, niż późniejsze studia na dwu uniwersytetach. Potem, gdy zaczęłam studia na SGGW w Warszawie, Mateńka nadal zajmowała się osobiście moją nauką. Co niedzielę przyjeżdżałam do Lasek i referowałam dokładnie, czego się uczę, jakie mam trudności i potrzeby. Mateńka, mimo nawału [...] prac, zajęć i spraw, wchodziła w najdrobniejsze szczegóły, związane z moją nauką i osobą. [...] Studiowałam również filozofię ściśle tomistyczną wg programu studiów wyższych dominikańskich pod kierunkiem o. Alberta [Krąpca - M. Ż.], (117) dominikanina, i zdawałam równorzędnie wszystkie egzaminy. Przy tym [...] [Mateńka] kładła wielki nacisk na wyrobienie wewnętrzne, na solidną, odpowiedzialną pracę w każdej dziedzinie. Nie znosiła niedbalstwa i powierzchowności tego, co nazywała dyletantyzmem. Toteż nieraz odchodziłam ode drzwi profesorów, gdy szłam już na jakiś egzamin, a przypomniałam sobie, że jeszcze coś przeoczyłam, czegoś nie douczyłam się i nie pogłębiłam, że Mateńka nie byłaby ze mnie zadowolona. I po uzupełnieniu wiadomości - szłam później na egzamin." (118)

 

 

Przypisy:

 

1. A. Branicka, op. cit., s. 9.

2. T. Karnkowska, op. cit., s. 5.

3. Ibidem, s. 4.

4. Matka sama zwięzłym stylem opowiedziała, jak zrodził się w niej pomysł założenia instytucji mającej służyć niewidomym: "Za granicą instytucjami tego typu są: National Institute for the Blind w Londynie, Foundation for the Blind w Stanach Zjednoczonych, Association Valentin Hauy we Francji itp. Jako wzór najracjonalniej rozwiązujący sprawę niewidomych i najodpowiedniejszy dla naszych stosunków wybrałam Association Valentin Hauy, którego twórcą był wybitny niewidomy, Maurice de la Sizeranne, świetny organizator, autor wielu cennych dzieł tyflologicznych, gorący katolik. W tym okresie przygotowawczym z nim nawiązałam kontakt najpierw przez korespondencję, potem osobisty; jemu zawdzięczam kierunek fachowy instytucji" - Matka Elżbieta Czacka, "Historia i zarys organizacyjny Dzieła", mps, 1935, AFSK (dalej HZO), s. 2-3; por. dzieło Matki Elżbiety Czackiej, Historia Triuno [w:] Chrześcijanie, t. II, pr. zb. pod red. bp. B. Bejze, Warszawa 1976 (dalej HT), s. 242.

5. T. Karnkowska, op. cit., s. 5. Stosuje się też w Polsce wyraz "Braille", w polskiej transkrypcji "brajl" - na oznaczenie pisma punktowego.

6. Odezwa Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, 1912. Patrz też Statut Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi z 1911 r., Warszawa 1911.

7. Patrz artykuł J. Zakrzewskiego, Stanisław Bukowiecki, prawnik i mąż stanu, który znajduje się w pracy siostry Cecylii Gawrysiak, Wypisy tyflologiczne, cz. I, Warszawa 1977 (dalej C. Gawrysiak), s. 124-128.

8. HT, s. 4. Zgromadzenie Sióstr Niewidomych od św. Pawła w Paryżu ma po dziś dzień charakter kontemplacyjno-klauzurowy. Ich reguła przewidywała, że na każdą siostrę widzącą przypada druga niewidoma. Układając pierwsze Konstytucje Zgromadzenia Róża Czacka posłużyła się zaczerpniętymi z Francji wzorami. Zdawała sobie jednak sprawę, że aby budować od podstaw "sprawę niewidomych w Polsce", musi oprzeć się na wspólnocie zakonnej nowego typu.

9. E. Czacka, Memoriał w sprawie niewidomych w Polsce (memoriał rockefellerowski), kwiecień-maj 1932, [w:] A. Gościmska, op. cit., s. 179-180.

10. H. Makowiecka, op. cit., s. 6.

11. Ibidem.

12. Ibidem, passim.

13. H. Czartoryska, relacja ustna, ok. 1975, odnotowana przez autora i w jego posiadaniu. Helena ze Skrzyńskich Czartoryska (1894-1988), żona Kazimierza Czartoryskiego z Żurawna, matka Andrzeja, długoletniego dyrektora Warsztatów Szkolnych w Laskach.

14. Z. Kulwieć, "Wspomnienie o Matce Czackiej", mps, s. 2, AFSK. Zofia z Karnkowskich Kulwieciowa (1892-1975), siostrzenica Matki.

15. T. Karnkowska, op. cit., s. 2-3.

16. H. Makowiecka, op. cit., s. 6-7.

17. Żytomierz, miasto położone na Wyżynie Wołyńsko-Podolskiej, na Ukrainie, nad rzeką Teterew, dopływem Dniepru, w odległości 656 km od Warszawy, 127 km od Kijowa, na skrzyżowaniu szlaków handlowych na wschód i południe. Mieszkało tu ponad 4000 przedstawicieli polskiej szlachty i około 3000 urlopowanych żołnierzy rosyjskich. Miasto posiadało pod koniec XIX w. 12 cerkwi, katedrę rzymsko-katolicką, kościół seminaryjny i kilka kaplic, 2 synagogi i 26 domów modlitwy Żydów. Było siedzibą biskupa, z konsystorzem i kapitułą oraz własnym seminarium. Liczba duchownych katolickich wynosiła 17 osób - Słownik Geograficzny Ziem Królestwa Polskiego, pod red. Bronisława Chlebowskiego, t. XIV, b.m. 1895, s. 901-911.

18. H. Makowiecka, op. cit., s. 6-7.

19. Ibidem, s. 7-8. Ks. Władysław Krawiecki (1881-1920), profesor seminarium w Żytomierzu. Wykładał dogmatykę, homiletykę, rubrycystykę, historię Kościoła. Spowiednik i kierownik duchowy Matki Czackiej. Pierwszy kierownik założonego przez nią Dzieła.

20. Ibidem.

21. Ibidem.

22. HZ0.

23. Ignacy Dubowski (1874-1953), biskup łucki i żytomierski, administrator apostolski diecezji kamienieckiej. Uczestniczył w organizowaniu administracji kościelnej w reaktywowanej diecezji kamienieckiej, w 1918 r. przywrócił seminarium duchowne w Łucku. Mianowany w 1925 r. biskupem tytularnym Philipolis in Arabia, rezydował w Rzymie - Biskupi Kościoła w Polsce. Słownik Biograficzny, Warszawa 1992, s. 52.

24. H. Makowiecka, op. cit., s. 8-9.

25. Ibidem.

26. Ibidem.

27. H. Makowiecka, "Luźne kartki", mps, s. 12-13, AFSK.

28. C. Gawrysiak, s. 220-221. Siostra Cecylia - Zofia Gawrysiak (1900-1998) ociemniała wychowanka, ukończyła seminarium nauczycielskie, uczyła w Laskach, autorka i redaktorka wielu prac o niewidomych, radna generalna w Zgromadzeniu.

29. B. Kozłowska "Wspomnienia", mps, AFSK, s. 2. Bronisława Kozłowska była niewidoma.

30. C. Gawrysiak.

31. L. Lech, "Wspomnienia", mps, 1961, AFSK. Leon Lech (1904-1975), ociemniały inwalida z I wojny światowej, od 1916 r. wychowanek, od 1927 był nauczycielem w Laskach, w latach 1954-1974 członek Zarządu Towarzystwa.

32. J. Guzowska, "Wspomnienia", mps, AFSK. Janina Guzowska (1910-1992) była niewidomą wychowanką, kopistką i korektorką w brajlu.

33. L. Lech, op. cit.

34. B. Kozłowska, op. cit., s. 4-5.

35. C. Gawrysiak.

36. L. Lech, op. cit.

37. C. Gawrysiak, s. 227.

38. H. Makowiecka, op. cit., s. 11 n.

39. Ibidem.

40. Kardynał Aleksander Kakowski (1862-1938) arcybiskup metropolita warszawski, profesor i rektor seminarium duchownego w Warszawie, kanonik kapituły warszawskiej, był też rektorem Akademii Duchownej w Petersburgu. W 1913 r., mianowany arcybiskupem metropolitą warszawskim, zorganizował duszpasterstwo akademickie i Wydział Teologiczny na Uniwersytecie Warszawskim. Papież Benedykt XV mianował go w 1919 r. kardynałem. Był członkiem Rady Regencyjnej (1917-1918) i ostatnim "prymasem Królestwa Polskiego". - Biskupi Kościoła w Polsce, s. 97.

41. HZ0.

42. W końcu maja 1918 r., po przeszło 100 latach nieobecności przedstawiciela Stolicy Apostolskiej przybył do Polski wizytator apostolski ks. Achille Ratti, nuncjusz apostolski w Polsce, w latach 1918-1922, późniejszy papież Pius XI (1922-1939) - J. Kłoczowski, L. Mullerowa, J. Skarbek, Historia Kościoła katolickiego w Polsce, Kraków 1986, s. 275.

43. HZO, s. 6.

44. Józef Teofil Teodorowicz (1864-1939) abp metropolita obrządku ormiańskiego, rezydujący we Lwowie, ukończył studia prawne w Czerniowcach oraz seminarium duchowne na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie w 1902 r. Był członkiem licznych organizacji społecznych i kulturalnych. Autor 6 pozycji książkowych, m.in. z zakresu mistyki, znany krasomówca - Czy wiesz, kto to jest, pr. zbr. pod red. Stanisława Łozy, Warszawa 1938, s. 748-749.

45. HZ0, s. 6-8.

46. HT, s. 7-8. Założycielka poszła w tym wypadku za wzorem podobnych instytucji za granicą, gdzie do zarządu powołuje się osoby wpływowe, zamożne, społecznie zaangażowane, zostawiając zaledwie parę miejsc dla kierownictwa zakładu.

47. C. Gawrysiak, s. 228-229.

48. Ks. Edward Szwejnic (1887-1934), pierwszy duszpasterz akademicki w Warszawie, w 1928 rektor kościoła św. Anny, w 1921 założył akademickie stowarzyszenie "Iuventus Christiana", które wydawało pierwsze czasopismo katolickie pod tą nazwą. Założył też stowarzyszenie charytatywne "Pomoc Bliźniemu".

49. Ks. Józef Zawadzki (1904-1982), marianin, ok. 1922/1923 wychowawca w Warszawie. Zdobył doktorat z teologii w Wilnie, od 1947 r. ojciec duchowy seminarium w Olsztynie, w 1952 wstąpił do zakonu Marianów. Spowiednik sióstr FSK w Laskach. Ks. Stanisław Piotrowicz (1901-1985), po studiach historycznych od 1924 r. był nauczycielem i kierownikiem internatu w Laskach, w 1936 organizator działu kulturalnego w Patronacie w Chorzowie. W roku 1947 zdobył święcenia kapłańskie, w latach 1955-1985 był kapelanem w Żułowie.

50.  Eleonora Reicher (1884-1973) od lat dwudziestych związana z Laskami, profesor medycyny, założycielka i dyrektorka Instytutu Reumatologii w Warszawie.

51. H. Makowiecka, op. cit.

52. Ibidem.

53. C. Gawrysiak, passim.

54. Fioretti - z włoskiego - Kwiatki św. Franciszka z Asyżu, wielokrotnie wydawane wspomnienia jego pierwszych uczniów.

55. Matka E. Czacka, "Dyrektorium", mps, AFSK (dalej D; tekst jest podzielony na części literowo A, B, C, D, cyfra rzymska oznacza numer, data jest tylko uzupełnieniem sygnatury) D B IV, 28 XI 1927.

56. Stanisław Gall (1865-1942) abp. Od 1918 sufragan warszawski i pierwszy biskup polowy. W Kurii zajmował się też sprawami zakonnymi.

57. Ks. Jan Zieja (1897-1991), kapelan wojskowy w 1920, kapelan AK w czasie II wojny światowej, z przekonania pacyfista, "ludowiec", gorliwy kapłan związany z Laskami, gdzie trzykrotnie pełnił funkcję kapelana.

58. HZO, s. 9-10. W 1918 r. Jadwiga Poletyło zapisała testamentem 200 tys. rubli w srebrze zahipotekowanych na majątku Kraśniczyn Lubelski na cele i potrzeby Dzieła. Jej spadkobierca Karol Raczyński, nie mogąc spłacić wartości tego legatu, zwrócił go w postaci 812 ha gruntów ornych i lasu w 1934 r., z siedzibą administracji w Żułowie. Jadwiga Poletyło (1862-1919), córka Aurelego Poletyły i Pelagii z Potockich, była bliską kuzynką Matki, spokrewnioną przez Potockich i Sapiehów.

59. Siostra Stefana - Gabriela Hołyńska, "Niektóre wspomnienia o Matce Elżbiecie Czackiej", mps, s. 3, AFSK (dalej s. Stefana). Siostra Stefana - Gabriela ze Starzeńskich Hołyńska (1894-1984) ukończyła Wyższą Szkołę Ogrodniczą w Wiedniu. Za młodu brała żywy udział w życiu towarzyskim stolicy, mąż został administratorem w Żułowie. Owdowiawszy wstąpiła w 1949 r. do Zgromadzenia FSK. Długoletnia Kierowniczka Domu Rekolekcyjnego.

60. "W 1921 r. Towarzystwo otrzymało od pana Antoniego Daszewskiego (1852-1942), właściciela majątku Siedzów i Laski, 5 morgów ziemi w Laskach pod Warszawą. Areał został powiększony dzięki darowiznie Józefa Gliszczyńskiego o sześć mórg zagajnika. Teren powiększył się też o ziemię zakupioną przez Towarzystwo. Od początków tej darowizny planowano budowę różnych obiektów. Świadczą o tym protokoły ówczesnego Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Jednak brak funduszów i trudności związane z budową zniechęcały członków Zarządu do podjęcia energiczniejszej akcji budowlanej" - HZO, s. 10. Por. także: "Pod koniec 1920 r. p. Solecka, nauczycielka śpiewu na Polnej, przypadkowo spotkała się na ulicy z p. Leszczyńskim, ojcem dawnej swej uczennicy z Zakładu we Lwowie. Halina Leszczyńska była jedynaczką, bardzo kochaną przez rodziców. Zmarła nagle po gwałtownym ataku bólu brzuszka. Pan Leszczyński spotkawszy dawną nauczycielkę córeczki, uradowany zaprosił ją do siebie. W ten sposób nawiązał łączność z Zakładem. Był on wtedy właścicielem jakiegoś sklepu w Warszawie. [...] Leszczyński był w kontakcie z p. Daszewskim, który wówczas parcelował jeden ze swych majątków. Na prośbę p. Leszczyńskiego, jeszcze tego samego roku, p. Daszewski ofiarował naszej Matce działkę (3 morgi) [sic!] w Laskach. W 1921 r. staraniem Matki zwieziono tu część materiałów budowlanych. Wakacje 1921 r. dziewczęta i dzieci z Polnej spędziły w jednym z majątków pp. Daszewskich. Matka również z nimi przez jakiś czas była" - C. Gawrysiak, s. 228. Trzeba podkreślić, że było 5 morgów, a nie 3. Patrz też Z. Wyrzykowska, T. Landy "Pięćdziesięcioletnia działalność Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi", mps, 1961 (dalej Z. Wyrzykowska), s. 14. Zofia Wyrzykowska (1900-1984) córka Stanisława, pisarza, nie ukończyła studiów historycznych, długoletnia wychowawczyni w Laskach. Siostra Teresa - Zofia Landy (1894-1972), konwertytka z judaizmu, z rodziny o poglądach radykalnych, ukończyła studia filozoficzne na Sorbonie, stała się dobrym znawcą tomizmu. Członek Kółka ks. Korniłowicza i dzięki niemu nawrócona. W Zgromadzeniu FSK od 1928. Do 1939 r. była kierowniczką szkół w Laskach, mistrzynią nowicjatu, postulatu, przełożoną, redaktorką pism Matki, autorką wielu artykułów do "Verbum" i do "Tygodnika Powszechnego".

61. HZO, s. 8-10.

62. Z. Wyrzykowska, s. 15, 17, 18. Byłem świadkiem rozmowy p. Adama Daszewskiego z Londynu z siostrą Joanną Lossow, w Laskach, w latach pewno sześćdziesiątych, lecz dokładnej daty nie mogę podać. Adam Daszewski opowiadał o koloniach dla dzieci niewidomych urządzanych przez jego ojca Antoniego Daszewskiego w Ostrym Borze w pow. garwolińskim k. Siedzowa. Jako młody wówczas człowiek dojeżdżał tam czasem konno i pamięta, jak dzieci interesowały się jego koniem. W dalszym ciągu opowiadania wspomniał o rozmowie swego ojca z ojcem Antoniego Marylskiego w kawiarni Lourssa w Warszawie. Pan Antoni Marylski-Łuszczewski senior utyskiwał na brak wytrwałości i zmienny charakter syna Antka, który wciąż ima się czegoś nowego i nic z tego nie wychodzi. Wspomniał też, że w najbliższym czasie planuje rozbiórkę paru stodół w swym majątku koło Otwocka, a pochodzące stąd drewno każe spławić Wisłą do Łomianek o 6 km od Lasek. Proponuje, by Antek zajął się najęciem lub zwerbowaniem gospodarskich furmanek i przewiózł ten budulec do Lasek, gdzie ma się tworzyć zakład. I tak się rzeczywiście stało. Musiało to dziać się w 1921 r. lub wiosną 1922 - M. Żółtowski, rkps, 1995, A. Tow.

63. Witold Świątkowski (1892-1950), inżynier rolnik, zajmował się gospodarstwem rolnym i administracją Lasek, wiceprezes Zarządu Towarzystwa. W 1939 r. wywieziony do Rosji, wyszedł z ZSRR z armią Andersa. W Libanie założył Związek Niewidomych, redagował w Anglii pismo dla Polaków. Do 1958 r. pracował tam wśród Polonii. Wrócił do Polski i zmarł w Laskach.

64. Listy Matki Elżbiety Czackiej do Antoniego Marylskiego znajdują się w AFSK. Patrz list (dalej L), 5 IV 1932 r.: "ogrodnik z Ogrodu Botanicznego gotów jest dojeżdżać do Lasek za zwrotem kosztów przejazdu". Por. też, jak z humorem opowiadał o tym ks. prymas Wyszyński na sympozjum w Laskach w 1973 r. Furmankę, którą po raz pierwszy przyjechał do Zakładu w 1926 r., przezywano później żartobliwie "błyskawicą". Siostra Wawrzyna Kiełczewska opisała jazdę z Matką z Warszawy do Lasek, gdy była jeszcze aspirantką: "Miałam to wielkie szczęście wracać razem z Matką do Lasek. Podróż nasza tak wyglądała. Na furce dwie beczki pomyj i obierzyny. Na obierzynach siedziała Matka Wielebna, oparta o beczkę z pomyjami. Droga była bardzo ciężka, piaszczysta, a miejscami błotnista. Koń co chwila stawał. Za każdym razem, gdy koń stawał, prosiłam Matkę, abym mogła zejść, żeby koniowi było lżej, lecz Matka nie chciała się na to zgodzić, obawiała się, że się przeziębię. W końcu, po 4 godzinach, dojechałyśmy do Lasek. Matka była bardzo zziębnięta. Na spotkanie Matki wybiegła Matka Mistrzyni, chciała bodajże na rękach zsadzić Matkę z furki, ale Matka nie pozwoliła. Zeszła po jakimś stołku i udała się do swego zimnego, bez pieca pokoiku. Kuchnia nie była jeszcze skończona, nie było więc nic ciepłego do jedzenia. Matka posiliła się tym, co było i udała się [...] na modlitwę" - Siostra Wawrzyna - Feliksa Kiełczewska, "Wspomnienie o Mateńce", mps, 1956, s. 2. AFSK (dalej s. Wawrzyna). Obecnie Zgromadzenie dąży do wyeliminowania określenia "Mateńka" (używanego tylko przez parę osób), nie przystającego do prostoty Lasek i życia Matki. Siostra Wawrzyna - Feliksa Kiełczewska (1894-1974), wstąpiła do Zgromadzenia FSK w 1925 r., pracowała w gospodarstwie.

65. M. Zandbangowa, "Wspomnienie o Matce", mps, AFSK. Maria z Wodzińskich Zandbangowa (1886-1972), niegdyś wybitna zawodniczka, amazonka, spędziła lata 1945-1972 w Laskach.

66. J. Doroszewska, Matka Czacka w oczach przyjaciół, s. 77-89.

67. Między innymi masażystką była Kazimiera Hebdzyńska, nauczycielką - Janina Rączkowska.

68. Z. Wyrzykowska, passim, B. Cywiński, Twórcy Lasek [w:] Chrześcijanie, t. II, s. 439-509 i J. Stabińska, op. cit., s. 72-100, indeks osobowy; por. też Ludzie Lasek, s. 229-242.

69. Henryk Ruszczyc (1901-1973) rodem z Kijowa, uczestnik kampanii 1920 i 1939 r.; od 1930 r. wychowawca w Laskach; od 1933 był kierownikiem internatu, od 1936 kierownikiem warsztatów szkolnych, w 1945 r. zorganizował Ośrodek Ociemniałych Żołnierzy w Surhowie, potem w Głuchowie i Jarogniewicach, radca w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Inicjator powstania czterech spółdzielni niewidomych, eksperymentator nowych zawodów dla ociemniałych oraz nowych form szkolenia i zatrudnienia absolwentów, od 1947 został wiceprezesem Zarządu Towarzystwa. Był jednym ze współtwórców Dzieła.

70. L, 18 XI 1931; w dwadzieścia lat później Ruszczyc, który obserwował sposoby wychowania Matki, wprowadził u młodszych chłopców zwyczaj, że przy wieczornym apelu mówili o wszystkim, co robili dobrego i złego w ciągu dnia - por. M. Żółtowski, Henryk Ruszczyc i jego praca dla niewidomych, Laski 1994, s. 37-39 oraz s. 247.

71. L, 17 III 1932.

72. L, 17 III 1932.

73. L, 11 i 13 XI 1931.

74. L, 18 XII 1931.

75. Feliks Wojnarowicz uczył prac w drewnie w kilku średnich szkołach warszawskich, prowadził zajęcia z tego przedmiotu na Politechnice Warszawskiej i Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej, jeździł do Danii, by studiować genezę tzw. slojdu.

76. L, 2 XII i 3 XII. 1931. Matka świetnie rozumiała wartość sprawiedliwie przyznanej premii, jako bodźca do pracy. Ówczesny pomysł Matki doskonale rozwinął w przyszłości Henryk Ruszczyc, opracowując cały skomplikowany system premiowania.

77. L, 31 III 1932; por. M. Żółtowski, op. cit., s. 160-264.

78. L, 18 XII 1931. Wiemy, ile w latach powojennych starania wkładał Henryk Ruszczyc w dobre przygotowanie rekolekcji. Świadczy to o tym, że pojął dogłębnie myśl Matki.

79. Również i tę metodę Henryk Ruszczyc stosował później w internacie.

80. T. Cupa, relacja ustna, 1998, spisana przez autora i w jego posiadaniu.

81. Siostra Katarzyna - Zofia Steinberg (1898-1977) ukończyła prywatną pensję J. Kowalczykówny w Warszawie, a potem studia medyczne, nawrócona z judaizmu. W Zgromadzeniu FSK od 1926, organizowała Ośrodek Zdrowia w Laskach, długoletni zasłużony lekarz zakładowy - Ludzie Lasek, s. 362-392.

82. Matka Klara od Męki Pańskiej - Felicja z Rostafińskich Staczyńska (1857-1930), pochodziła z rodziny ziemiańskiej, wykształcenie zdobyła u nauczycieli w domu; po stracie męża i 4 synów oraz oddaniu 2 córek do klasztoru w 1918 wstąpiła do Zgromadzenia. Była mistrzynią nowicjatu.

83. HZO, s. 11-12. Siostra Katarzyna - Zofia Sokołowska (1896-1944), pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Rzeźbiarka po Szkole Sztuk Pięknych, członek POW - zmarła w nowicjacie na gruźlicę - por. Chrześcijanie, t. II, s 429-438, a także M. Bohdańska i K. Steinberg, Siostra Katarzyna Sokołowska 1896-1924 [w:] W nurcie zagadnień posoborowych, t. IV, Warszawa 1970. Matka Monika - Maria z Łapińskich Grzybowska (1871-1925), pochodziła z rodziny ziemiańskiej, nauczycielka i kierowniczka szkoły, pracowała społecznie, wstąpiła w 1923 r. do Zgromadzenia FSK, była przełożoną w domu na Polnej - Siostra Vianneya - Jadwiga Szachno ""Przez Krzyż do nieba". Zmarłe siostry w latach 1924-1977", mps, bez daty, AFSK.

84. Por. notatkę Katarzyny Branickiej pt. "Wspomnienie o Matce Czackiej", I wersja, mps, bez daty, s. 2, AFSK.

85. Siostra Julianna - Marianna Smosarska, "Wspomnienie o Mateńce", mps i rkps, bez daty, AFSK (dalej s. Julianna). Siostra Julianna - Marianna Smosarska (1896-1966), pochodziła z zamożnej rodziny chłopskiej spod Mławy, wstąpiła do Zgromadzenia FSK w 1924. Odpowiedzialna za pracę w ogrodzie, sadzie, polu i przy hodowli, prowadziła gospodarstwo w Pieścidłach; miała wybitny zmysł organizacyjny i społeczny. Obecnie Zgromadzenie FSK unika używania słowa "Mateńka", zastępując je przez "Matka", które wydaje się odpowiednie.

86. S. Julianna, s. 9.

87. Ibidem.

88. Siostra Barbara - Zofia Sadkowska (1892-1977) wstąpiła do Zgromadzenia FSK w 1920 r., pracowała jako pielęgniarka. Napisała też "Wspomnienia o Matce"(dalej s. Barbara) [w:] "Zbiór wspomnień sióstr FSK", mps, AFSK, 1967; stąd cytaty, por. s. 67.

89. Siostra Józefa - Stanisława Dąbrowska (1892-1971), wstąpiła do Zgromadzenia FSK w 1929 r. i pełniła prace opiekuńcze oraz gospodarcze. Napisała "Wspomnienie o Matce Czackiej", mps, 1963, AFSK (dalej s. Józefa).

90. S. Wawrzyna.

91. S. Barbara.

92. Siostra Róża - Teresa Szewczuk, ur. 1908, wstąpiła do Zgromadzenia w 1926 r., pielęgniarka, długoletnia kierowniczka Działu Zdrowia w Laskach, napisała "Wspomnienie o Matce" mps, AFSK (dalej s. Róża), stąd cytaty, s. 2-8.

93. S. Julianna.

94. S. Józefa.

95. S. Barbara.

96. S. Julianna.

97. S. Barbara, s. 9.

98. S. Julianna.

99. S. Róża, s. 8.

100. Ibidem, s. 4-5.

101. Siostra Czesława - Maria Mackiewicz (1906-1987), w Zgromadzeniu FSK od 1932, pracowała głównie jako pielęgniarka. Napisała "Wspomnienie o Matce Czackiej", mps,1967, AFSK (dalej s. Czesława), s. 1-3 i 8-9. Siostra Gabriela - Marianna Bednarek (1899-1968) wstąpiła do Zgromadzenia w 1920, reperowała siostrom obuwie.

102. S. Róża, s. 8-9.

103. S. Józefa.

104. Siostra Maria Janina - Marianna Borkowska (1912-1992) w Zgromadzeniu FSK od 1934, ukończyła pensję J. Kowalczykówny, inżynier rolnik i mgr nauk agrotechnicznych na UMCS w Lublinie. Uzyskała też tytuł magistra filozofii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz absolutorium z filozofii tomistycznej na Studium Generale Dominikańskim w Krakowie, była przełożoną w Żułowie i Rabce. Napisała: "Wspomnienie o Matce", mps, 1956, AFSK, (dalej s. Maria Janina), s. 1-2.

105. S. Maria Janina.

106. Siostra Jadwiga - Halina Tarnowska (ur. 1905) pełniła funkcje opiekuńcze i gospodarcze. Napisała "Wspomnienie o Matce", mps, AFSK (dalej s. Jadwiga).

107. Ibidem.

108. Siostra Wacława - Ella z Johansenów Iwaszkiewicz (1896-1977), wdowa, w Zgromadzeniu FSK od 1928, ukończyła studia ekonomiczno-handlowe. Była kierowniczką Zakładu w Laskach w czasie okupacji i do 1947 r., zastępczynią przełożonej generalnej. Napisała "Wspomnienie o Matce", mps, AFSK (dalej s. Wacława).

109. A. Marylski, "Wspomnienie o Matce", wersja 2, mps,1966, AFSK.

110. Siostra Miriam nazywana też Marią wraz z siostrą Teresą Landy napisały wspomnienie "Nasza Matka", mps, 1962, AFSK, stąd cytat. Siostra Maria - Agnieszka Weingold, potem Miriam Gołębiowska, konwertytka z judaizmu, w Zgromadzeniu FSK była od 1926. Pełniła różne funkcje przy Matce, czynna w kwestach, przełożona w Laskach i Żułowie, utrzymywała kontakty ze światem literackim stolicy - J. Stabińska, op. cit., s. 103 i in. oraz Ludzie Lasek, s. 479-518.

111. Siostra Maria Teresa - Helena Krasicka (1914-1994), w Zgromadzeniu od 1934, zdobyła dyplom mistrzowski z krawiectwa, pracowała w szwalni, magazynie, warsztatach dziewiarskich, Dziale Darów. Jej wspomnienia tutaj cytowane znajdują się w AFSK.

112. S. Maria Janina, s. 2-12.

113. Siostra Ludwina - Zofia Szwengruben (1907-1948) w Zgromadzeniu FSK od 1930. Nie ukończyła studiów humanistycznych. Pracowała w Dziale Tyflologii i Sekretariacie Zgromadzenia.

114. Siostra Vianneya - Jadwiga Szachno napisała "Wspomnienia o Matce" (mps, 1967 AFSK). Siostra Vianneya - Jadwiga Szachno (1915-1990), w Zgromadzeniu od 1936 r., ukończyła średnią szkołę handlową w 1933 r. oraz Międzyzakonne Studium Prawa Kanonicznego i Świeckiego w Lublinie w 1955. Wykonywała różne prace, była przełożoną w Laskach i na Piwnej. Radna i sekretarka generalna do śmierci, autorka cennych prac o Zgromadzeniu.

115. Siostra Joanna - Halina Lossow, "Rozmowy z autorem", rkps, 1994-1995, A. Tow. S. Joanna - Halina Lossow, ur. 1908, w Zgromadzeniu od 1938, mgr filologii romańskiej, uzyskała absolutorum z filozofii chrześcijańskiej na KUL i filozofii scholastycznej na Studium Generale OO. Dominikanów. Była wieloletnią sekretarką ks. Korniłowicza. Przełożona i mistrzyni nowicjatu, od 1961 zajęła się pracą ekumeniczną, założycielka Ośrodka Ekumenicznego im. Jana XXIII przy kościele św. Marcina w Warszawie.

116. Ibidem.

117. Ojciec Albert Krąpiec, ur. 25 V 1921, dominikanin, wykładowca filozofii w Kolegium OO. Dominikanów w Krakowie. Od 1951 r. był kierownikiem Katedry Metafizyki, a w latach 1970-1983 - rektorem KUL.

118. S. Maria Janina, s. 5-7 i 8-11.