Obalać stereotypy

 

Rozmowa z mgr Marią Rozworą - tyflopedagogiem, oligofrenopedagogiem, instruktorem orientacji przestrzennej i wieloletnią dyrektor Ośrodka Szkolno-Wychowawczego Dzieci Niewidomych im. Marii Grzegorzewskiej we Wrocławiu.

 

Wstęp

Mój pierwszy kontakt ze szkołą dla niewidomych dzieci miał miejsce wiele lat temu, jeszcze za poprzedniego ustroju. Miałem jakąś sprawę do załatwienia na komendzie Milicji, mieszczącej się niedaleko ośrodka przy ul. Kasztanowej we Wrocławiu. Nie byłem tam jeszcze nigdy i trochę błądziłem, aż w końcu wszedłem po schodkach do okazałego budynku. To musi być tutaj - pomyślałem i po chwili znalazłem się na pustym korytarzu, po którym pętało się kilku, na oko dziewięcio-, dziesięcioletnich chłopców. Poruszali się dość chaotycznie, ocierając się o ściany, a natrafiając na siebie, wszczynali niewinne bijatyki. Przez jakiś czas obserwowałem w osłupieniu te dziwne sceny, aż jeden z chłopców znalazł się bliżej, podniósł do góry twarz i spytał: „Kto tu jest?” i wtedy zrozumiałem, gdzie jestem. Odchrząknąłem i wyjaśniłem, że szukam komendy Milicji. Nagle zaroiło się wokół mnie od dzieci, niektóre z nich miały okulary ze szkłami grubymi jak dna od butelek. Przekrzykiwały się nawzajem, każde chciało mi wytłumaczyć, jak dojść do posterunku. Jeszcze chwila, a byłyby gotowe chwycić mnie za ręce i zaprowadzić w żądane miejsce. Podziękowałem i wyszedłem na zewnątrz, nie ukrywam, lekko wstrząśnięty tym spotkaniem. Potem jeszcze nieraz zastanawiałem się, jak to możliwe, że obca osoba mogła znaleźć się w grupie niewidomych dzieci nie natrafiwszy na nikogo z nauczycieli czy pracowników ośrodka? Były to wczesne godziny popołudniowe, może nauczyciele poszli już do domu, a dzieci czekały na rodziców, może było to incydentalne, przypadkowe zaniedbanie, jedno z tych, o których moja rozmówczyni powie, że zawsze mają prawo się zdarzyć, taki sobie epizod bez znaczenia... Dziś szkoła dla niewidomych znajduje się w innym miejscu, w nowoczesnym obiekcie z dyżurującą portiernią. Nasza rozmowa nie będzie zresztą poświęcona szczegółom, lecz sprawom ogólniejszym.

 

B.W. - Od jak dawna pracuje Pani z niewidomymi dziećmi?

 

M.R. - Od czterdziestu lat. Zaczęłam w 1969 roku jako wychowawczyni w internacie ośrodka przy ul. Kasztanowej we Wrocławiu, ale wcześniej, jeszcze jako licealistka po praktyce pedagogicznej przychodziłam w niedziele do ośrodka, żeby bawić się z małymi dziećmi. To były moje początki. Potem skończyłam tyflologię i oligofrenopedagogikę, a także kursy orientacji przestrzennej prowadzone przez Polski Związek Niewidomych, Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach i Uniwersytet w Michigan w USA. Przez jakiś czas byłam kierowniczką internatu, potem nauczycielem i dyrektorem szkoły i przez wiele lat dyrektorem ośrodka przy ul. Kasztanowej we Wrocławiu.

B.W. - Jakie wymogi kwalifikacyjne muszą spełniać nauczyciele przyjmowani do pracy w ośrodku dla dzieci niewidomych?

 

M.R. - Każdy z nauczycieli musi mieć wykształcenie kierunkowe z przedmiotu, jakiego ma uczyć, może być to wykształcenie magisterskie lub podyplomowe, z reguły jednak to pierwsze, a dodatkowo musi mieć ukończone studia tyflopedagogiczne, magisterskie lub podyplomowe.

B.W. - Czy konieczność dodatkowego przygotowania tyflologicznego dotyczy również magistrów pedagogiki specjalnej?  

 

M.R. - W jakimś stopniu są oni przygotowani do pracy z niewidomymi dziećmi. Przeczytali różne książki, odbyli praktyki, mogą pracować jako wychowawcy w internacie lub w młodszych klasach, od 1. do  4. Nie mogą jednak uczyć takich przedmiotów jak np. terapia pedagogiczna czy psychologia. W tym ostatnim przypadku magister psychologii też musi uzupełnić wykształcenie z zakresu tyflologii. Trzeba podkreślić, że jest to wiedza teoretyczna, a wyobrażenia studentów na temat pracy z niewidomymi dziećmi nie zawsze pokrywają się z rzeczywistością. Ja sama po tylu latach wciąż miewam wątpliwości, gdyż osoba niewidoma inaczej odbiera i rozumie świat niż osoba widząca. Prawdziwą wiedzę zdobywa się przez praktykę, w trakcie której nauczyciele i tyflopedagodzy także uczą się czegoś od dzieci, np. opisywania rzeczy językiem symboli i wyobrażeń, które są dla tych dzieci zrozumiałe. Świat przedstawia się im jako układ linii, brył albo znanych im przedmiotów, do których porównuje się opisywane pojęcia. Kolory mają dla nich wymiar termiczny lub kojarzone są z kształtem konkretnych rzeczy w tym kolorze, np. kolor zielony kojarzony jest z dotykiem trawy. Jednym dzieciom wystarcza słowny opis czynności do wykonania bądź trasy, jaką mają przejść, z innymi trzeba wszystko to przećwiczyć, muszą fizycznie i ruchowo doświadczyć tego, czego mają się nauczyć. Nauczyciel - tyflopedagog musi być dla takiego dziecka ojcem, matką i przyjacielem, musi zdobyć jego zaufanie.

B.W. - Czy zawsze obowiązywały nauczycieli powyższe wymogi kwalifikacyjne?

 

M.R. - Nie, podobnie jak i w szkolnictwie masowym wystarczyło kiedyś mieć ukończone liceum pedagogiczne plus specjalne kursy. Istniały też SN-y (pomaturalne studium nauczycielskie - przyp. red.). Uważam, że były to świetne szkoły przygotowujące do zawodu nauczyciela, pokazujące jak powinna wyglądać lekcja, jak pracuje się z dziećmi i młodzieżą, jak utrzymywać dyscyplinę i zainteresowanie lekcją. Dorośli ludzie w tych szkołach mieli czas na zastanowienie, czy widzą się w tym zawodzie. Obecni absolwenci studiów dziennych z danego przedmiotu nie mają o tych sprawach pojęcia, a podczas kilkumiesięcznych, obowiązkowych kursów pedagogicznych jest za późno, na zastanawianie się nad wyborem zawodu, gdyż zależy tym ludziom na utrzymaniu pracy, którą już podjęli. Nie rozumiem, co złego byłoby w tym, żeby absolwenci SN-ów uczyli w obecnych szkołach podstawowych i gimnazjach!

B.W. - Na przestrzeni lat zmieniły się także narzędzia dydaktyczne. Czy Pani zdaniem komputery i dyktafony skutecznie wyprą tabliczki i maszyny brajlowskie, które wydawały się niezastąpione?

 

M.R. - Komputery istotnie dokonały rewolucyjnego przełomu, jako narzędzie służące niewidomemu do komunikacji ze światem, jak też do pozyskiwania informacji i samej nauki. Na klawiaturze można uczyć się pisać, ale niestety, bez znajomości ortografii. Oczywiście, jeżeli odczytuje się tekst z ekranu za pomocą linijki brajlowskiej, to tekst ten jest ortograficzny, ale gdy osoba niewidoma po prostu odsłuchuje tekst syntezatorem mowy, czyli tzw. „gadaczką”, to rzecz wygląda zupełnie inaczej. Całkowite i wygodne zdanie się na mówiące komputery może sprawić, że niewidomi nie będą umieli czytać ani pisać. Poza tym trzeba pamiętać, jak ważne dla rozwoju intelektualnego dziecka są czynności manualne wykonywane palcami. Dotyczy to wszystkich dzieci, nie tylko niewidomych. Nie jestem natomiast pewna, jaka powinna być kolejność: czy najpierw powinno się oswajać dzieci z komputerem, skoro mają na to ochotę, a potem uczyć posługiwania się tabliczką i maszyną brajlowską, czy odwrotnie. Naprawdę, nie potrafię na to odpowiedzieć, ale jestem absolutnie pewna celowości uczenia dzieci liter brajla przy pomocy tabliczki i dłutka..

B.W. - Przejdźmy do głównego tematu naszej rozmowy, czyli tego, jaki typ szkoły wydaje się być lepszy z punktu widzenia późniejszego życia i radzenia sobie z nim przez osoby niewidome - szkoła specjalna czy szkoła masowa lub masowa z klasami integracyjnymi? Z jednej strony tyflopedagog ze szkoły specjalnej, „opiekun i przyjaciel”, jak go Pani określiła, poświęca niewidomemu uczniowi więcej uwagi i skuteczniej go edukuje...

 

M.R. - Przynajmniej powinien...

B.W. - ... z drugiej jednak strony znam osoby niewidome po szkole masowej, będące, według mnie, zdecydowanie bardziej samodzielne i lepiej przygotowane do życia niż ich rówieśnicy po szkołach specjalnych, gdzie byli „specjalnie” traktowani, a po opuszczeniu szkolnych murów, wycofywali się w zacisze czterech ścian, na rentę socjalną i garnuszek rodziców.  

 

M.R. - Tak samo można spotkać niewidome dzieci, wcześniej uczące się w szkole masowej, a potem trafiające do szkoły specjalnej i nie umiejące czytać ani pisać. Moim zdaniem nie ma tu stałej reguły i nie można powiedzieć, że szkoła masowa uczy dzieci niewidome lepiej czy gorzej od specjalnej, natomiast istnieje kilka czynników decydujących o końcowym efekcie. Najważniejsza jest tu rola rodziców, jeśli są zdeterminowani i gotowi do poświęceń, wówczas ich dziecko ma szansę być lepiej wyedukowane niż w szkole specjalnej, gdyż ma przy sobie korepetytora stale niosącego pomoc. Drugą ważną sprawą jest to, czy nauczyciele w szkole masowej będą chcieli takiego ucznia normalnie uczyć, czyli stawiać te same wymagania, co innym uczniom, czy z założenia będą traktować go ulgowo jako dziecko niepełnosprawne. No i wreszcie istotny jest temperament dziecka, czy pomimo ograniczeń wzrokowych potrafi nawiązać normalne relacje z rówieśnikami, upomnieć się u nauczyciela o wytłumaczenie czegoś, czego nie rozumie. Jeśli któryś z tych elementów szwankuje, lub  -   co gorsza - dziecko wykazuje oznaki opóźnienia intelektualnego, w takim przypadku na pewno nie da sobie rady w szkolnictwie otwartym i prędzej czy później trafia do nas. Winę za ten stan rzeczy ponosi Ministerstwo Edukacji Narodowej, które poza zachętą do tworzenia klas integracyjnych w szkołach masowych, nie zrobiło nic w celu przygotowania nauczycieli tych placówek do pracy z dziećmi niewidomymi czy głuchymi.

B.W. - Robiąc porównanie między szkołą specjalną dla dzieci niewidomych a szkołą masową, miałem bardziej na myśli różnicę poziomu nauczania. Utarło się u nas przekonanie, że niewidomy będzie pracował jako masażysta lub producent szczotek, wobec tego nie warto zbytnio się przejmować poziomem jego wykształcenia. Czy ogólny poziom nauczania w szkołach masowych, mimo wszystko nie jest wyższy od tego, jaki panuje w równoległych szkołach dla niewidomych?

 

M.R. - Jest to stereotypowy sposób myślenia właściwy dla kogoś, kto nie orientuje się w zasadach, na jakich opiera się szkolnictwo w Polsce. Przecież od szeregu lat, każdy etap kształcenia tj. podstawówka, gimnazjum i liceum czy technikum, kończy się egzaminem umożliwiającym weryfikację poziomu wiedzy uczniów. Wyniki są oceniane przez komisje okręgowe, są więc w pełni obiektywne i porównywalne, a zapewniam, że szkoły specjalne mają te same tematy i pytania egzaminacyjne, co szkoły masowe! Trzeba jednak pamiętać, że trafiają też do nas dzieci w różnym wieku, które zwyczajnie nie dawały sobie rady w szkole masowej (gdyby było inaczej - pozostałyby w niej!). Niejednokrotnie pochodzą z zaniedbanych środowisk, rodzin ubogich lub niewydolnych wychowawczo, dzieci opóźnione intelektualnie lub posiadające dodatkowe choroby i niepełnosprawności. To oczywiste, że dzieci takie mogą gorzej się uczyć, a w połączeniu z niepełnosprawnością wzroku daje to nieraz obraz trudnych do nadrobienia braków edukacyjnych, rzutujących na ogólny poziom grupy i kształtujący opinie ludzi z zewnątrz. Każde dziecko ma jednak prawo do edukacji.  

B.W. - Być może od tych „ludzi z zewnątrz” pochodzi opinia, że szkoła specjalna ma w sobie coś ze „szkoły przetrwania”? Słyszałem opowieść mamy niewidomej dziewczyny (podówczas uczennicy szkoły przy Kasztanowej), że w internacie tylko te dzieci mogły liczyć na kolację, które jako sprytniejsze i zahartowane w walce o przetrwanie, pierwsze dopadały do talerzy z kanapkami. Wychowawców ani obsługi kuchni przy tym nie było. To trochę jak sceny z życia jaskiniowców!

 

M.R. - W internacie młodsze dzieci zawsze udają się na stołówkę z wychowawcą, bo same mogłyby do niej po prostu nie trafić. Każda grupa ma tam oddzielny stół. Z mojej długoletniej praktyki wiem, że zdarzyć się może absolutnie wszystko, także i przedstawiona przez Pana sytuacja. Może wprowadzono eksperyment, żeby starsze dzieci obsługiwały się same? Nie wierzę natomiast, żeby tego rodzaju rzeczy zdarzały się nagminnie. Z drugiej strony zachęcanie starszych dzieci w internacie do większej samodzielności jest niezbędnym składnikiem ich wychowania! Mam rzecz jasna świadomość tego, że różnego rodzaju patologie były, są i będą obecne w życiu szkoły, jak też poza nią. Taki, niestety, mamy świat. Tematem trudnym jest alkohol, papierosy, narkotyki, przemoc... Są to sprawy, na które nie można przymykać oczu, trzeba o nich mówić i na nie reagować. Żadne dziecko nie powinno być nękane, nie powinna dziać mu się krzywda. Rodzice zawsze mają swobodny dostęp do wychowawców i kierownictwa szkoły, żeby sygnalizować zauważone nieprawidłowości. Pamiętajmy też o tym, że rodzice różnie reagują na podobne sytuacje. Są rodzice nadopiekuńczy i są tacy, którzy nie akceptują inwalidztwa swego dziecka. Są też nauczyciele bardzo wymagający i tacy, którzy gotowi są dziecko we wszystkim wyręczać.

B.W. - W ośrodku szkolno-wychowawczym, niewidome dzieci i młodzież przebywa w środowisku koleżanek i kolegów mających podobne problemy, środowisku nieco sztucznym, dostosowanym do ich potrzeb i możliwości. Jak w tych warunkach rozwija się świadomość człowieka niepełnosprawnego? Czy uczniowie ci wiedzą o tym, że w dżungli życia, do której zostaną wpuszczeni po ukończeniu szkoły, będzie im znacznie trudniej wywalczyć sobie miejsce, niż ich pełnosprawnym rówieśnikom? Czy może jest to temat „tabu”, który się omija, żeby nie „dołować”, nie zaszczepiać kompleksu niższości?

 

M.R. - Ależ w żadnym przypadku nie jest to temat zakazany i nie może nim być! Po szkole podstawowej przeprowadzane są rozmowy psychologa i doradcy zawodowego z rodzicami i z dzieckiem. Musi ono wiedzieć, że pewne zawody są dla niego niedostępne. Dzieci mają, oczywiście różne marzenia, trzeba jednak tłumaczyć i ukierunkowywać je na to, co jest realne, co może stać się rzeczywiście ich udziałem. Przeszkadzają w tym niejednokrotnie nadmierne ambicje rodziców, którym wydaje się, że ich dziecko może wszystkiemu podołać. Nie wolno stawiać przed dziećmi zbyt wysoko zawieszonej poprzeczki! Bywa też, że ta samoocena jest zaniżona.

Inteligentne dziecko zdaje sobie w pełni sprawę ze swej niepełnosprawności najczęściej dopiero w okresie dojrzewania, wtedy staje się bardziej krytyczne, uświadamia sobie, że jest człowiekiem niewidomym. Do tego czasu, o ile miało zaspokojoną potrzebę bezpieczeństwa, bliskość rodziców i opiekunów, wszystko wydawało mu się z grubsza takie, jakim być powinno. Świadomość, że jest inaczej z pewnością negatywnie wpływa na samoocenę młodego człowieka.

B.W. - Wiem, że prezentuję stereotypowe argumenty, ale czy nie sądzi Pani, że w szkole masowej lub integracyjnej dzieci niepełnosprawne są lepiej zahartowane i uodpornione na niepowodzenia, bo mają więcej czasu na oswojenie się ze swą innością, z tym, że nie zawsze są akceptowane przez otoczenie? Późniejsze zderzenie z brutalną rzeczywistością nie musi dostarczać tylu rozczarowań, gdyż nauczyły się przed nimi bronić?

 

M.R. - Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie i myślę, że  takiej jednoznacznej odpowiedzi po prostu nie ma! Wiem natomiast, że nasze państwo o wiele za mało robi w dziedzinie prawidłowego kształcenia osób niewidomych. Jestem jak najbardziej za istnieniem wszystkich typów szkół - masowych, integracyjnych i specjalnych, jednak te ostatnie powinny sprawować nadzór nad kształceniem uczniów niepełnosprawnych w pozostałych placówkach, gdyż tylko w szkołach specjalnych są specjaliści (mam na myśli tyflopedagogów) przygotowani do pracy z niewidomymi i słabowidzącymi dziećmi.

Czy potrzeba dużych nakładów finansowych na stworzenie etatów „latających” tyflopedagogów pracujących w terenie, wizytujących szkoły masowe, w których uczą się dzieci niewidome? Przyglądaliby się postępom dziecka i jego relacjom z otoczeniem, udzielaliby porad i konsultacji nauczycielom, uczniom i ich rodzicom. Ci ostatni, zwłaszcza, często są zdani całkowicie na siebie, niewiele wiedzą o nowoczesnym sprzęcie rehabilitacyjnym, instytucjach i programach pomocowych. Sądzę, że nie ma recepty na idealną szkołę, tak jak nie ma idealnego nauczyciela, najwięcej zależy od tego, jacy my sami jesteśmy w kontaktach z niewidomymi i co chcemy im  

   dać.

BIT Trakt  kwiecień 2009