„zawsze redaktor”
Wycieczka, jakich mało Stanisław Makowski
W naszym drukarnianym życiu wycieczki nie należą niestety do zjawisk zbyt częstych, toteż wiadomość, że na dwa dni mamy wyjechać do Krakowa, by zwiedzić tę skarbnicę polskiej kultury, przyjęliśmy z radością i niedowierzaniem. Powstały nawet "zakłady", czy wycieczka owa dojdzie do skutku, czy też, jak wiele innych, pozostanie jedynie w sferze niezrealizowanych projektów. Tym razem zwyciężyli optymiści. Doświadczenie niewidomych uczestników zeszłorocznej wycieczki uczyły, że absolutnie nie można liczyć na pomoc większości widzących pracowników naszej instytucji. Dlatego też, chociaż przy każdej okazji domygałem się natarczywie zorganizowania jej również w roku bieżącym, postanowiłem zrezygnować z niej w wypadku, gdyby wybrany przez mnie przewodnik z tych czy innych względów nie mógłby mi towarzyszyć. Ale na szczęście żadna zła przygoda nie spotkała mojej lektorki, która w czasie wycieczki miała mi zastępować wzrok, i oto w nocy z dnia 23 na 24 września znalazłem się w pociągu, mającym mnie zawieźć ze stolicy Polski do jej wspaniałej poprzedniczki. W naszym przedziale nikt nie myślał o śnie. Wlokące się zazwyczaj godziny podróży szybko upływały wśród wesołych rozmów, śpiewów i gier towarzyskich. Rozkapryszone niebo Krakowa przywitało nas chłodnym, nieprzyjemnym deszczem. Nie chcąc zmoknąć, szybko ruszyliśmy w stronę hotelu "Europejskiego", który na czas wycieczki miał nam udzielić schronienia. Znalazłszy się w moim pokoju, z rozkoszą wyciągnąłem się na wygodnym, szerokim łóżku, i w chwilę później spałem już głębokim snem strudzonego wycieczkowicza. Obudziło mnie energiczne pukanie do drzwi i głos kolegi Marynowskiego, wzywający wszystkich na obiad, po którym w świetnych humorach wyruszyliśmy na Wawel. Spoza chmur ukazało się słońce, jak gdyby i ono chciało wziąć udział w naszej radości. Na ulicach panował tłok, jak w Warszawie w czasie festiwalu. Droga prowadziła ciągle pod górę. Co pewien czas anemiczny ruch kołowy ożywiał przejeżdżający tramwaj, którego jękliwy dzwonek obwieszczał nam, że i w "grodzie Kraka" tego rodzaju pojazdy także istnieją. W Krakowie, podobnie jak na Starym Mieście w Warszawie, doznałem dziwnego wrażenia braku wolnej przestrzeni. Jest to bowiem miasto średniowieczne, na którym oczywiście dwudziesty wiek wycisnął swe piętno. Organizatorzy wycieczki nie szczędzili starań i wysiłku, aby nie tylko zapewnić nam nocleg w hotelu, lecz przede wszystkim umożliwić niewidomym "obejrzenie" wawelskich zabytków przy pomocy dotyku. Toteż wpuszczono nas do Zamku Królewskiego w chwili, gdy nie było tam już żadnej innej wycieczki. Włożone w przedsionku kapcie tłumiły odgłos kroków, sprawiając wrażenie, że stąpamy po dywanach. Przysłana przez PTTK przewodniczka przedstawiała naszej wyobraźni wnętrza zwiedzanych sal, szczegółowo i zajmująco opowiadając historię każdego zabytkowego przedmiotu. Wszyscy podziwialiśmy wspaniałe rzeźby Wita Stwosza, wykonane z jednego pnia drzewa figury świętych, aniołów, trędowatego diabła, lub nawet całej sceny, wziętej z życia współczesnego wielkiemu artyście. Zdumiała mnie dokładność wykonania tych rzeźb, a zwłaszcza wypukłość, umożliwiająca rozpoznanie wielu szczegółów danego arcydzieła nawet bez pomocy osoby widzącej. Przechodziliśmy z sali do sali, "oglądając" drzwi, okna, kominki, szafy, krzesła, naczynia - wszystkie wspaniałe, niezwykłe, pokryte mnóstwem rzeźb i najrozmaitszych ozdób, jak gdyby bez nich żaden przedmiot codziennego użytku nie mógł spełniać swojego zadania. Najbardziej ciekawiła nas starodawna broń: ogromne, ośmiokilogramowe miecze o ostrzach prostych lub zębatych jak piła, kołczany na strzały, koszulki siatkowe [mogące mieć zastosowanie także w dzisiejszych czasach w razie napaści chuliganów], całe zbroje, w których latem musiało być bardzo gorąco, w zimie zaś okropnie zimno, hełmy z przyłbicami i wreszcie halabardy, trochę przypominające toporki mieszkańców Oceanii, które oglądałem w muzeum Kultur Ludowych w Młocinach. Wracaliśmy do hotelu porządnie zmęczeni kilkugodzinnym zwiedzaniem Wawelu, lecz jednocześnie bardzo, bardzo zadowoleni. Tak właśnie powinno się organizować wycieczki dla niewidomych. Aby mogli z nich w pełni skorzystać, muszą oni doznawać jak najbardziej bezpośrednich wrażeń, które ich przewodnik powinien oczywiście uzupełniać, mówiąc, co w danej chwili widzi. Jeżeli udział niewidomych w wycieczce ogranicza się wyłącznie do przechodzenia z miejsca na miejsce i biernego słuchania, nie przyniesie ona prawie żadnej korzyści. Tak właśnie stało się w drugim dniu naszej wycieczki. Przez kilka godzin oprowadzano nas po mieście, opowiadając o mijanych w danej chwili zabytkach odległej przeszłości. Opisy te, nie oparte na bezpośrednich wrażeniach, nie miały, rzecz prosta, poglądowego charakteru, toteż szybko ulotniły się z mej pamięci. Sądzę, że nie stanowiłem pod tym względem wyjątku. Uniwersytet i Sukiennice zwiedziliśmy w sposób, który nie pozostawił na mnie żadnego wrażenia, jakbym tam w ogóle nie był. Jedynie w kościele na Wawelu udało nam się "obejrzeć" kilka sarkofagów wielkich Polaków, na co oprowadzająca naszą wycieczkę przewodniczka [inna niż poprzedniego dnia] patrzyła niezbyt chętnym okiem. Słowa swe ceniła na wagę złota. Gdy jedna z koleżanek poprosiła o powtórzenie kilku niedosłyszanych szczegółów, oświadczyła, że nie może tego uczynić, ponieważ "nie jest gramofonem" - orzekła stanowczo, jak gdyby ktoś mógł mieć pod tym względem jakiekolwiek wątpliwości. Wycieczkę naszą zakończyło spotkanie jej uczestników z niewidomymi Krakowa, uświetnione zabawą taneczną! Udział w owym spotkaniu przedstawicieli zarządu Oddziału Krakowskiego PZN, o ile mi wiadomo, ograniczył się wyłącznie do wygłoszenia dwóch powitalnych, na szczęście krótkich, przemówień. Urządzenie zabawy zawdzięczamy kolegom Rogowskiemu i Galbarskiemu, którzy, zwalczając rozliczne przeszkody, dokładali wszelkich starań, by rozruszać zmęczone towarzystwo. Kończąc opis naszej wycieczki, chciałbym poruszyć jeszcze jedną sprawę, nad którą nie mogę przejść do porządku dziennego. Chodzi mi o, delikatnie mówiąc, niewłaściwy stosunek wielu pracowników widzących naszej instytucji do niewidomych, który właśnie podczas wycieczki ujawnił się z całą ostrością. Stanowiliśmy zaledwie dwadzieścia procent naszej grupy wycieczkowej, a zatem znikomą mniejszość. Tymczasem bodajże połowa spośród nas nie miała przewodników, nawet wtedy, gdy szliśmy zwiedzać wszyscy razem. Kierownicy wycieczki starali się zmienić ten stan rzeczy. Apel ich w tej sprawie do koleżanek widzących nie odniósł żadnego skutku. Wobec tego przewodniczki pozostałych niewidomych musiały prowadzić po dwie osoby, co na wąskich i zatłoczonych ulicach Krakowa oraz w zabytkowych budynkach,które oprócz nas zwiedzały jeszcze inne osoby, nie było rzeczą łatwą. Być może, że winę ponoszą zarówno widzący, jak niewidomi, chociaż w nierównym stopniu. W każdym razie dość charakterystyczny dla naszej instytucji stosunek większości widzących do niewidomych stanowczo musi ulec radykalnej zmianie. Dlatego też pragnąłbym na łamach "Pochodni" serdecznie podziękować tym wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do jej zorganizowania. Równocześnie chciałbym wyrazić gorącą wdzięczność nielicznym przewodniczkom za okazaną nam w czasie wycieczki prawdziwie koleżeńską pomoc. Pochodnia listopad 1955 |