Byłem człowiekiem skromnym...  

 

Listopad. Miesiąc mgieł i opadających liści. Jest szaro i smutno. Ciężkie ołowiane niebo wisi nisko i nieruchomo. To czas depresji, spowolnienia. Dominuje wątek przemijania, zadumy nad losem i sensem życia. Drugiego listopada przypada chrześcijańskie święto zmarłych - Zaduszki.

Dzień zaduszny jako uroczystość kościelna pochodzi z X wieku, zapoczątkowana przez świętego Odylona, opata benedyktyńskiego w Cluny. Chodziło prawdopodobnie o skomasowanie wielu świąt ku czci zmarłych, obchodzonych w różnym czasie w krajach Europy. Określa się Zaduszki jako święto przenikania, czyli więzi dwóch światów - tego żywego i tego umarłych.

Zaduszki w Polsce to dzień szczególny, bo tu kult zmarłych jest wciąż ważny. Na cmentarzach panuje duży ruch. Całe rodziny spotykają się przy grobach ustrojonych kwiatami i zalanych blaskiem zniczy. Ludzie przybywają na mogiły swoich bliskich nawet z daleka. Bo treścią tego święta jest pamięć o zmarłych. Jak co roku o tej porze, wracamy myślą do ludzi, którzy odeszli.

W listopadzie mija pierwsza rocznica śmierci Stanisława Makowskiego, wieloletniego i bardzo zasłużonego pracownika drukarni brajlowskiej w Zakładzie Nagrań i Wydawnictw. Urodził się w 1928 r. w Kielcach. Niewidomy od urodzenia, od 1935 r. przebywał w Laskach Warszawskich. Po uzyskaniu tam małej matury wstąpił do sławnego z wysokiego poziomu nauczania liceum im. Tadeusza Reytana w Warszawie. W szkołach wykazywał duże zdolności zarówno do przedmiotów ścisłych, jak i humanistycznych, ale miał szczególny talent do języków obcych. Z "Reytana" wyniósł doskonałą znajomość francuskiego i łaciny. Później z wyróżnieniem ukończył kurs języka angielskiego u metodystów. Ale pan Makowski szczególnie rozmiłowany był w łacinie, uważając ją za najwspanialszy język świata.

Po uzyskaniu matury w 1949 r. wyjechał do Gdańska i rozpoczął pracę zawodową w drukarni brajlowskiej we Wrzeszczu, którą kierował wówczas Tadeusz Józefowicz. S. Makowski zatrudniony był na etacie korektora, ale w tamtych trudnych czasach trzeba było występować w roli: "idź", "podaj", "zrób". Poza korektą wykonywał różne, często ciężkie fizyczne prace, jak np. tłoczenie na ręcznej maszynie kilkudziesięciu egzemplarzy "Pochodni". Tak również pracował sam pan kierownik Józefowicz.

Makowski wrócił do Warszawy w 1950 r. po zlikwidowaniu zakładu we Wrzeszczu i przeniesieniu drukarni Polskiego Związku Niewidomych do stolicy. W zniszczonym po wojnie mieście trudno było znaleźć odpowiedni lokal dla drukarni. Drukarze i korektorzy pracowali w ciężkich, prymitywnych warunkach, aż do czasu umieszczenia w 1956 r. Zakładu Tyflograficznego w nowo wybudowanym gmachu Polskiego Związku Niewidomych przy ul. Konwiktorskiej, gdzie drukarnia istnieje do dziś.

W 1957 r. pan Stanisław zapisał się do chóru zorganizowanego przy spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych". Tam poznał Danutę Kozińską, młodszą o 10 lat, ożenił się z nią i... wystąpił z zespołu, mówiąc: "Dla mnie chór już spełnił swoje zadanie". Byli szczęśliwym małżeństwem, wspierali się wzajemnie. Dochowali się trzech synów.

Panu Makowskiemu łatwo przychodziła nauka. W 1958 r. ukończył kurs bibliotekarski, a w r. 1963 - kurs masażu. Jednak do końca swojej pracy zawodowej pozostał na stanowisku korektora. Kochał książki i związał z nimi całe swoje życie.

Pana Stanisława poznałam na początku swojej pracy w redakcji nieperiodyków. Był wtedy młody, zawsze pogodny, uśmiechnięty. A gdy go coś ubawiło, wybuchał nagle głośnym spontanicznym śmiechem. Wydawał mi się człowiekiem sympatycznym, kulturalnym i tak spokojnym, że wyprowadzenie go z równowagi graniczyło z cudem. Miał opinię najlepszego korektora, niezwykle pracowitego i rzetelnego. W pracy nie ograniczał się tylko do korekty formalnej, likwidując błędy graficzne i ortograficzne, ale czuwał również nad stroną merytoryczną, treściową. Nie przepuścił nigdy błędnie podanej daty historycznej lub przekręconego nazwiska.

W pracy zawodowej na co dzień obcował z interpunkcją, ortografią, znakami diakrytycznymi. Duże znaczenie przywiązywał do pisma Braille`a, które jako jedyne wówczas, dawało dostęp do literatury, do świata kultury. Nie było jeszcze książek mówionych, nie było nowoczesnych urządzeń techniki przetwarzających druk na mowę syntetyczną, nie umiano obsługiwać komputerów, faxów. Dbał więc bardzo o prawidłową notację brajlowską. Każdy przecinek, średnik, myślnik był dla niego bardzo istotny. W tych sprawach przejawiał niezwykłą skrupulatność i pedantyzm. Był stanowczy w swoich wymaganiach wobec kolegów drukarzy, na co nieraz się skarżyli. A jednocześnie mówili o nim, że był kolegą życzliwym, bezpośrednim, w miejscu pracy służył pomocną radą i doświadczeniem.

Godzi się przypomnieć, że pan Makowski adaptował też podręcznik dla potrzeb dzieci niewidomych, głównie z gramatyki języka polskiego i podręczniki do łaciny. W młodości publikował czasem artykuły na łamach "Pochodni", a na stałe, aż do końca, związany był współpracą z redakcją czasopism szkolnych. Do końca życia umieszczał w tych czasopismach swoje zagadki - krótkie, zwięzłe utwory, sprytnie zrymowane i zabawne.

Stanisław Makowski był człowiekiem głęboko religijnym. W życiu nie znosił obłudy i kłamstwa. Opowiadał się zawsze po stronie wszystkich spraw uznawanych za dobre i szlachetne. Był optymistą nawet w najtrudniejszych sytuacjach życiowych. Często powtarzał przekazaną mu kiedyś w Laskach sentencję: "Trzeba tak żyć, jakbyśmy mieli jutro umrzeć, a tak trzeba pracować, jakbyśmy mieli żyć wiecznie".

Z czasem pan Stanisław miał coraz większe kłopoty ze słuchem, co komplikowało jego pracę korektora z czytającą głośno lektorką. Po odejściu z drukarni jego ulubionej lektorki, W. Szymańskiej, z którą świetnie mu się pracowało, z żadną nową osobą nie mógł nawiązać współpracy. Musiał z żalem odejść na emeryturę, co psychicznie bardzo go podłamało. Na pożegnanie otrzymał z zakładu wielką sześciotomową encyklopedię, z czego bardzo się ucieszył. Większość swego czasu spędzał teraz wśród ukochanych książek.  

Oprócz poważnej wady słuchu przyszły również kłopoty z sercem, wskutek nadciśnienia. Ale ta choroba, ostatnia, spadła nagle i nie potrafił jej zwalczyć. Wyglądała niegroźnie. "Zapalenie oskrzeli" - stwierdził lekarz. Ale nastąpiło galopujące zapalenie i obrzęk płuc. Pan Stanisław zmarł 14 listopada 1999 r., na drugi dzień po swoich imieninach i urodzinach.

Do końca swoich dni pracował nad zagadkami. Był bardzo słaby, nie miał już siły, męczył się, ale wiedział, że musi to zrobić do najbliższego numeru "Światełka". Tak było w redakcji zaplanowane. On nie może zawieść.

Stanisław Makowski był niezwykle sumienny, delikatny, ujmował taktem, zadziwiał erudycją. Był po prostu człowiekiem dobrym, szlachetnym i bardzo skromnym. I takim Go zapamiętałam.     

                            Danuta Tomerska    

P11-2000