Przeczytajcie tę książkę  

Spośród tematów, którym "Pochodnia" powinna poświęcić nieco więcej, niż dotychczas, miejsca, na szczególną uwagę zasługuje, moim zdaniem, sprawa brajlowskich książek dla dorosłych. Jedną z takich książek, którą pragnę omówić, jest wydana stosunkowo niedawno powieść Eugeniusza Paukszty pod tytułem "Noc jak dzień", mająca początkowo nosić niezbyt piękny, lecz mówiący sam za siebie tytuł: "Brajlacy".  

Paukszta stara się przedstawić całokształt życia niewidomych w powojennej Polsce. Toteż bohaterowie książki "Noc jak dzień" reprezentują wszystkie grupy i środowiska poznańskich niewidomych. Występują tu więc przedstawiciele uczącej się młodzieży - Kralówna, Bronowska, Korycki, dorosłe kobiety, robotnicy, pracujący w przemyśle - Ratajczak, szczotkarze, dziewiarze, a nawet mali mieszkańcy zakładu w Owińskach. Akcję powieści - reportażu, taki bowiem ma charakter omawiana książka, urozmaica fakt, że autor nie każe nam zbyt długo obcować z jedną postacią; zmieniają się one ciągle jak obrazy w kalejdoskopie. Myśl nasza coraz to towarzyszy innym bohaterom w różnych okolicznościach ich życia: w szkole, w pracy, w świetlicy, w teatrze, przy zabawie, w życiu rodzinnym, na obozie sportowym, w czasie spływu kajakowego, itd.  

Paukszta ciekawie i na ogół dość wnikliwie opisuje upartą i może dlatego zwycięską walkę niewidomych z powstałymi z powodu braku wzroku trudnościami życiowymi. Mimo woli czytelnikowi nasuwa się myśl, że trudności te zmalałyby w znacznym stopniu, gdyby społeczeństwo widzących lepiej znało sprawę niewidomych. Niestety, daleko nam jeszcze do osiągnięcia tego celu. Bronowska i Kralówna, uczęszczające do liceum pedagogicznego w Poznaniu, przez długi czas natrafiały na całkowity brak zrozumienia ze strony dyrektora i profesorów, którzy nie mogli uwierzyć w zdolności umysłowe swych pozbawionych wzroku uczennic.  

Podobne trudności musiał również zwalczać pracujący w przemyśle ociemniały górnik Ratajczak, dopóki wreszcie nie udało mu się pozyskać uznania nie tylko całej załogi fabrycznej, lecz również sceptycznie doń ustosunkowanego inżyniera naczelnego. Obok niewidomych o silnej woli, umiejących energicznie wziąć się z życiem za bary, Paukszta kreśli sylwetki ludzi, których nagła utrata wzroku zupełnie załamała psychicznie. Należy do nich przede wszystkim Kijak -   major lotnictwa i młody technik - Młyńczak. Przeżycia wewnętrzne tych ludzi, ogromna męka Młyńczaka, który z powodu braku wzroku traci wiarę we własne siły, nie chce przyjąć miłości ukochanej dziewczyny, dręcząc nieustannie siebie i otoczenie, nie doprowadzony przez Kijaka do skutku zamiar popełnienia samobójstwa, naprawdę wzruszają czytelnika, sprawiając, że książka traci na chwilę swój reportażowy charakter.  

Wśrod widzących z powieści Paukszty dość często panuje skłonność bądź to do idealizowania niewidomych, bądź też do przypisywania im niezwykłej złośliwości, wynikającej z nerwowego trybu życia. Prawda oczywiście tkwi pośrodku. Paukszta nie ulega żadnemu z tych nieuzasadnionych niczym poglądów. W jego powieści obok bohaterów dodatnich, o których już była mowa, występują postaci o charakterach, pozostawiających wiele do życzenia - notoryczny żebrak Kazek czy pijak Warpechowski.  

Oprócz wielu niewątpliwych zalet książka posiada pewne wady, nad którymi nie mogę przejść do porządku dziennego. Przede wszystkim Paukszta wyolbrzymia niedołęstwo niewidomych od urodzenia. Czterdziestoletnia kobieta z jego powieści nie potrafi wykonać najprostszych ćwiczeń gimnastycznych, nie wie, jak wyciągnąć ręce w przód, czy podnieść ich w górę. Poza tym autor pisze, że niewidomi zaznajamiając się z kimś, obmacują jego twarz "idealnie czystymi rękami". Doprawdy nie spotkałem się nigdy wśród niewidomych z takim sposobem zawierania znajomości, zasługującym zresztą na najbezwzględniejsze potępienie. Paukszta prawdopodobnie gdzieś zaobserwował zjawisko "brajlowania" twarzy, nie powinien jednak przypisywać takich zachowań wszystkim niewidomym, gdyż w ten sposób może mimowolnie wyrządzić naszej sprawie szkodę.  

Pomimo to "Noc jak dzień" niezawodnie przyczyni się do wytworzenia właściwszego stosunku widzących do niewidomych, a o to nam wszystkim przecież chodzi. Paukszta opisuje w niej wprawdzie dobrze nam znane, szare, codzienne życie, powinniśmy jednak przeczytać tę książkę w myśl zasady, że nic, co dotyczy niewidomych, nie powinno nam być obce.

Pochodnia  styczeń 1956

 Sprawa zawsze aktualna

Postanowiłem podjąć próbę napisania artykułu na temat wzajemnych stosunków widzących i niewidomych, niewątpliwie należący do głównych zagadnień naszej problematyki. Nie posiadam wykształcenia tyflologicznego ani zdolności literackich we właściwym tego słowa znaczeniu. Artykuł mój stanowi więc garść luźno ze sobą powiązanych myśli na omawiany poniżej temat.

Wśród niewidomych istnieją na kwestię tę, o której mowa, dwa sprzeczne poglądy. Jedni wierzą, że ślepota tworzy rodzaj chińskiego muru, odgradzającego niewidomego od reszty społeczeństwa oraz, że utrudnia, a nawet uniemożliwia osiągnięcie wzajemnego zrozumienia, powodując powstanie w rodzinach, zwłaszcza wiejskich, mniejszych czy większych konfliktów, niweczy przyjaźń czy miłość, które to uczucia mogą łączyć jedynie widzących, bądź też niewidomych, nigdy zaś przedstawicieli obu światów. Zdaniem zwolenników drugiego poglądu, brak wzroku. choć w znacznej mierze ogranicza człowieka, nie stanowi jednak nieszczęścia, nad którym nie możnaby przejść do porządku dziennego, nie wyklucza możliwości wzajemnego zrozumienia między ludźmi z "dwóch światów", nie tylko nie unicestwia najgorętszych uczuć, zespalających z niewidomymi, lecz czasem może je nawet spotęgować.  

Któremu z tych poglądów należy przyznać słuszność? Jak zwykle w takich wypadkach, każdy z nich zawiera część prawdy. Nie ulega wątpliwości, że czynną postawą wobec życia, dobrą pracą, pogodą ducha  wesołym usposobieniem można pozyskać szacunek, sympatię czy przyjaźń ludzi widzących. Jednakże społeczeństwo, oprócz stosunkowo nielicznych jednostek, zupełnie nie zna sprawy niewidomych. Mając o niej nieprawdopodobne pojęcie, najczęściej nie docenia lub przecenia nasze możliwości, na przykład przypisując nam zdolność rozpoznawania barw przy pomocy dotyku czy powonienia. Trzeba również stwierdzić, że stosunek niektórych rodzin do bliskich im niewidomych pozostawia bardzo wiele do życzenia.  

Z tego, co dotychczas powiedziałem, wynika, że sprawa współżycia niewidomych z widzącymi nie przedstawia się zbyt czarno ani zanadto różowo. Dużą rolę odgrywają tu widzący przyjaciele niewidomych. Mogą oni bowiem uświadamiać swoich bliskich, znajomych, a nawet przygodnych rozmówców, przyczyniając się w ten sposób do wytwarzania w społeczeństwie                                                właściwego poglądu na sprawę niewidomych.  

Zamierzam teraz poświęcić kilka słów sprawie przewodnika, poruszonej już kiedyś przeze mnie na łamach "Pochodni" w związku z opisem wycieczki do Krakowa. Zdarzają się sytuacjie, w których słowa: przewodnik, przewodniczka - bywają pozbawione swej pięknej treści, stając się pustym dźwiękiem, budzącym niezbyt miłe wspomnienia w umyśle niewidomego. Moi koledzy z drukarni wybrali się kiedyś z widzącymi pracownikami naszej instytucji na zorganizowaną przez Związek niefortunną wycieczkę do Zakopanego. w drugim dniu wycieczki "troskliwe przewodniczki" pozostawiły kolegów w schronisku aż do chwili powrotu do Warszawy, same zaś, zadowolone z siebie, poszły każda w swoją stronę. Koledzy, rozporządzając dużą ilością wolnego czasu, odnieśli przynajmniej tę korzyść, że się dobrze wyspali, co ostatecznie mogliby zrobić także w Warszawie.  

W instytucjach, zatrudniających niewidomych, powstaje często konieczność odprowadzenia pozbawionego wzroku pracownika, na przykład na przystanek tramwajowy. Przedsiębiorczy niewidomi, zwłaszcza mężczyźni, dążą do uniezależnienia się od otoczenia i zdobycia jak największej samodzielności życiowej. Wielu naszych kolegów orientuje się w terenie tak dobrze, że mogą oni dość swobodnie poruszać się po terenie nawet dużych miast. Bywają jednak okoliczności, na przykład rozkopane ulice, grożące niewidomemu skręceniem karku w jakimś dole, czy silny wiatr, utrudniający w znacznym stopniu orientację, w których i oni  muszą korzystać z pomocy osób widzących. Wówczas zwracają się do kierownictwa instytucji - tak przynajmniej dzieje się w Zakładzie Tyflologicznym - z prośbą o wyszukanie kogoś, kto by ich doprowadził tam, dokąd pragną dojść. Otóż bywa, że ów "przewodnik z obowiązku" uczyni wprawdzie zadość życzeniom władz instytucji, lecz zrobi to w sposób niezbyt przyjemny dla niewidomego.  

Na tle omawianych spraw powstają częste spory wśród członków załogi drukarni. Jedni piętnują pracowników widzących, nieprzychylnie lub obojętnie ustosunkowanych do niewidomych,                                mianem ludzi aspołecznych i kategorycznie domagają się  zwolnienia ich z pracy. Drudzy natomiast twierdzą, że nie jest to powód do zwalniania kogokolwiek z pracy. Poza tym                   stosowanie przymusu wytworzyłoby atmosferę bardzo nieprzyjemną  dla obu stron. Niewątpliwie problem ten jest bardzo trudny do rozstrzygnięcia, warto jednak , by stał się przedmiotem dyskusji na łamach "Pochodni". Idąc ulicą, spotykamy czasem starsze panie, które pomagają nam wsiąść do tramwaju czy przejść przez jezdnię, wylewając na głowę prowadzonego przez siebie niewidomego morze litości, obdarzając go takimi określeniami, jak: biedny, nieszczęśliwy, itp. Niewidomy gardzi upokarzającą go litością, przeto jak najprędzej, często w szorstki sposób, pozbywa się niefortunnej, choć na pewno mającej dobrą wolę, przewodniczki.  

 Na szczęście każdy medal ma dwie strony. Na zakończenie mego artykułu przedstawię pokrótce jasną stronę przysłowiowego medalu - stosunku widzących do niewidomych. Istnieją nieliczne, lecz ofiarne jednostki, oddane sprawie niewidomych, jako całości, nie szczędzące swych sił, by polepszyć warunki naszej egzystencji, i o ile to możliwe, zapewnić nam radość życia. Ponadto prawie każdy niewidomy posiada wśród widzących przyjaciół, którzy w najrozmaitszych okolicznościach służą mu za przewodnika , poświęcając swój czas, towarzyszą mu na wycieczkach i spacerach, czytają książki czarnodrukowe - brajlowskich mamy stanowczo za mało -   uczęszczają z nim do teatrów, słowem - ułatwiają i uprzyjemniają mu życie. A wszystko to robią jak coś, co się rozumie samo przez się, po prostu, bez niepotrzebnych słów, w sposób, który nie tylko nie upokarza, ale nawet nie onieśmiela.  

Jedna z moich koleżanek po dwutygodniowym pobycie nad morzem oświadczyła swej przewodniczce: "Dzięki pani na dwa tygodnie zapomniałam, że jestem niewidoma". Jestem głęboko przekonany na podstawie własnego doświadczenia, że mówiąc tak, wcale nie przesadziła. Nie lubimy zbytnio roztkliwiać się nad naszym kalectwem i jego skutkami w naszym życiu. Jeśli niewidomy odczuwa dla kogoś wdzięczność, nie zawsze umie i chce wyrazić ją w gorących, serdecznych słowach. Fakt ten stanowi, jak sądzę, jedną z przyczyn dość rozpowszechnionej wśród niewidomych niegrzeczności. Jednakże pomimo niechęci do rozczulania się nad sobą, warto czasem pomyśleć o omówionych wyżej sprawach. Za okazywaną nam przyjaźń odpowiedzmy w miarę swych możliwości naszą przyjaźnią, przejawiającą się w czynach, nie tylko w słowach.

Pochodnia maj 1956