Szczęśliwe życie szczotkarza  

KRZYSZTOF GÓRSKI

 

Czym jest szczęście? Pod takim tytułem redakcja "Pochodni" kilka lat temu ogłosiła konkurs dla swych czytelników. Ludzie pisali o różnych definicjach szczęścia i czytającego nieraz zdumiewało, jak niewiele rzeczy może sprawić, by życie było udane. W przypadku Stanisława Machoja z Leszna Wielkopolskiego szczęście to udane dzieci, to zadowolenie z ich sukcesów życiowych i zawodowych. Odwiedziłem pana Stanisława i jego żonę Władysławę w ich prywatnym mieszkaniu. Niecałe 60 metrów w bloku. Czysto, przytulnie, spokojnie. Z rodzicami został tylko 22-letni syn Ryszard. Resztka z piątki potomstwa wyrwała się w świat.

 Zacznijmy jednak tę, wydawałoby się banalną historię, od punktu wyjścia, czyli miejscowości Przedmoście w wolsztyńskim powiecie. W 1932 roku w tej wielkopolskiej wsi przyszedł na świat Stanisław Machoj. Rodzice gospodarzyli na 10 hektarach.  

- Z dzieciństwa niewiele pamiętam - mówi. - Ot, biały kolor mleka, ciemne chmury, błyskawice, twarz ojca i matki. W wieku czterech lat zacząłem szybko tracić wzrok na skutek jaskry.  

Nie zobaczył już wkraczających w 1939 roku Niemców do jego wsi, nie pamięta Skarżyska Kamiennej, w którym po wysiedleniu rodzina spędziła całą okupację. W Zakładzie dla Niewidomych w Owińskach przebywał 5 lat. Pierwsze dwa lata, bez rodziny, ciężko znosił. Gdy jednak skończył 17 lat, tęsknota poszła precz, bowiem zakochał się w niewidomej dziewczynie.

- Panie, i na cóż przydały się te moje kilkuletnie starania, dała mi kosza - macha z rezygnacją ręką. Nie chce jednak wyjawić imienia swego pierwszego bóstwa, gdyż znają ją w Owińskach, była tam nauczycielką.  

W młodych latach Stasio Machoj był bardzo kochliwym młodzieńcem. Jego wybranki nie odwzajemniały uczucia i po krótszym lub dłuższym czasie opuszczały go, zostawiając rozdarte i krwawiące serce kawalera. - Koszyczków dostałem tyle, że mógłbym ułożyć kolekcję. Problem był w tym, że stałego związku ze mną zabraniali rodzice moich wybranek. Gadali: - Wyjdziesz za ślepego, to będą z tego ślepe dzieci. Taka ciemnota była wtedy na wsi - wspomina po latach. Jednak ta sercowa mordęga skończyła się wreszcie.

15 października 1951 roku rozpoczyna pracę w ogólnoinwalidzkiej spółdzielni szczotkarskiej w Lesznie Wielkopolskim. Po 45 latach i 7 miesiącach pracy w zawodzie szczotkarza, idzie na zasłużoną emeryturę. Można powiedzieć, że spędził ten czas w jednej firmie, bo 2 stycznia 1963 roku (pan Stasio ma świetną pamięć do dat) niewidomi z Leszna stają się automatycznie pracownikami poznańskiej spółdzielni "Szczotkarz".  

Przez lata pracy pan Stanisław "miał nad sobą wielu" prezesów. Pierwszy, Stanisław Sosin, był przedwojennym majorem Wojska Polskiego. W kampanii wrześniowej stracił nogę, a za komunistów, wolność. Dopiero po październiku 1956 roku został zrehabilitowany i wrócił do pracy. Natomiast prezes Aleksander Król z poznańskiego "Szczotkarza" nieświadomie dopomógł mu w wyborze żony.

- Zbliżałem się do trzydziestki i ciągle byłem kawalerem. Bardzo chciałem założyć rodzinę. Wokół mojej osoby robiło się pusto, a ja miałem tyle energii, pomysłów na życie - mówi Stanisław Machoj.  

Prezes Król utworzył filię spółdzielni w podpoznańskim Spławiu i tam miała pracować młoda pani Władysława. Była też inwalidką wzroku. I traf chciał, że spotkali się na wiadukcie koło Dworca Głównego w Poznaniu w drodze do Spławia. Pan Machoj zagadał, ona odpowiedziała i po niespełna trzech miesiącach stanęli przed ołtarzem latem 1961 roku. Przez 1,5 roku mieszkali skromnie w jednym pokoju, potem dostali małe mieszkanko w Lesznie. Zaczęły się rodzić dzieci, a przyszło ich na świat pięcioro. Dziś rodzice mówią jednym głosem: - Są ładne, zdolne i wyrosły na dobrych ludzi. One są jedyną naszą satysfakcją w życiu.

Najstarsza, Krystyna, po ukończeniu teologii pracuje obecnie w Osiecznej, w sanatorium dla przewlekle chorych dzieci. Danuta, też po studiach teologicznych, uczy religii w Owińskach. 30-letni Jacek dyrektoruje firmie leasingowej w Poznaniu. Aleksander jest po technikum elektrycznym i pracuje w prywatnej firmie. Najmłodszy, Ryszard, robi karierę w Mc Donald's i jednocześnie studiuje w Poznaniu na kierunku - zarządzanie.

Niełatwą sprawą było wychowanie, wykarmienie, ubranie takiej gromadki. A ile ci ludzie zarabiali jako szczotkarze chałupnicy? Pracowali niekiedy po 10-12 godzin dziennie. Dziś pan Stanisław dziwi się tym niewidomym, którzy tęsknią za komuną.

- I co tu płakać za tamtym dziadostwem. Tu, w Wielkopolsce, szczotkarze zarabiali niewiele. Podobno lepiej mieli w Lublinie i na Śląsku. Nasza rodzina żyła bardzo skromnie, ale zawsze było na chleb i masło. Oczywiście dziewczyny trochę się buntowały w liceum. Chciały się ładniej ubrać, ale my z matką mówiliśmy - ważniejsza jest nauka, a nie strój - podkreśla ojciec.

Dziś państwo Machojowie są emerytami. 1700 zł miesięcznie musi im starczyć na życie i lekarstwa. Ze środowiskiem leszczyńskich niewidomych nie utrzymują kontaktów, choć pan Machoj w połowie lat 90. był w zarządzie koła. Nie podoba mu się żebranina prowadzona przez koło, bo sam był przez wiele lat w ciężkiej sytuacji materialnej, a nie wyciągał ręki do nikogo. I jeszcze jedno go zdumiewa u wielu działaczy: - Za PRL modlili się do Marksa, a teraz jeżdżą na pielgrzymki. Całkowity upadek moralności. U nas w spółdzielni na 20 osób było ośmioro rozwodników. Co za czasy?  

Pan Stanisław zawsze czytał brajlowskie czasopisma. Ostatnio musiał zrezygnować z "Naszego Świata", bo 3 zł to za drogo dla jego kieszeni. "Pochodnię" prenumeruje i zbulwersował go artykuł sprzed dwóch lat. Przypomnijmy: chodziło o pokazanie rodzin, w których genetycznie przenoszone są wady wzroku z pokolenia na pokolenie. Nie zgadza się on na nagłaśnianie w czasopiśmie podobnych spraw. Dlaczego? - Ano dlatego, że żona i ja, mając wady wzroku, nie przekazaliśmy ich naszym dzieciom. Osobiście znam ponad 20 rodzin, których dzieci nie odziedziczyły wad wzroku.  

No cóż, nie zgodzę się z tym poglądem i pozostaniemy przy swoich zdaniach. Pan Stanisław jest stanowczy w swych przekonaniach. Nie cierpi obłudy, narzekania na los, rozkładania rąk i bierności życiowej. Takich jest większość. Jednak zna też wielu, bardzo wielu ludzi ze swego środowiska zadowolonych z choćby najskromniejszego życia. Na koniec mówi: - Niech pan napisze, że dla prostego człowieka, jakim jestem, wychowanie dzieci w trudnych materialnie warunkach i ich sukces życiowy to największa satysfakcja u progu  mija.

Pochodnia kwiecień 2001