Z listu Jana Silhana

Stanisław Żemis

 

W czerwcu ubiegłego roku zmarł w Krakowie Jan Silhan. Odejście tego szlachetnego człowieka, długoletniego wybitnego ofiarnego naszego działacza, wszyscy niewidomi odczuli bardzo boleśnie, a serdeczną pamięć o nim zachowają przez długie lata.  

Przed dwudziestoma dwoma laty straciłem wzrok. Towarzysz Leon Wrzosek zwerbował mnie do pracy we władzach w ówczesnym Związku Pracowników Niewidomych. Usiłowałem zdobyć jak najwięcej wiadomości o niewidomych i ich organizacji. O bieżących sprawach dowiadywałem się,  uczestnicząc w różnych zebraniach i podczas wyjazdów w czasie akcji połączeniowej. To mi jednak nie wystarczało. Chciałem wiedzieć coś o przeszłości, wejść w tradycje, poznać działaczy. Słuchałem przewodników, którzy byliby mi w tym pomocni. Wskazano mi dr Włodzimierza Dolańskiego i kpt. Jana Silhana. Dr Dolański był na miejscu i mogliśmy odbyć wiele pożytecznych dla mnie rozmów. Jan Silhan mieszkał w Krakowie. O bezpośredni kontakt trudno, a w dodatku Jana Silhana, najniesłuszniej, przedstawiono mi jako reakcjonistę. Wreszcie ośmieliłem się napisać do niego list. Wkrótce otrzymałem odpowiedź, utrzymaną w przyjacielskiej formie. Tak rozpoczęła się nasza wieloletnia korespondencja.    

Po śmierci Jana Silhana jego małżonka - pani Margit odesłała mi kilkanaście tych listów, zarówno Jego, jak i moich. Przeczytawszy je, doszedłem do przekonania, że pożytecznym będzie zapoznać Czytelników „Pochodni” choćby z jednym z tych listów. Uzyskawszy zgodę pani Silhanowej na opublikowanie ich, wybrałem list sprzed dwudziestu lat. W liście tym kolega Silhan przedstawia kilkudziesięciu wybitnych niewidomych, a w końcu pisze i o sobie.  

List jest bardzo długi i dlatego, choć nie ma w nich nic takiego, czego by nie można podać do ogólnej wiadomości, ograniczam się do przytoczenia wyjątków. Treść listu charakteryzuje samego Autora. Przebija z niego wielka troska o niewidomych, wielka kultura i rzadko spotykana dobroć. Nawet o wyrządzonych mu krzywdach i wrogich ludziach pisze z całą wyrozumiałością  i bez urazy. O sobie pisze na końcu listu.

Przedrukowując wyjątki z tego listu, pragnę naszym Czytelnikom przybliżyć tę piękną postać kpt. Jana Silhana i wyrazić hołd dla Jego ofiarnego życia.

Przejdźmy do samego listu.

 „Drogi Kolego!

Miły list Kolegi był dla mnie miłą niespodzianką, gdyż wprawdzie przyrzekliśmy sobie nawzajem pisywać do siebie - ale jakoś do tego nie dochodziło. Z treści i serdecznego, szczerego tonu listu Kolegi wnoszę, ze kontakt nasz może stać się głębszym, albowiem mamy nie tylko wspólne zainteresowania i cel, ale i jednakie do nich podejście, traktując je jako sprawy nadrzędne. Wprawdzie ostatnio muszę siebie poniekąd zniewalać do zajmowania się nimi, bo zbyt brutalnie zostałem od nich odsunięty, sądziłem przytem, że układ personalny w naszym Związku uniemożliwi mi w ogóle dalszą współpracę. Słowa Kolegi jednakowoż świadczą, że są jeszcze i inni koledzy, z którymi może dojść do porozumienia.  

Dzięki za miłe słowa pod moim adresem, cenię je tym bardziej, że pochodzą one od Kolegi, o którym również słyszałem bardzo pochlebne opinie, zwłaszcza o Jego charakterze, a to w życiu i pracy cenię bardzo wysoko. Referat Kolegi, wygłoszony w lecie ubiegłego roku (na zjeździe połączeniowym - przypisek Stanisława Żemisa) zrobił na mnie również bardzo korzystne wrażenie, jak i cała aktywność, jaką Kolega rozwinął w ostatnich czasach, pokonując tak dzielnie i tak szybko pierwszy wstrząs, jaki znany jest każdemu z nas, cośmy utracili wzrok w wieku, w którym dopiero nabrało się rozpędu do pracy życiowej. Jest też dla mnie bliskie i zrozumiałe, że Kolega jako społecznik z natury i z praktyki, zapalił się do pracy w dziedzinie spraw niewidomych. Skoro się bowiem poznało wielkie możliwości, jakie stoją przed niewidomymi, co w naszej sytuacji mogło przecież być prawdziwą rewelacją, bośmy wraz z widzącymi - uważali ten stan niemal za identyczny z niedołęstwem, to budzi się pęd do czynu, do zachęty towarzyszy losu, by zdobywali wszystko to, co jest dla nich dostępne. Im więcej się poznaje osiągnięcia wybitniejszych niewidomych, tym bardziej pragnie się zrobić samemu coś więcej nad przeciętność. A ślepota staje się wówczas już nie straszakiem, lecz tylko przeszkodą, której przezwyciężenie staje się radością i pragnieniem. Walczyć z nią i tworzyć wbrew niej - to podnieta tak wielka, że wielu z nas nawet już nie myśli o tym, by się z nią rozstać…

…Zapewne przychodzą i chwile ciężkie, chwile rozczarowań i zawodów, a wówczas jesteśmy skłonni przypisać te niepowodzenia właśnie tej naszej nieodłącznej „towarzyszce”, i w takich chwilach odczuwamy ją jako ciężkie brzemię i dopust losu. Ale to szybko mija. Należy sobie pomagać tym kierunku”.

W tym miejscu kol. Silhan wymienia i charakteryzuje prace i osiągnięcia trzydziestu dziewięciu wybitnych niewidomych.  

„Na zakończenie kilka słów o sobie, jako, że Kolega zapytuje o moją obecną pracę w Akademii Górniczo - Hutniczej. Jest ona raczej próbą wykorzystywania okresowych możliwości oraz mych wiadomości z czasów studiów politechnicznych, odbytych w latach 1907 - 1912 na Politechnice Kijowskiej i Lwowskiej. Próba wypadłą dobrze, jednakowoż nie wiadomo, czy kursy repetycyjne będą uznane za instytucję trwałą i potrzebną, czy też sporadycznie stworzoną.  

Studia politechniczne w swoim czasie przerwała mi służba wojskowa, a następnie wojna. Straciłem wzrok na początku pierwszej wojny światowej w szeregach b. armii austriackiej.  W kilka miesięcy potem byłem już hospitantem w jednym z najstarszych instytutów wychowawczych dla dzieci niewidomych. Zamierzałem poświęcić się zawodowi nauczycielskiemu. Uczęszczałem też na uniwersytet wiedeński, ale i tu nastąpiła przerwa, gdyż ówczesne ministerstwo wojny i czynniki opieki społecznej poruczyły mi zorganizowanie we Lwowie specjalnego zakładu szkolenia inwalidów. Prowadziłem ten zakład przez prawie dziewięć lat, realizując w nim zasady rehabilitacji i produktywizacji inwalidów ociemniałych, których przez nasz zakład przewinęło się przeszło dwustu. Mówię, przez zakład nasz dlatego, bo pracę swoją wykonywałem wespół z moją żoną, którą poznałem w 1915 roku w Wiedniu i która od owego czasu dzieli ze mną wszystkie me trudy jak najdzielniejszy i najofiarniejszy towarzysz. Rozwijaliśmy zarazem wszechstronną działalność opiekuńczą w stosunku do ociemniałych wojennych, przyczyniając się bezpośrednio czy pośrednio do powstania szeregu instytucji im poświęconych.  

Traktując problem niewidomych jako szeroki problem społeczny, nie mogłem oczywiście poprzestać na samych ociemniałych wojennych, lecz stale utrzymywałem kontakt z tym wszystkim, co składa się na pojęcie sprawy niewidomych. Często objeżdżaliśmy nasze ośrodki tej sprawy, utrzymując żywą łączność z ich działaczami, propagując sprawę w prasie, na zjazdach, przez radio, itd. Utrzymywałem nie mniej ożywiony kontakt z zagranicą. Dążyłem do stworzenia w Polsce ośrodka koordynacyjnego wszystkich czynników, poświęconych sprawie niewidomych. Zainicjowałem stworzenie Głównego Komitetu Opieki nad Niewidomymi w Polsce, przeprowadziwszy wyczerpującą korespondencję ze wszystkimi ówczesnymi związkami samopomocowymi, organizacjami społecznymi, zakładami wychowawczymi i czynnikami opieki państwowej. Opracowałem projekt statutu tego Komitetu, który został przyjęty przez grono wybitnych działaczy owej doby i w 1934 roku został zatwierdzony przez właściwe władze. Przygotowałem zwołanie pierwszego kongresu spraw niewidomych i wszystko zapowiadało się pomyślnie. Tymczasem pewne organizacje, pod wpływem rozmaitych konfliktów, powstałych na tle społecznym, wystąpiły nagle z komisji organizacyjnej…

Gdybym był mieszkał w stolicy, kontynuowałbym swe starania aż do ich realizacji czyniąc to ze Lwowa, wobec powstałych rozdźwięków, nie mogłem - zrezygnowałem. Skoncentrowałem swe wysiłki na innym odcinku pracy na terenie międzynarodowym, by poprzez zagranicę wywrzeć nacisk na nasze sfery. Zarazem współpracowałem z organizacjami i instytucjami krajowymi, zwłaszcza zaś zająłem się Towarzystwem Opieki nad Niewidomymi we Lwowie, dążąc do unowocześnienia charakteru pracy tego Towarzystwa. Na terenie międzynarodowym osiągnąłem to, że w 1936 roku zostałem prezesem Federacji Związku Niewidomych, do którego należało czternaście organizacji niewidomych z różnych krajów.  

W 1937 roku zorganizowałem Międzynarodowy Kongres Niewidomych w Warszawie, który odbył się jednocześnie z Międzynarodowym Kongresem Esperantystów. Na Kongresie Niewidomych posługiwano się również esperantem, aczkolwiek Kongres ten miał charakter specjalny. Zgłoszono trzydzieści referatów na rozmaite tematy sprawy niewidomych, a wśród uczestników (łącznie sto dziesięć osób z czternastu krajów) byli najwybitniejsi przedstawiciele ruchu samopomocowego, prezesi krajowych związków, itp. Esperanto było dla mnie przede wszystkim środkiem porozumiewawczym dla celów współpracy międzynarodowej, co okazało się w ciągu kilkudziesięciu lat ruchu esperanckiego szczególnie cennym dla niewidomych. Obecnie ruch ten na Zachodzie bynajmniej nie zmalał, a z krajów demokracji ludowej aktywny udział w nim biorą związki niewidomych z Czechosłowacji, Bułgarii i Węgier.  

Wypadki w 1939 roku zmieniły sytuację we Lwowie. Brałem udział w powstałej tam organizacji ociemniałych, a w roku 1945 przesiedliliśmy się do Krakowa. Przez pięć lat, pracując wspólnie z moją żoną, stworzyliśmy Krakowie ośrodek naszego ruchu. Ustąpiłem we wrześniu ubiegłego roku pod naporem W. i R. ( skrót oznacza pierwsze litery dwu nazwisk - przyp. red.), wybrany jako prezes honorowy Oddziału Krakowskiego. Jedno z naszych zapoczątkowanych dzieł - biblioteka niewidomych w Krakowie - nie została rozwinięta tak, jak to projektowałem, myśląc o nadaniu tej bibliotece charakteru ogólnokrajowego jako centralnej biblioteki niewidomych. Słyszę, że ma to być zorganizowane w Warszawie. Uważałem, że Kraków byłby tylko czasową siedzibą tej instytucji, którą przenieślibyśmy do Warszawy w swoim czasie.  

Łączę serdeczne pozdrowienia dla Kolegi i Jego Pani od szczerze oddanych  

Silhanów”.

Pochodnia Czerwiec 1972