„zawsze redaktor”
Trudno o optymizm Józef Szczurek Warszawska Spółdzielnia "Nowa Praca Niewidomych" 1 października ubiegłego roku obchodziła 35_lecie swego istnienia. Przez cały czas działalności często gościła na łamach naszego czasopisma. I nic w tym dziwnego, ponieważ w naszym środowisku zajmowała pozycję wyjątkową - należała do rękodzieła artystycznego. Jej wyroby cieszyły się wielkim powodzeniem nie tylko w Polsce, ale i w krajach zachodnich. Do niedawna nigdy nie było kłopotów ze sprzedażą, przeciwnie, odbiorcy domagali się coraz więcej i więcej. To stymulowały stały rozwój. Spółdzielnia była również bardzo aktywna pod względem społecznym. Istniała tu atmosfera stałego dokształcania się. W tym okresie aż siedemdziesięciu niewidomych, pracując zawodowo, zdobyło maturę, a niektórzy również wykształcenie wyższe. Prawie od początku spółdzielnią kieruje mgr Kazimierz Lemańczyk. 15 marca bieżącego roku obchodził 35_lecie swej pracy na stanowisku prezesa zarządu. Funkcję tę powierzono mu, kiedy nie miał jeszcze 23 lat. Był więc chyba najmłodszym prezesem spółdzielni w Polsce. Św. pamięci Henryk Ruszczyc, którego udział w powstaniu spółdzielni był bardzo duży, najprędzej poznał się na zdolnościach organizacyjnych i fachowych Kazimierza Lemańczyka i zaproponował, aby rada nadzorcza wybrała go na szefa zakładu. Z okazji tak wyjątkowej rocznicy redakcja "Pochodni" poprosiła młodego jeszcze Jubilata o rozmowę, która choć zahacza o przeszłość, to jednak skierowana jest całkowicie na teraźniejszość i przyszłość. ** ** **Jaka jest aktualna kondycja spółdzielni?- Możena powiedzieć, że nasz zakład jest na krawędzi przepaści. Do końca 1989 roku mieliśmy sytuację bardzo dobrą, potem wszystko zaczęło się walić. Rozpadł się ukształtowany przez lata system handlowy. Zniknęły państwowe hurtownie, co niezmiernie utrudnia sprzedaż. W ubiegłym roku zakupiliśmy dwie skomputeryzowane maszyny niemieckie i osiem japońskich. Możemy więc robić dziewiarstwo nowoczesne, ale to jeszcze nie wszystko. Nasz rynek zalały wyroby zachodnie, a także dalekowschodnie, które bardzo często są bezwartościowe, ale mają ładne opakowania i ludzie na to idą. Są jakby pierwsze jaskółki, że troszkę się poprawia. Nabywcy powoli się przekonują, że nie wszystko dobre, co się świeci. Niejednokrotnie towary zachodnie są jednorazowego użytku. Jest więc jakby początek powrotu do naszych krajowych wyrobów, które także mogą być ładne i mają duże wartości użytkowe. Problem jednak w tym, że społeczeństwo jest zubożałe. Najwięcej pieniędzy wydaje na żywność, natomiast na ubranie - coraz mniej. Jak już wspomniałem, handel hurtowy przestał istnieć. Są tylko hurtownie z wyrobami zagranicznymi, kupowanymi tam z przeceny. Gdy się jeszcze do tego doda, że przewożone były najczęściej bez cła, można je więc sprzedawać stosunkowo tanio przy dużych zyskach. Wierzę, że rząd dojdzie wreszcie do wniosku, że trzeba chronić przemysł krajowy przed zalewem tandety z Zachodu, a wtedy zrodzi się jakaś nadzieja dla spółdzielni niewidomych. Oczywiście zagadnienie to ma szerszy aspekt i to nie tylko ekonomiczny. Polski przemysł trzeba unowocześniać, ale nie likwidować, bo to jest już najgorsze. Zbywanie produktów naszej spółdzielni jest bardzo utrudnione, ponieważ, jak już wcześniej wspomniałem, nie ma krajowego systemu sprzedaży hurtowej. Posiłkujemy się handlem obwoźnym, ale dotarcie do małych sklepów rozrzuconych po całym kraju nastręcza wiele trudności, a poza tym powiększa niepomiernie koszty. Spółdzielnia "Nowa Praca Niewidomych" przechodziła różne koleje. W szczytowym okresie rozwoju miała 340 pracowników. Nigdy nie byliśmy dużym zakładem, ponieważ jako spółdzielnia cepeliowska mieliśmy krótkie serie, a właściwie można powiedzieć - produkcję modelową. Teraz, wobec trudności, które przeżywamy, obniżyliśmy stan zatrudnienia do 125 osób, w tym 70 niewidomych. Warto podkreślić, że prawie wszyscy inwalidzi wzroku pracują na pół etatu, a najwyższe zarobki nie przekraczają miliona złotych miesięcznie. Chodzi o to, aby każdy miał chociaż jakieś minimum pracy, bo przecież oprócz zarobków, ważny jest także kontakt z zakładem, z innymi ludźmi. Nasza spółdzielnia znajduje się w szczególnie trudnej sytuacji, ponieważ mamy tylko jedną branżę - dziewiarstwo. Tam, gdzie jest więcej rodzajów produkcji, często jedna branża ratuje w trudnych chwilach drugą. Kiedyś tak narzekali wszyscy na szczotkarstwo, że to przestarzały, niemal upokarzający zawód. Teraz okazuje się, że to niedoceniane przez lata szczotkarstwo daje większe szanse produkcji i zysku.W naszej spółdzielni przez te 35 lat bywało różnie. W najlepszych okresach rozkwitu braliśmy nagrody w rozmaitych konursach, także międzynarodowych. Było raz lepiej, raz gorzej, ale tak źle, jak teraz, nie było jeszcze nigdy.- Sporo miejsca poświęciliśmy spółdzielni, przejdźmy może zatem do innych zagadnień. Jako działacz nie tylko w skali lokalnej, ale ogólnokrajowej, czy mógłby Pan powiedzieć, jak postrzega Pan sytuację niewidomych w okresie dokonujących się w Polsce radykalnych zmian ekonomicznych i społecznych? Temat to niezwykle trudny i z bardzo niewielką dozą optymizmu. W Ewangelii powiedziane jest, że co boskie, trzeba oddać Bogu, a co cesarskie - cesarzowi. Tak jest tutaj. W okresie minionych 45 lat, mimo zła, które istniało, dla niewidomych udało się zrobić bardzo dużo dobrych rzeczy. Przecież powszechnie wiadomo, jak niewidomi byli traktowani przed wojną i dopiero po roku 1945 zaczęli żyć jak pełnowartościowi ludzie, a więc uczyć się, pracować, uczestniczyć w życiu kulturalnym, zakładać rodziny, pracować społecznie. Nasi najwybitniejsi działacze potrafili wykorzystać powstałe warunki i skierować nurt życia niewidomych na właściwe tory. W tym czasie osiągnęliśmy bardzo dużo. Jest to dorobek tysięcy ludzi, którzy pracowali społecznie z dużym poświęceniem i oddaniem. Byli wśród nich ludzie takiej miary, jak Włodzimierz Dolański, Henryk Ruszczyc, Józef Buczkowski. To oni i im podobni włożyli wiele wysiłku, aby niewidomych wydobyć z dna, aby ich włączyć w twórczy nurt życia, aby się stali pełnowartościowymi członkami społeczeństwa. To się udało. Dowodem są te wszystkie spółdzielnie, które zbudowaliśmy, szkoły, ośrodki rehabilitacyjne, placówki kulturalne. Dzisiaj to wszystko jest w wielkim niebezpieczeństwie. Powoli oddajemy jedna za drugą zdobyte wcześniej pozycje. Grozi nam, że znów zostaniemy wyrzuceni poza nawias społeczny i staniemy się przedmiotem opieki instytucji charytatywnych. I to jest bardzo smutne. Zapatrując się na Zachód, fascynując się nim, nie jesteśmy w stanie sprostać tam istniejącym warunkom. Niewidomi dzień po dniu tracą pracę. Pomijam już fakt, że ich życie staje się przez to o wiele cięższe, ale przecież na tym tle powstają i inne problemy, bardzo brzemienne w konsekwencje. Nie mając zorganizowanej, systematycznej pracy i związanych z tym obowiązków, jak mogą wypełnić czas pożytecznie? Jaka perspektywa? - Cztery ściany i beznadziejność. Młody człowiek kończy szkołę i wraca na wieś lub do małego miasteczka. Nie otrzymuje pracy, najczęściej przechodzi na utrzymanie rodziny. Jakie jest jego samopoczucie? Czy może założyć rodzinę? Kto na nią zapracuje, kto ją utrzyma? Nie może więc być mowy o normalnym życiu. Dotychczas nie mieliśmy się czego wstydzić. Nie tylko braliśmy, ale i dawaliśmy sporo społeczeństwu - naszą pracę i jej owoce. A teraz? Pan Ruszczyc kładł olbrzymi nacisk na to, abyśmy uwierzyli, że możemy coś zrobić, osiągnąć, dojść do wyznaczonych celów, że warto ponieść trud. Teraz będzie wszystko sprzyjało biernej postawie i złemu, destrukcyjnemu samopoczuciu. Nawet nie chce się myśleć, jakie będzie to samopoczucie. Sądzę, że nasze władze państwowe nie zdają sobie z tego sprawy. Zresztą zajęte są czym innym, ale Polski Związek Niewidomych powinien im to uświadomić, bo przecież ma obowiązek walczyć o sprawy swoich członków. Na Zachodzie mają osiągnięcia, ale i tam nie przyszły one same. Związki niewidomych nieustannie walczą o pozycję inwalidów wzroku. My też nie możemy cichutko siedzieć i liczyć na to, że będą o nas pamiętać. Odnoszę wrażenie, że nasze władze związkowe nie mają programu, jak dalej postępować, co robić, aby obronić sprawy niewidomych. Aktyw się chyba jeszcze nie przestawił na nowe pozycje, nie przyjął do wiadomości dokonujących się zmian. Wiem, że to jest bardzo trudne, ale innego wyjścia nie ma. Czas, żeby zacząć więcej myśleć o tych, którym brakuje na kawałek chleba. Są niewidomi energiczni, zdolni i przedsiębiorczy. W nowych warunkach oni na pewno sobie doskonale poradzą, ale musimy myśleć o tych przeciętnych, którzy bez pomocy z zewnątrz - zginą. Zapatrujemy się na Zachód, jednak tam niewidomi są pod opieką państwa, mają dobre warunki materialne, u nas do tego bardzo daleka droga. I dlatego jest tak ważne, abyśmy nie utracili tego, co w wielkim trudzie i wysiłku zbudowaliśmy w poprzednich latach.Te wszystkie spółdzielnie sami wybudowaliśmy. Nikt ich nam nie podarował. Niektórych to czasem drażni - mówią o gigantomanii, ale to nasza zdobycz, wypracowana wysiłkiem niewidomych w Poslce. Nie wolno tego utracić. To musi służyć nadal niewidomym, będzie to szansa jakiegoś podniesienia się i materialne poręczenie na przyszłość. Kiedy te dobra raz się wypuści z ręki, już nigdy do nas nie wrócą i dlatego te spółdzielnie, choćby w innych formach, muszą przetrwać niedobry czas. Ogarnęła nas jakaś drętwota, paraliż, ale ja wierzę, że uda nam się z tego wyzwolić, tylko trzeba mieć perspektywiczne widzenie i program. Na tym polega optymizm, moja wiara, że nie damy się zepchnąć ze zdobytych pozycji. Jeśli zaczniemy, choć małymi kroczkami, iść naprząd, to zwyciężymy. Niezbędna jest do tego aktywność Związku jako organizacji, jego władz i aktywu, a także każdego z członków PZN. Mgr Kazimierz Lemańczyk ma żonę i dwoje dzieci. Syn - Paweł - ma już własną rodzinę i ciekawą pracę, dającą mu zadowolenie. Córka - Anna - studiuje romanistykę w Uniwersytecie Warszawskim. Jest nie tylko ojcem, ale i dziadkiem. Mimo absorbującej i odpowiedzialnej pracy zawodowej, rozwijał działalność społeczną. Przez kilka lat należał do Rady Nadzorczej "Cepelii" i był przewodniczącym środowiska warszawskiego, które zrzeszało spółdzielnie z województw: warszawskiego, ciechanowskiego i piotrkowskiego. Przez długie lata był przewodniczącym komitetu budującego dom przyjaciół niewidomych w Laskach, a potem przewodniczącym komitetu budowy domu dla niewidomych kobiet w Żułowie (obydwie budowy zostały doprowadzone do końca). Jest również wiceprzewodniczącym zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, ponadto przez siedem lat pełnił bardzo odpowiedzialne funkcje we władzach PZN .To tylko niektóre, najważniejsze zadania społeczne mgr Kazimierza Lemańczyka. A więc praca zawodowa, obowiązki społeczne i rodzinne.- Jak Pan to wszystko mógł pogodzić?- Prawda, że nie jest to łatwe, ale od początku moja małżonka zaakceptowała fakt, że ja zajmuję się pracą zawodową i społeczną, a ona - prowadzeniem domu i wychowywaniem dzieci. Wychowała je bardzo dobrze. Nie znaczy to wcale, że ja nie znajdowałem czasu i miejsca dla dzieci, ale żona była zawsze na pierwszym miejscu. Mogłem się całkowicie oddać pracy zawodowej i społecznej dzięki takiej właśnie postawie żony. Nie musiałem martwić się o dom, wiedziałem, że tam wszystko dzieje się dobrze.Pracę swą traktowałem zawsze bardzo poważnie i odpowiedzialnie, uznając ją za służbę sprawie niewidomych w Polsce. Wobec zmieniającej się codziennie rzeczywistości nie jest to łatwe, ale wierzę, że wysiłki i praca setek działaczy, z których wielu już odeszło, nie pójdzie na marne, że przyniesie owoce. Dziękując za rozmowę, redakcja życzy młodemu jeszcze Jubilatowi spełnienia nadziei i pragnień - tych społecznych i osobistych. Wszystkiego najlepszego. Pochodnia kwiecień 1992
|