Sposób na życie

                             Katarzyna Kwiatkowska

Znawcy przedmiotu podkreślali jej profesjonalizm, pasję i talent aktorski.

Urszula Lauferska, poznanianka, swój sposób na życie odnalazła w poezji. Jest recytatorką utalentowaną, a w dodatku obdarzoną prawdziwym aktorskim talentem. Jako przedmiot swoich zainteresowań wybrała formę najtrudniejszą - monodram. I od lat dziewięciu w tym trudnym gatunku sztuki odnosi sukcesy na wielu polskich scenach. Najbardziej spektakularny to zdobycie I miejsca na Ogólnopolskim Przeglądzie Artystycznym Niepełnosprawnych w Grudziądzu w 2001 roku. Zaprezentowała tam 35-minutowy monodram, oparty na znanej powieści Tomy Keitlen „Pożegnanie z lękiem”. Razem z jej bohaterką tak sugestywnie wcieliła się w życie niewidomej kobiety, iż znani ludzie sceny, jak piosenkarz Tadeusz Woźniak, satyryk Krzysztof Daukszewicz czy poeta Ernest Bryll, którzy zasiadali w jury, zgotowali jej nie lada owację, bijąc brawa na stojąco. I to było największe uznanie dla jej talentu.

                   Mówi Urszula

Wychowałam się w tradycyjnej wielkopolskiej rodzinie. Już od dziecka obcowałam ze sztuką, gdyż moja ciocia przez długie lata kierowała miejscowym domem kultury. Z tego okresu najbardziej utkwiły mi w pamięci wesołe zabawy w teatr z młodszym rodzeństwem - bratem i siostrą. Ojciec wyszukiwał nam odpowiednie bajki i wiersze, a ja to wszystko reżyserowałam. Tata uważał, że dzieciństwo to raj dla maluchów i na wszystko nam pozwalał. I tak beztrosko upływał mi czas.

Mój sceniczny debiut miał miejsce w wieku  czterech lat, kiedy to publicznie powitałam księdza biskupa, który odwiedził naszą parafię.

   A potem przyszły dla mojej rodziny gorsze chwile. Gdy miałam 10. lat, na skutek powikłań po szkarlatynie zaczęłam tracić wzrok. Nie od razu, ale powoli i systematycznie. Przez dwadzieścia lat żyłam  od rozpaczy do nadziei na zmianę tego stanu rzeczy, aż do momentu, kiedy w wieku lat 30. straciłam wzrok całkowicie.

   Przedtem jednak była podstawowa szkoła dla dzieci słabo widzących w Łodzi. Tu również dostrzeżono mój recytatorski talent - grałam zawsze główne role w szkolnych teatrzykach. Naukę w liceum rozpoczęłam razem z dziećmi widzącymi, ale byłam tam tylko dwa lata, gdyż w drugiej licealnej klasie mój wzrok się na tyle pogorszył, że nie mogłam sama czytać. Nie było więc wyjścia - musiałam zmienić szkołę. Trafiłam do Bydgoszczy, gdzie razem z innymi niewidomymi dziećmi zaczęłam uczyć się zawodu dziewiarza. Przydał się w późniejszym samodzielnym już życiu, kiedy rozpoczęłam pracę w dziewiarskiej spółdzielni niewidomych „San Marko”. Przepracowałam tu spokojnie całe 30 lat, w tym 10 w przyspółdzielczej bibliotece. I ten okres wspominam najlepiej, gdyż mogłam wówczas rozwijać swoje pasje.

                      Życiowa stabilizacja

    Widzącego męża, z zawodu ślusarza precyzyjnego, poznałam na sylwestrowej zabawie u koleżanki. Przedstawił się, usiadł przy mnie i już mnie nie odstąpił aż do dziś. Jest dobrym człowiekiem i wspaniałym towarzyszem. Mogę na niego liczyć w każdej sytuacji. Jest to o tyle ważne, że do dziś nie przemogłam lęku przed samodzielnym chodzeniem po ulicy, mimo dobrego zrehabilitowania w domu. Dlatego moim przewodnikiem jest zawsze mąż. Przeżyliśmy razem 32 lata i  były to lata szczęśliwe, chociaż los nie dał nam dzieci. Dziś mój 50-letni mąż, po wypadku jest na rencie inwalidzkiej, dlatego może poświęcać mi jeszcze więcej czasu. Jeździ ze mną na wszystkie spektakle.

   Lubię poezję. Chociaż z natury jestem optymistką, zdarzają mi się i smutne chwile. Wtedy włączam kasetę z poezją. Uwielbiam klasyków, a z poetów współczesnych - księdza Jana Twardowskiego, Wisławę Szymborską czy Urszulę Kozioł. Lubię też, gdy coś się w moim życiu dzieje. Aby urozmaicić jego monotonię, zaczęłam się uczyć języka esperanto. I tu też odniosłam mały sukces. W 1987 roku na Międzynarodowym Kongresie Esperantystów, który odbywał się w Warszawie, z wielką pasją wygłosiłam po esperancku wiersz Leopolda Staffa „Deszcz jesienny”. Mój występ spotkał się z ogólnym aplauzem.

   W klubie esperantystów pracował z nami reżyser teatralny Bogusław Duszyński. I to pod jego okiem nauczyłam się swojego pierwszego monodramu „Pożegnanie z lękiem”, z którym później  zawojowałam Polskę - wygłaszałam go ponad 30 razy na różnych scenach i wszędzie święciłam triumfy. W samym Szczecinie występowałam dziewięć razy. Znawcy przedmiotu podkreślali mój  profesjonalizm, pasję i aktorski talent. Jedynie w Krajowym Centrum Kultury Niewidomych w Kielcach nie znalazłam uznania. Do dziś brzmią  mi w pamięci gorzkie słowa członków jury, kiedy wystąpiłam z nim na cyklicznej imprezie „Święto Słowa”: „Pani powinna ziemniaki obierać, a nie parać się poezją”. Po takiej opinii byłam załamana, zdenerwował się też mój reżyser pan Duszyński, gdyż monodram „Pożegnanie z lękiem” to nasze wspólne dzieło. Na szczęście nie uwierzyłam moim krytykantom, a późniejsze sukcesy udowodniły, że to ja miałam rację.

   Niełatwo dobrać tekst do monodramu. Akcja takiej prozy musi być wartka, a język barwny, urozmaicony. No i musi też być pewna doza emocji - czy to dramatycznej, czy też żartobliwej. Największą bowiem sztuką przy prezentowaniu na scenie tego gatunku prozy jest zafascynowanie widzów, całkowite skupienie przez kilkadziesiąt minut uwagi słuchaczy na wygłaszanym tekście. Dla mnie jest to tym trudniejsze, że nie mogę na bieżąco kontrolować wzrokiem reakcji widzów. Ale chyba radzę sobie z moją recytacją nie najgorzej, skoro wciąż chcą mnie słuchać.

   Nowego tekstu uczę się szybko. Najpierw przepisuję go na brajla, a potem, kawałek po kawałku, ćwiczę dykcję i interpretację, oczywiście pod okiem fachowców. Kiedy już wszystko gra, mogę wyjść na scenę.

                     Come back

   W tym roku Urszula Lauferska powróciła z triumfem również na kielecką scenę, bowiem w kwietniu Krajowe Centrum Kultury Niewidomych zorganizowało już po raz 10. „Święto Słowa”, o czym informowaliśmy w „Pochodni”. Spotkałam ją tam w gronie recytatorów warszawskiego Teatru Poezji. Wystąpiła w dwóch koncertach - „Sacrum w literaturze” ze świetnie przekazanym monodramem znanego hiszpańskiego jezuity ojca Romano Quero „Mój Chrystus połamany” i w zabawnej gawędzie, wygłoszonej poznańską gwarą, a zatytułowanej „Blubry Heli przy niedzieli”. I właśnie tym kilkudziesięciominutowym spektaklem, za który otrzymała pieniężną nagrodę, zawojowała kielecką, a właściwie bocheńską publiczność, gdyż festiwal recytatorów odbywał się w podkieleckim, malowniczo położonym Bocheńcu. Tak trzymać pani Urszulo! Życzymy jeszcze wielu prestiżowych widowni i znaczących sukcesów.

pochodnia wrzesień 2003