„zawsze redaktor”
Laski w moich wspomnieniach Hanna Pasterny
Do laskowskiego przedszkola trafiłam w wieku pięciu i pół roku. Zarówno rodzice, jak i ja, bardzo przeżywaliśmy rozłąkę. Trudno było mi tę sytuację zrozumieć i zaakceptować. Szkoła lekarstwem na tęsknotę Nie mogłam się doczekać rozpoczęcia nauki w szkole. Od zawsze kochałam książki, więc gorąco pragnęłam jak najszybciej nauczyć się brajla. Szkolne tempo wydawało mi się zbyt powolne i zastanawiałam się, dlaczego marnujemy tyle czasu na ćwiczenie poszczególnych liter. Naukę kontynuowałam więc popołudniami w internacie. Dzięki siostrze Rafaeli, mojej pierwszej szkolnej wychowawczyni, po pierwszym semestrze zostałam przeniesiona z klasy wstępnej do pierwszej. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. Musiałam się skupić na nauce i nadrabianiu zaległości, więc miałam mniej czasu na tęsknotę za domem. Książki pomagały mi przetrwać trudne chwile. Odkrywały przede mną nowe światy, skłaniały do refleksji i zadawania licznych pytań. Lubiłam się uczyć. W szkole zawsze działo się coś ciekawego: poznawanie różnych przedmiotów, przedstawienia, czytelnicze i językowe konkursy, wycieczki, piesze nocne rajdy po Puszczy Kampinoskiej z pieczeniem kiełbasek i śpiewem przy ognisku. W czwartej klasie powierzono mi funkcję klasowego kronikarza. Pani Ania Gedyk, wspaniała wychowawczyni naszej klasy i druga mama, do dziś ma ten zeszyt. Po spotkaniu z okazji dziesięciolecia ukończenia szkoły, zrobiłam pamiątkową kopię kroniki dla siebie. Kronikarskie doświadczenie przydało mi się w liceum dla widzących. Klasową kronikę prowadziłam przez całą szkołę średnią. Natomiast w szkole podstawowej trwało to krótko, ponieważ później często byłam wybierana na przewodniczącą klasy. Oczywiście były również rzeczy, za którymi nie przepadałam. Nie cierpiałam brudzić się plasteliną, zajęć w drewnie, dotykania obrzydliwych, zakurzonych modeli zwierząt. Gdy miałam siedem lat, byliśmy na wycieczce w gospodarstwie rolnym. Dotykanie zwierząt było obowiązkowe, nawet jeśli ktoś nie chciał. Mimo że należałam do tych nielicznych, którzy nie chcieli, bali się i brzydzili, z perspektywy czasu uważam, iż przymus wyszedł mi na dobre. Tylko dzięki takim metodom pracy świat otaczający małe dziecko niewidome przestaje być abstrakcyjny, zostaje oswojony i nabiera konkretnych kształtów. Gdy uczęszczałam do szkoły podstawowej (lata 1986-1994), uczyliśmy się także w soboty. Tego dnia było mniej lekcji. Plan był tak ułożony, że w sobotę lub innego dnia był czas na kółka zainteresowań. Według mnie rozłożenie szkolnych zajęć na sześć dni było dobrym rozwiązaniem. Nie musieliśmy siedzieć w szkole tak długo, jak to ma miejsce obecnie. Lekcje kończyły się najpóźniej o 13.30, a potem mieliśmy czas na inne zajęcia. Poza tym wielu z nas pochodziło z odległych rejonów Polski, więc rodzice nie byliby w stanie co tydzień po nas przyjeżdżać, a następnie odwozić. W tej sytuacji sobotnie chodzenie do szkoły było świetnym pomysłem. Zamiast snuć się po internacie, rozmyślać o niesprawiedliwym losie i zazdrościć widzącym rówieśnikom, szliśmy do szkoły, mając w perspektywie niedzielny wyjazd do Warszawy lub jakąś inną propozycję. Internat Po lekcjach większość uczniów nie wracała do własnych domów, lecz do internatów. Zazdrościłam dzieciakom z Warszawy, które codziennie bus odwoził do rodziców. Brakowało mi nie tylko rodziców, ale też własnego kąta. W domu czekał na mnie mój pusty pokój, a w internacie mieszkałam w pokojach co najmniej pięcioosobowych. Po powrocie z wakacji czy ferii było w miarę OK, ale im dłużej ze sobą przebywałyśmy, tym więcej było kłótni i konfliktów. Sądzę, że to nieuniknione. Ludzie muszą od siebie odpoczywać. Nie przepadałam również za dyżurami. Sprzątanie, nawet pastowanie podłóg dało się znieść. Najgorszy był dyżur w jadalni trzeba było wcześniej wstać, by kilkunastoosobowej grupie zrobić śniadanie, a po obiedzie zmywać talerze i gary. Na szczęście były także ciekawsze zajęcia: chór, misyjne kółko Bunga-Bunga, lekcje angielskiego, muzyki, rytmika i cotygodniowe wyjazdy na basen, niestety obowiązkowe. Większość wychowawczyń rozumiała, że mieszkanie w internacie nie jest dla nas łatwe. Starały się więc nas wspierać i stworzyć namiastkę domu. Dużo nam czytały. Nie były to lektury szkolne, gdyż te obowiązkowo każdy musiał czytać sam, lecz zazwyczaj książki niedostępne w brajlu. Z s. Angelą robiłyśmy przepyszny blok czekoladowy. Synowie pani Misi Grzelak trzepali za nas dywany i pomagali przy większych porządkach. Były wspólne wyprawy do lasu, pieczenie urodzinowego ciasta, wyjazdy do filharmonii na koncerty dla dzieci prowadzone przez ciocię Jadzię. Dla mnie bardzo cenne były wizyty w rodzinnych domach wychowawczyń. To były cudowne spotkania z ich rodzicami, rodzeństwem, czasem przyjaciółmi. Kiedyś całą grupą zostałyśmy na noc u p. Hani Popińskiej. Leżałyśmy wpoprzek tapczanu poupychane jak śledzie, z nogami na taborecie. Nie było zbyt wygodnie, ale bardzo fajnie. W szóstej klasie, podczas pobytu u innej wychowawczyni z okazji wolnego11 listopada, po raz pierwszy - i jak do tej pory ostatni - zaciągnęłam się papierosem. Niedawno dowiedziałam się, że jedna z moich byłych wychowawczyń miała trudną sytuację rodzinną. Bardzo mnie to zaskoczyło. Kiedy gościłyśmy u niej, byłam święcie przekonana, że jest szczęściarą, a jej rodzina jest idealna. Czułam ciepło i sympatię jej rodziców. Może nie chciałam widzieć niczego więcej, a może te rodziny mobilizowały się w czasie naszych wizyt i bardzo się starały dać dzieciom spragnionym rodzinnego ciepła to, co miały najlepszego. Były też niedzielne wypady na podwarszawską działkę rodziny jednej z wychowawczyń i kilkudniowe wycieczki na długi, majowy weekend. Na odpuście w Szczawnicy s. Agata - nazywana przez nas Puchatkiem - kupiła kapiszony, z których mogłyśmy postrzelać. Tam dozwolone było nawet wytarzanie się w błocie. Z internatu pamiętam również dreszczyk adrenaliny związany z nielegalnym przemycaniem do pokoi słodyczy, robienie prezentów dla rodziców i niespodzianek dla wychowawczyń z okazji ich imienin lub Dnia Nauczyciela. Nauka otwartości Do Lasek przyjeżdżało wielu sławnych ludzi. Zanim zdałam sobie sprawę z tego, że Krzysztof Zanussi jest słynnym reżyserem, przede wszystkim był dla mnie panem rozdającym pachnące mydełka, którymi chwaliłam się widzącym kuzynom. Kiedy miałam dziesięć lat, wręczałam kwiaty Barbarze Bush, żonie prezydenta USA, która odwiedziła Laski podczas wakacji. Właśnie wtedy moje zdjęcie po raz pierwszy ukazało się w gazecie. W Laskach poznałam pisarkę Małgorzatę Musierowicz. Kilka miesięcy później wrazz koleżankami z grupy odwiedziłam ją w jej poznańskim mieszkaniu. Gdy uczyłam się już w liceum, wymieniłyśmy parę listów, a kilkanaście lat później napisała recenzję mojej książki „Tandem w szkocką kratkę”. Któregoś wieczoru poszłyśmy z Puchatkiem do przebywającej w „Watykanie” - tym laskowskim - Mai Komorowskiej. Pięknie recytowała fragmenty „Pana Tadeusza” i poczęstowała nas drażetkami. W roku 1990 swoją obecnością zaszczyciła nas japońska pianistka, jedna z laureatek Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego, która grała na scenie Domu Dziewcząt. W świat muzyki klasycznej wprowadzał nas także niezapomniany Jerzy Waldorff. Do Lasek przyjeżdżali też ofiarodawcy, studenci i inni goście. Spotkania i rozmowy z nimi przybliżały nam świat i uczyły otwartości. Długo byłam przekonana, iż cechują się nią wszystkie ośrodki dla niewidomych. Będąc już studentką filologii romańskiej, nie mogłam zrozumieć, dlaczego dyrektor paryskiego instytutu dla niewidomych nie chce wyrazić zgody, bym przyjrzała się jednej lekcji. Skłonienie go do zmiany stanowiska w tej sprawie zajęło mi dużo czasu. Kilka lat później, podczas podyplomowych studiów logopedycznych, przekonałam się, że w Bydgoszczy jest jeszcze gorzej. Do dziś nie udało mi się wejść do tamtejszego oddziału dla głuchoniewidomych. Co zmienić? Obecnie w Laskach pracuje więcej instruktorów orientacji przestrzennej. To bardzo pozytywna zmiana. Dobrze, że niewidome dzieci uczą się chodzenia z białą laską. Ja takie zajęcia miałam dopiero w ósmej klasie. Trudno było mi zaakceptować laskę i boleśnie przeżywałam fakt, że z jej powodu na pewno wszyscy się na mnie gapią. Sądzę, że gdybym używała laski od małego, byłaby dla mnie czymś naturalnym i nie miałabym oporów przed poruszaniem się z nią. Od kilku lat uczennice laskowskiego ośrodka mają nowy, piękny internat, z gorącą wodą w kranach i ciepłymi, przytulnymi pokoikami. W zimie na noc nie muszą się grubo ubierać i kłaść masła na kaloryfer, by rano dało się je rozsmarować. Bardzo mnie cieszy ta poprawa warunków. Kilkakrotnie odwiedziłam nowy internat. Podczas tych wizyt zaniepokoiły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, część wychowawczyń wyręcza dzieci, czyli robi im krzywdę. Wiem, że jest coraz więcej dzieci ze sprzężoną niepełnosprawnością, ale nawet one są w stanie się pewnych rzeczy nauczyć. Nie powinno być tak, że wychowawczyni ścieli dziecku łóżko. Owszem, zrobi to szybciej, lecz w ten sposób ono nigdy się tego nie nauczy. Po drugie, nie słyszałam, by zwracano uwagę dziecku, które się kiwa lub trzyma palce w oczach. Na szczęście za moich czasów było to bardzo tępione. W Laskach jest coraz więcej tyflopedagogów, czyli osób posiadających wiedzę na temat blindyzmów. Ludzie bez takiego wykształcenia mówili nam, że fatalnie to wygląda, przypominali, w kółko powtarzali i byli konsekwentni. Dlaczego więc teraz osoby uświadomione, z odpowiednimi kwalifikacjami nie zwalczają blindyzmów i nie pomagają dzieciom wejść w świat widzących? Przecież one prędzej czy później będą musiały wyjść z cieplarnianych warunków i stawić czoła wyzwaniom na zewnątrz. Blindyzmy znacznie pogłębią ich wyalienowanie. Po co narażać dzieci na wyśmianie, pogardliwe uśmieszki i litościwe spojrzenia? Wiem, że nie wszyscy wychowawcy i nauczyciele przymykają na to oko, ale wielu niestety tak. Czy nie jest to pewne zaniedbanie, do którego dorobiono teorię bezstresowego wychowania? W Laskach, jak wszyscy nastolatkowie, przechodziłam okresy buntu. Świat wydawał się wtedy ponury i wszystko było bez sensu. Na przykład bardzo irytował mnie system klas opiekuńczych. Każda ze starszych klas szkoły podstawowej miała pod opieką klasę maluchów i każdy z nas zajmował się konkretnym dzieckiem. Organizowanie im Mikołajek czy zajęcie się nimi w Dniu Nauczyciela, gdy kadra świętowała w pokoju nauczycielskim, było nawet przyjemne, ale gdy dzieciak zbyt często przychodził do swojego opiekuna na przerwie, snuł się za nim, domagając się uwagi, strasznie to denerwowało. Mimo tych niedogodności jestem przekonana, że ten system dobrze działał, a pomysł z klasami podopiecznymi był świetny. Właśnie w taki sposób uczyliśmy się odpowiedzialności. Z czasem zrozumiałam, że pewne obowiązki, nakazy i zakazy miały sens. Jednak nadal uważam, że niektóre rzeczy nie powinny się były wydarzyć, a inne dobrze byłoby zmienić. W pierwszą środę mojego pobytu w internacie pojechaliśmy na basen. Kochałam wodę, uwielbiałam się w niej bawić z tatą, więc bardzo się na ten wyjazd cieszyłam. Moja radość szybko zamieniła się w koszmar. W ramach oswajania dzieci z wodą i przełamania ich lęku, trener każdego nowicjusza wziął na ręce i wrzucił do basenu. Nic mi się nie stało, ale lęk pozostał na długie lata. Zaczęłam kombinować i symulować różne dolegliwości, byle tylko nie pojechać w środę na pływalnię. Co prawda zwykle skutek był marny i jechać musiałam, ale i tak na tym basenie nigdy nie nauczyłam się pływać. Ponieważ w internacie spędza się większą część roku, bardzo ważne są wzajemne relacje, więzi i atmosfera. Właśnie dlatego, jeśli dzieci mają dobre kontakty z wychowawczyniami, nie jest dobrze, gdy zmienia im się wychowawców. Przecież dorastając, nie dostajemy nowych rodziców. Moim zdaniem dobrze by było brać pod uwagę opinie dzieci i umożliwić wychowawcy doprowadzenie grupy do końca szkoły. Uważam również, że nie należy przesadzać w zmuszaniu młodzieży do religijnych praktyk. Laski to ośrodek katolicki, z tradycjami i wartościami. Naturalne jest więc, że oczekuje się od uczniów odpowiedniej postawy i uczestnictwa w niedzielnej mszy. Jednak zamiast stosowania przymusu, warto pokazać piękno religii. Nadgorliwość jednej z sióstr zdziałała jedynie tyle, że po ukończeniu laskowskiej szkoły przez wiele lat nie chodziłam na roraty (kiedyś robiłam to chętnie), długo unikałam także nabożeństw różańcowych. Wspomniałam już o częstych wizytach studentów i sponsorów. Spotkaniom z aktorami czy innymi sławnymi ludźmi towarzyszyła radość i ekscytacja. Byli blisko, na wyciągnięcie ręki, można było ich o coś zapytać, a potem pochwalić się rodzinie i pełnosprawnym kolegom, że ma się kontakty w wielkim świecie. To dawało satysfakcję i budziło ich podziw. Gdy w liceum na lekcji polskiego opowiedziałam o moim uczestnictwie w pogrzebie Jana Lechonia - którego prochy sprowadzono z USA do Polski i złożono w grobie jego rodziców na laskowskim cmentarzu - koleżanki i nauczycielka zaniemówiły z wrażenia. Pozostałe kontakty też były dobre i ciekawe, lecz często ich nieodłącznym elementem była niepewność i gorycz. Gdy zapowiadano pojawienie się gościa, przeważnie kwitowaliśmy to stwierdzeniem, że znów przyjdzie ktoś do zoo, by nas sobie pooglądać. Trzeba będzie mu pokazać, że niewidomi umieją czytać, pisać, liczyć, być dla niego miłym, zagranicznym sponsorom zaśpiewać coś po angielsku, a jeśli przyniosą cukierki, brać po jednym, uśmiechnąć się i podziękować. Nikt nie przekazał nam tej instrukcji, sami wiedzieliśmy, że tak trzeba. Gdy miałam czternaście czy piętnaście lat, któregoś popołudnia do naszej grupy znów mieli przyjść zagraniczni goście. Moja przyjaciółka Agnieszka i ja dobrze mówiłyśmy po angielsku, więc s. Alinie bardzo zależało na tym, byśmy w tym spotkaniu wzięły udział. Nie miałyśmy ochoty na kolejny cyrk, więc uparłyśmy się, że właśnie teraz musimy posprzątać łazienkę. Nie pamiętam zakończenia tej historii, ale było ostro, bo siostra się popłakała. Porównań z cyrkiem i małpami w klatce nigdy nie robiliśmy w obecności nauczycieli lub wychowawców. Szkoda, bo gdyby to słyszeli, mieliby okazję porozmawiać z nami o naszych odczuciach i pewne rzeczy nam wytłumaczyć. Nawet w tamtej sytuacji z s. Aliną nie puściłyśmy pary z ust. Były jakieś wykręty, mowa o braku czasu i nadmiarze obowiązków, ale ani słowa o zoo. Nie przypominam sobie również, by ktokolwiek rozmawiał o tym ze swoimi rodzicami. Gdyby to zrobił, pewnie prędzej czy później wyszłoby to w naszych dyskusjach. Zastanawiam się, dlaczego uznaliśmy to za temat tabu. Przecież do większości nauczycieli i wychowawców mieliśmy zaufanie i lubiliśmy ich. W przytulnej pracowni prac ręcznych p. Lucynka Michalik wysłuchała wielu naszych zwierzeń. Może jednak przebywając od małego z dala od domu, dziecko dochodzi do wniosku, że musi sobie radzić samo i częściowo traci umiejętność szukania pomocy? Podczas wolontariatu w Belgii uczestniczyłam w zajęciach logopedycznych z niepełnosprawnymi dziećmi. Pamiętałam, jak bolała mnie świadomość bycia muzealnym eksponatem lub małpą w zoo, więc każdemu nowemu uczniowi tłumaczyłam, dlaczego tu jestem, jaka jest moja rola, mówiłam, że dzięki niemu dowiem się nowych rzeczy, sporo się nauczę, a w przyszłości lepiej i skuteczniej pomogę innym. Pytałam, czy mogę zostać. Wszystkie dzieci chętnie się zgadzały. Były dumne, że mi pomagają. Czuły, że uczestniczą w czymś ważnym. Później tę metodę kilkakrotnie zastosowałam także w Polsce. Jedna nauczycielka powiedziała mi, że nie muszę się tak usprawiedliwiać i tłumaczyć, dzieci są przyzwyczajone, bo ciągle pojawia się ktoś nowy. Widocznie miała to szczęście, że nigdy nie czuła się jak eksponat. Wiedziałam, że postępuję słusznie i dalej robiłam swoje. Nie dziwi mnie, że praktykanci oraz inne osoby nie wyjaśniają dzieciom i młodzieży celu swojej wizyty. Nie wiedzą przecież, że jest to dla nich ważne. Proszę więc nauczycieli i wychowawców - wytłumaczcie swoim uczniom, dlaczego goście przychodzą do szkoły i internatu. Ta świadomość i odkrycie sensu naprawdę bardzo pomaga, daje poczucie wpływu i dowartościowuje. Marzenia Będąc w Laskach, marzyłam o powrocie do domu. ieNie mogłam się doczekać niedzieli odwiedzin. Jedna niedziela w miesiącu była wyznaczona na wizyty rodziców. Dziś krytykuje się ten system, ale według mnie był dobry. Oczywiście rodzice mogli nas odwiedzać także w innych terminach, lecz wyznaczenie konkretnego było organizacyjnym ułatwieniem. W niedziele często wyjeżdżaliśmy, więc mogło się okazać, że rodzic nie zastałby dziecka. Moja mama przyjeżdżała już w sobotę. Dawałam jej moją poduszkę, by następnej nocy gorycz rozstania osładzać zapachem mamy. Miałam to szczęście, że moi rodzice nauczyli się brajla. Sama czytałam więc ich listy, bez pośrednictwa wychowawczyni. Do Lasek zwykle trudno było się dodzwonić. Marzyłam, by mieć taki telefon, który będę mogła mieć zawsze przy sobie, w każdej chwili móc zadzwonić do domu i nie rozmawiać na furcie, gdzie wszyscy wszystko słyszą, lecz gdzieś się z nim schować. Nie przypuszczałam, że już cztery lata po ukończeniu Lasek zostanę właścicielką telefonu komórkowego. Czasem marzenia spełniają się zaskakująco szybko. Co pozostało? Gdy byłam w czwartej klasie, do Lasek zaczęły przyjeżdżać wolontariuszki z Wielkiej Brytanii. Dzięki zaangażowaniu Puchatka regularnie przychodziły do naszej grupy. Początkowo rozumiałyśmy niewiele, ale spędzałyśmy wspólnie sporo czasu, więc pierwsze lody zostały szybko przełamane. Wolontariuszki przygotowały z nami kilka przedstawień, razem wyjeżdżałyśmy do Warszawy i na inne wycieczki. Siostra Agata bardzo pilnowała, byśmy w ich obecności rozmawiały po angielsku. Buntowałyśmy się i uważałyśmy, że to jest bez sensu. Dlaczego nie mogę zwrócić się do koleżanki po polsku? Przecież mówię do niej, nie do wolontariuszki. Zaczynając naukę w liceum, odkryłam, że wymagania Puchatka miały jednak sens. Okazało się, że moja znajomość angielskiego znacznie przewyższa poziom innych osób z klasy, więc już na starcie wzmocniło to moją pozycję. Jestem przekonana, iż ułatwiło mi to integrację. W wielu sprawach potrzebowałam pomocy (np. podyktowanie czegoś z tablicy), ale w zamian mogłam pomóc innym w angielskim. Przez rok czy dwa miałam raz w tygodniu dodatkowe zajęcia indywidualne, lecz nie dlatego że sobie nie radziłam, ale po to, by zrealizować więcej materiału. Mimo że pobyt w Laskach nie był łatwy, uważam, iż moi rodzice podjęli słuszną decyzję, wybierając dla mnie tę szkołę. To tutaj zdobyłam wiedzę i umiejętności praktyczne potrzebne w dalszym życiu. Dzięki tym solidnym podstawom ukończyłam studia, pracuję na otwartym rynku, samodzielnie podróżuję po Europie, napisałam dwie książki, jestem społeczną asystentką Przewodniczącego Europarlamentu prof. Jerzego Buzka. Z Laskami mam stały kontakt. Przyjechałam tam już w pierwszym miesiącu nauki w liceum. Pan Marian Magner regularnie wspierał mnie swoją matematyczną wiedzą. Gdyby nie te telefoniczne konsultacje z moim belfrem z podstawówki, znacznie trudniej byłoby mi przebrnąć przez matematyczny materiał „z wyższej półki”. W Laskach poznałam wielu wspaniałych ludzi. Jako wolontariuszka z radością wracam na organizowane tu rekolekcje dla głuchoniewidomych. Z kilkoma osobami z mojej klasy i grupy często rozmawiam przez telefon lub kontaktujemy się mailowo. Na klasowych spotkaniach rozmawiamy do późnych godzin nocnych i zawsze jest dużo śmiechu. Dzięki mojemu byłemu angliście, prof. Bogusławowi Markowi, od ponad roku dysponuję nowymi pomocami dydaktycznymi, przydatnymi w uczeniu niewidomych dzieci. Dwa miesiące temu na swoim wydziale na KUL-u zorganizował mi spotkanie autorskie. Zawsze mogę liczyć na p. Anię Gedyk - gdy dręczą mnie wątpliwości i pytania albo muszę dotrzeć w jakieś miejsce Warszawy i w każdej innej sytuacji. Dzięki s. Agacie nawiązałam kontakt z głuchoniewidomym, mieszkającym w Londynie księdzem Cyrilem. Kilka koleżanek, wychowawczyń i nauczycieli gościło u mnie w domu. Ja również ich odwiedzałam. Niedawno mojej przyjaciółce ze Szkocji pomogli niezwykle życzliwi rodzice nieżyjącej już głuchoniewidomej koleżanki z grupy, Małgosi Gajdzińskiej. Wiedziałam, że śmiało mogę do nich zadzwonić, mimo że była już 23.30. Natychmiast się zorientowali, że sytuacja jest wyjątkowa i trudna. Błyskawicznie zareagowali. Choć niekiedy kontakty z ludźmi bywają trudne, to właśnie drugi człowiek jest wspaniałym darem. Warto więc otwierać się na ludzi i dbać o podtrzymywanie znajomości. Dobrze, że potrzebujemy siebie nawzajem. Hanna Pasterny Dwumiesięcznik: "Laski" marzec kwiecie, 2011
|