Biografia prasowa  

    

Ireneusz Morawski

Członek Związku Literatów Polskich  

Działacz PZN i spółdzielczości niewidomych   

 

Co dały mi Laski na późniejsze życie

/Fragment/

 

  Motto: “Kto wraca, przyjmijcie go tak, jak gdyby nigdy nie odchodził”. Jan W. Goethe  

Zanim trafiłem do Lasek  

 

Urodziłem się w Nowogródku (dzisiaj Białoruś) w maju roku 1935. Wtedy w radiu grano melodie żałobne, bo chowano Marszałka. Też był maj, tyle że roku 1937, kiedy z mamą wróciłem do Nowogródka z klinikji w Wilnie. Mama w czasie mojej choroby absolutnie całkiem osiwiała, a ja przestałem widzieć świat i stałem się niewidomym dzieckiem. Dzieciństwo sprzed wybuchu wojny pamiętam jako ciąg samych miłych wydarzeń, a wojna w Nowogródku wybuchła 17 września 1939 roku, kiedy na wschodnie rubieże Polski wtargnęli Rosjanie. W listopadzie czy grudniu tego roku,  rodzice zdobyli informacje, że nasza rodzina jest przewidziana do wywiezienia do Rosji i jedynym ratunkiem była ucieczka choćby i na tereny okupowane przez Niemców. W historii zim polskich,  zima roku 1940 zapisana jest jako wyjątkowo mroźna i groźna, a nasze forsowanie granicy to materiał do osobnej, dość długiej opowieści. Z tej zimy wyniosłem odnawiające się przez długie lata odmrożenie rąk i nóg, a przeprawa do Guberni Generalnej skończyła się tym, że z jednym plecaczkiem i tym, co na sobie, wylądowaliśmy w Warszawie na ulicy Tamka 4 w domu, który przed wojną był domem nauczycieli, chyba samotnych, bo na parterze i sześciu jego piętrach znajdowały się długie korytarze, a po obydwu stronach tych korytarzy znajdowały się pokoje o wymiarach może 18 metrów kwadratowych, z przedpokojem i balkonem, ogrzewane kaloryferami z własnej kotłowni, a na końcach tych korytarzy ulokowano zbiorowe łaźnie, umywalnie i kuchnie. W tych umywalniach, a zwłaszcza w kuchniach wśród użytkowników, a szczególnie wśród pań, wybuchały liczne i codzienne awanturki i awantury. Nie było w tym domu moich rówieśników. Mieszkał tam sparaliżowany chłopiec,  Wojtek Kościelski, od którego    

dostałem dwie szmaciane zabawki -szmacianego krasnoludka i konika, który miał dziury i sypał trocinami. Te dwie poczciwe zabawki nie mogły zaspokoić moich zainteresowań rzeczywistością. Latałem po schodach, po korytarzach, chodziłem do sąsiadów, a bardziej do sąsiadek na pogawędki, ale w gruncie rzeczy wiodłem życie dziecka samotnego.   

W maju roku 1940 skończyłem lat pięć. Nie wiem, kiedy i jak rodzice postanowili, że mimo wszystko trzeba rozpocząć jakąś moją edukację. Wiedzieli, że niewidome dziecko musi być uczone i kształtowane specjalnie i mając wybór pomiędzy Instytutem na Placu Trzech Krzyży a Laskami, wybrali Laski. Warszawskie Biuro Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi mieściło się wtedy na ul. Elektoralnej 9. Z małym tłumoczkiem mojej ubogiej wyprawki, we wrześniu roku 1940, mama odprowadziła mnie na Elektoralną 9. Ojciec został w tym osiemnastometrowym pokoju na ulicy  Tamka 4, podobno leżał i płakał, płakała gorzkimi łzami mama, gdy wracała z Biura Towarzystwa Opieki i gorzko płakałem i ja, siedząc na ciągniętej przez dwa konie platformie, która na gumowych kołach toczyła się po kocich łbach szosy izabelińskiej. Ileż-to razy przyszło mi powtórzyć tę drogę - platformą, furmanką, autobusem i nawet piechotą.. Ileż to  razy!   

Końmi powoził pracownik z Lasek. A może to był pan Kowalski. Pani Zofia przypomniała mi, (co za niezwykła pamięć!), więc przypomniała mi, że pan Kowalski na imię miał Marek. Zastrzelili go Niemcy w styczniu 1944 roku, gdy nie chciał im pokazać, gdzie ukryta jest broń. Na moją pierwszą kolację w jadalni w domu św. Antoniego dostałem kaszę z marmoladą. Po raz pierwszy musiałem jeść z takiej blaszanej miski. Tą marmoladą pochlapałem sobie moje bordowe ubranko, a może zielone...Ubranek miałem dwa uszytych zresztą z sukienek mojej mamy.  A potem pani, która powiedziała, że mam się do niej zwracać “proszę siostry”, zaprowadziła mnie do niedużego pokoiku na pierwszym piętrze. Moi przedszkolni koledzy i koleżanki próbowali już spać, w kąciku siedziała dziewczynka, która wytwarzała dziwne dźwięki.  Dowiedziałem się później, że takie dźwięki powstają przy pisaniu brajlem.    

pewnym momencie za oknem odezwała się sygnaturka kaplicy. Za tę noc bez mojego domu i rodziców nie mogłem się z tymdź dźwiękiem pogodzić do końca moich laskowskich lat. I po raz pierwszy tej nocy spałem na wypchanym słomą sienniku. Zdaje się, że jeszcze długo w noc opłakiwałem moją bezdomność i nową sytuację. A na drugi dzień poznałem przedszkolnych kolegów i zacząłem przedszkolną edukację. I jeszcze jedno chcę tu utrwalić. Dziewczynka, która w kąciku sypialenki przedszkolaków pisała brajlem na amerykańskiej tabliczce, nazywała się Jadzia Chmielewska i uczęszczała do  siódmej klasy. Nic więcej nie wiem o jej losie.   

 

Laski a rehabilitacja poznawcza  

 

Wydaje mi się, że w literaturze tyflologicznej nie natrafiłem nigdy na termin “rehabilitacja poznawcza”, ale moje oczytanie w tym zakresie jest bardzo umiarkowane. Na własny użytek pod terminem tym rozumiem zespół działań zmierzających do przybliżenia niewidomym otaczającego ich świata rzeczy. Do tych, którzy chcieli mnie słuchać w tej sprawie mówiłem, że każdy ośrodek kształcenia niewidomych powinien prowadzić panoptikum jak największej ilości modeli  - zwłaszcza makro przedmiotów, które nas otaczają, a których nie można “obejrzeć” w jednorazowym dotykowym akcie poznawczym. Modele te powinny być jak najbardziej dokładnym odtworzeniem wzorcowych przedmiotów. Przecież ja nie wiem, jak naprawdę wygląda odrzutowiec czy elektrowóz, a nawet tak zwany pantograf, który łączył tramwaj z trakcją elektryczną. Może już nie ma pantografów, ale jakieś połączenie być musi. Więc jest bardzo dużo otaczających mnie rzeczy, których wyglądu nie znam, ale dzięki wielkiej czujności w tym zakresie ze strony wychowania w Laskach, mogłem poznać... No właśnie. W przedszkolu w Laskach od porannej pobudki aż do modlitwy wieczornej, zajmowała się nami i opiekowała siostra Germana. Oczywiście zjawiały się i inne siostry, ale ona była głównym motorem sprawczym naszych przygód i rozwoju. I ona działała tak, aby ani jeden dzień nie został zmarnowany na naszej drodze do wiedzy o świecie istniejącym dookoła nas. Przypominam sobie, że codziennie czekały nas jakieś poznawcze atrakcje. W czasie mojego pobytu w Laskach prowadzono duże gospodarstwo rolno-ogrodnicze, więc z siostrą Germaną bardzo dokładnie zwiedzaliśmy poszczególne jego fragmenty. W oborze uczyliśmy się doić krowy, stąd wiemy, jak wygląda krowa od strony brzucha, a także na rozkaz siostry Julianny krowy podnosiły nogi, żebyśmy mogli obejrzeć racice oglądaliśmy świnie i małe prosiaczki, króliki, i też gniazdo jaskółek, które się w tej ciepłej oborze zainstalowały. Powiem też, że nie szczędzono nam obejrzenia wiszącej na hakach, sparzonej już, przygotowanej do rozebrania na części świni, żebyśmy wiedzieli, że mięso, które dostajemy na obiad jest właśnie kawałeczkiem tego zwierzęcia. Chodziliśmy też do zakładowej szklarni, żeby sukcesywnie oglądać rozwijanie się roślin, z pomocą siostry rozbieraliśmy pąki tulipanów, żeby zobaczyć, że po zdjęciu kolejnej warstwy naskórka wyłoni się prawdziwy kwiat. Własnymi łapkami ubijaliśmy też kapustę do kiszenia, oglądaliśmy też tę samą kapustę przy jej szatkowaniu i kiszeniu jej w beczkach, i kiszenie ogórków, i pamiętam, jak robiliśmy w butelkach masło, które nie chciało się ścinać, aż przyszła siostra z kuchni i poradziła, żeby butelki wstawić do ciepłej wody. O, jakaż to była radość, gdy potem z butelek wytrząsaliśmy maślankę z grudkami gotowego masełka. Na pewno w Laskach były jakieś koty, ale żeby w nas na długo utrwalić przeżycie z obejrzenia kota, urządziła nam siostra Germana wyprawę do państwa Orzechowskich w Sierakowie (wieś oddalona kilka kilometrów od zakładu) , gdzie czekał na nas ładny kot, który dał się dokładnie obejrzeć, a pani Orzechowska długo opowiadała nam o jego obyczajach. W Laskach wszystko wolno nam było wziąć do ręki, powiem więcej: w Laskach trzeba było obejrzeć dotykowo wszystko, co obejrzeć się dało. Pamiętam, że nie brzydziliśmy się żab, dżdżownic, gąsienic i ślimaków. Miałem w ręku pszczołę, trzmiela i szerszenia też. Nie szkodzi, że te owady były nieżywe. Może to nawet lepiej dla trzymających je w dłoni. Oglądałem też wyjętą ze spirytusu żmiję.   

Gdyby nie pobyt mój w Laskach, gdyby nie ofiarna praca wielu sióstr i siostry Germany, nigdy nie włożyłbym ręki do prawdziwej dzieży z prawdziwym ciastem chlebowym, nie uruchomiłbym własnoręcznie maszyny, która trójpalczastą, żelazną łapą to ciasto mieszała, nigdy nie dotknąłbym prawdziwej piły tarczowej zwanej krajzegą, w prawdziwej kuźni nie obejrzałbym narzędzi kowalskich, nie umiałbym odróżniać liści dębu od asymetrycznych liści wiązu, nie dotknąłbym gniazdka skowronków, w którym w dodatku rozpierało się podrzucone pisklę kukułcze, nie jeździłbym prawdopodobnie nigdy na osiołku, który zresztą parę razy mnie zrzucił, nie miałbym w ręku wiewiórki - wprawdzie już martwej, ale prawdziwej, którą zdaje się później wypchano, nie miałbym w ręku prawdziwego,  żywego nietoperza, którego ktoś trzymał za pyszczek, żeby nas nie ugryzł, prawdopodobnie nigdy w sposób czynny nie odwiedziłbym ogrodu zoologicznego, gdzie na kolanach pani Żabińskiej siedziała prawdziwa wydra, gdzie doktor Żabiński dał nam do ręki półmetrowego, cieplutkiego spod lamp  węża boa, gdzie każdy mógł dotknąć żywego żubra, którego przywołano do żelaznej balustrady i gdzie mogliśmy przejechać się na wielbłądzie.  Oczywiście te nietoperze, węże boa i wielbłądy były już w starszych klasach szkoły podstawowej, gdy przyrody uczyła nas pani Jadwiga Manteuffel - spokrewniona z doktorem Żabińskim, dyrektorem warszawskiego ogrodu zoologicznego.

Dwumiesięcznik  "Laski"Nr1 2013