Biografia prasowa  

 

  Edwin Kowalik  

  muzyk  pianista

 redaktor miesięcznika:      

  "Magazyn Muzyczny"  

 

 

 

Laski moja macierz   

Tam, gdzie zakwitła radość   

Edwin Kowalik   

   

(…) Wielki autobus wiózł nas po kocich łbach za miasto wijącą się pośród pól i lasów wąską szosą. Zanurzyliśmy się w pachnący gąszcz sosen - cisza lasu i świergot ptaków były dla mnie czymś tak nowym i niezwykłym, że szedłem nic nie mówiąc, wytężałem słuch, skupiałem się jakby w sobie w oczekiwaniu na jakieś wspaniałe, nieznane mi rzeczy i sprawy. Zaraz też one się pokazały, a to w domu św. Antoniego, gdzie takich jak ja siedmiolatków umieszczono jako mieszkańców i pierwszoklasistów.  

Od razu rozpoczęło się zwiedzanie - pierwszy kontakt z nowym, kolorowym dla mnie światem. Trzymam wtyczkę radia, czekając, aż „lampowiec” nagrzeje się i wybuchnie z głośnika muzyka. Potem oglądam przez uchylone okno delikatny krzew jaśminu i gładzę jego listki, dotykam szorstkiej, niepomalowanej powierzchni prostego stołu, wreszcie przyprowadzony do fortepianu naciskam klawisze. Najpierw lekko i nieśmiało, a potem mocniej - białe, czarne, wszystkie razem,  

byle tylko grało, żeby brzmiały dźwięki. Odwracam się i mówię do mamy: „Już umiem grać, powiedz babci, że już umiem...”  

       Kiedy zostaję sam, beczę długo i rozpaczliwie. Ale to mija szybko. Wir życia uczniowskiego, koledzy, siostra Germana oddziałują kojąco. Nazajutrz jestem już tu jak u siebie. Laski stały się moim drugim domem.  

Naprzeciw domu jest kaplica. Dość często uderza w niej łagodne serce niewielkiego dzwonu. Wchodzimy. Równe, melodyjne głosy sióstr recytują na jedną nutę jakieś obce słowa - to łacina, to modlitwa. I znowu dla mnie muzyka. Zastanawiam się, czy to mówi jedna siostra czy wiele sióstr - jeden głos i jedna melodia słowa - a po dwóch latach znam już na to termin: unisono. Przy ołtarzu ksiądz Korniłowicz mówi niejasne dla mnie słowa - niejasne, lecz je czuję: „A po co mieć? A po to, żeby mieć... A po co mieć? A po to, żeby mieć... i mieć, i mieć, i jeszcze więcej mieć...” To kazanie dla tych dorosłych, którzy pragną pieniędzy - tak mi się później tłumaczy i myślę: a u nas to nigdy nie było ich dużo.  

Koło domu są klatki. Zaczynamy hodować króliki i morskie świnki. Uprawiamy grządki, które co rano trzeba pielić. Wcale nie jest ciężko, wdycham rześkie powietrze i przytulam się jakby całym sobą do porannych promieni słońca. Czuję wdzięczność do Pana Boga, do Lasek, do sióstr. Na spacerze zbieram jagody. Jemy je potem ze śmietaną i cukrem. Po podwieczorku pierwsza lekcja muzyki. Pan Dolański pokazuje mi ułożenie klawiszy - dwa czarne, przerwa, trzy czarne, przerwa, między nimi same białe. Gram gamę i śpiewam w górę jest taki tekst: „Jechał chłopczyk samochodem”, a w dół: „potem pieszo ruszył w drogę”. Dostaję do ręki książkę brajlowską. Dotykam punktów, wodzę czubkami palców.  

- Z czego te punkty? - pytam siostrę Michaelę.  

- To jest podziurkowany papier - odpowiada poważnie. Siostry zawsze mówią do nas serio. Nie zbywają, a jeśli żartują, to autentycznie, z rzeczy i spraw godnych radości. Odpoczynek odbywa się na dywanie rozłożonym na podłodze. Fajnie się leży, choć troszkę twardo pod plecami. W składziku z naczyniami mamy boćka, który nie był w stanie odlecieć i tu się chowa. Odnoszę naczynia do szafki, nagle dźgnięcie pod okiem - płacz, ból, strach. To bociek mnie dziobnął.  

- Pewnie nie lubi mnie - żalę się.  

- Lubi, lubi - zapewnia siostra - tylko on cię jeszcze nie zna.  

To mnie przekonało, przestałem płakać.  

I tak płyną miesiące. Nabroiłem sporo, stałem parę razy w kącie, ale krótko, odbywałem dyżury - zmywanie naczyń, wycieranie stołów, codzienne zajęcia, mycie, zaściełanie łóżka, nauka, odrabianie lekcji, spacery i wspaniałe godziny ćwiczenia na fortepianie. Na zakończenie roku szkolnego grałem w ogromnej sali domu św. Stanisława. Piękny utwór Roberta Schumanna „Marzenie” wzbudził mój i pewnie słuchaczy zachwyt. Pan Dolański też chwalił i kazał przez całe wakacje ćwiczyć. Ale w Częstochowie nie miałem pianina, tylko organki.  

Chodzimy na lekcje religii, razem z dziewczynami, do ich internatu. Siostra mówi o grzechach i o wierze w Pana Boga. Basia odpowiada bardzo dobrze, od razu się w niej chyba zakochuję, bo ją lubię i podoba mi się jej głos. Zwierzam się siostrze Germanie. Uśmiecha się i gładzi mnie po głowie: „Rozumiem, rozumiem, ale musisz poczekać. Jak urośniesz, wszystko zrozumiesz lepiej”.  

Wiem już, że w tym roku przystąpimy wszyscy do Pierwszej Komunii św. Uczymy się spowiedzi i co trzeba księdzu powiedzieć. Potem siostra po spowiedzi zachęca do przypomnienia sobie opuszczonych grzechów. Ja sobie przypominam i proszę o poprawkę, ale najpierw mówię siostrze, co to było: chciałem dać śwince morskiej  

do buzi kawałek węgla, żeby zjadła, ona nie chciała, a ja jej wtykałem siłą... Ponieważ świnka żyła nadal, siostra uznała, że nie muszę iść do poprawki.  

       Rozmawiamy dużo o uczynkach człowieka, o tym, co wolno, a co jest przez Pana Boga zabronione. Wydaje mi się to wszystko jasne i oczywiste. Przychodzi do nas Matka Czacka i tłumaczy nam, jak ważne i doniosłe przeżycie nas czeka. Zapamiętuję te słowa: „To będzie wielkie, największe spotkanie, jakiego doznacie,  

chłopcy, w waszym życiu - pierwsze spotkanie z Panem Bogiem, z Jezusem Chrystusem”.  

       Kiedy przyjąłem na język mały, okrągły opłatek, poczułem wewnątrz, nie wiem gdzie, impuls, krótki, nieokreślony, niezwykły - i do dziś za każdym razem go przeżywam, jest on we mnie.  

Po Komunii św. było wspaniałe, smaczne śniadanie. Przyjechały rodziny i dobroczyńcy Lasek, dostałem kolejkę na szynach, nakręcaną - lokomotywa i wagoniki jeździły wkoło po torach. Czułem, jak we wszystkich i także w moim sercu zakwita radość. Może to z powodu śniadania, wspólnej zabawy czy dlatego, że mam piękną kolejkę...  

Po latach zrozumiałem - ta radość to był owoc dobroci i miłości człowieka do małych niewidomych, do nieporadnych bliźnich. Ta radość zamieszkiwała w Laskach, płynęła od sióstr, wzrastała i dojrzewała w nas.  

    Magazyn Muzyczny luty 1988