Biografia prasowa  

 

Ireneusz Morawski  

Działacz PZN i spółdzielczości niewidomych  

Członek Związku Literatów Polskich  

 

 

Co dały mi Laski na późniejsze życie  

 

Motto: “Kto wraca, przyjmijcie go tak, jak gdyby nigdy nie odchodził”. Jan W. Goethe  

Wstęp  

 

Nie ma ucieczki przed upływem czasu. 66 lat temu przywieziono mnie do Lasek i zacząłem naukę przedszkolną, 5 grudnia roku 2006 minie sześćdziesiąt lat od poznania Andrzeja Bartyńskiego i stała się przyjaźń ważna dla naszego życia i tej opowieści, minęło 56 lat, jak właśnie z Andrzejem opuściliśmy Laski po skończeniu pierwszej klasy szkoły zawodowej, a teraz minęło już 4 miesiące, jak w dniach od 1 do 5 czerwca przebywaliśmy znowu w Laskach. W tej podróży towarzyszyły nam małżonki, a najważniejszym naszym przeżyciem  tych dni były czterokrotne spotkania z Panią Zofią Morawską - pewnie może i osiem godzin wymiany myśli i wspomnień. Rozmawialiśmy o bardzo wielu rzeczach ważnych, a także o drobiazgach, ale Pani Zofia wytrwale zmierzała do wydobycia od nas konkretnej wypowiedzi na temat: “Co w moim życiu dały mi Laski”. I w rozważaniach tych zjawiło się pytanie: Czy niewidome dzieci powinny pobierać naukę i rozwijać się w ramach tak zwanej “szkoły integracyjnej”, czy też lepsze jest dla nich kształcenie w ośrodkach specjalnych, a także w jakim momencie rozwoju można, czy nawet należy włączyć niewidomego ucznia do uczenia się w szkołach ogólnie dostępnych. I bez trudu doszliśmy do konkluzji, że przynajmniej szkołę podstawową niewidome dzieci powinny zaliczyć w ramach szkolnictwa specjalnego. Potem mogą podjąć kształcenie w szkołach masowych. I wtedy Pani Zofia spytała, dlaczego właśnie tak uważamy i co nam w sensie szeroko pojętej rehabilitacji dał kilkuletni pobyt w Laskach. Potem na prośbę Pani Morawskiej zobowiązałem się, że nasze doświadczenia w tym zakresie spróbuję opisać i zapisać, co niniejszym czynię.   

 

Zanim trafiłem do Lasek  

 

Urodziłem się w Nowogródku (dzisiaj Białoruś) w maju roku 1935. Wtedy w radiu grano melodie żałobne, bo chowano Marszałka. Też był maj, tyle że roku 1937, kiedy z mamą wróciłem do Nowogródka z kliniki w Wilnie. Mama w czasie mojej choroby absolutnie całkiem osiwiała, a ja przestałem widzieć świat i stałem się niewidomym dzieckiem. Dzieciństwo sprzed wybuchu wojny pamiętam jako ciąg samych miłych wydarzeń, a wojna w Nowogródku wybuchła 17 września 1939 roku, kiedy na wschodnie rubieże Polski wtargnęli Rosjanie. W listopadzie czy grudniu tego roku,  rodzice zdobyli informacje, że nasza rodzina jest przewidziana do wywiezienia do Rosji i jedynym ratunkiem była ucieczka choćby i na tereny okupowane przez Niemców. W historii zim polskich,  zima roku 1940 zapisana jest jako wyjątkowo mroźna i groźna, a nasze forsowanie granicy to materiał do osobnej, dość długiej opowieści. Z tej zimy wyniosłem odnawiające się przez długie lata odmrożenie rąk i nóg, a przeprawa do Guberni Generalnej skończyła się tym, że z jednym plecaczkiem i tym, co na sobie, wylądowaliśmy w Warszawie na ulicy Tamka 4 w domu, który przed wojną był domem nauczycieli, chyba samotnych, bo na parterze i sześciu jego piętrach znajdowały się długie korytarze, a po obydwu stronach tych korytarzy znajdowały się pokoje o wymiarach może 18 metrów kwadratowych, z przedpokojem i balkonem, ogrzewane kaloryferami z własnej kotłowni, a na końcach tych korytarzy ulokowano zbiorowe łaźnie, umywalnie i kuchnie. W tych umywalniach, a zwłaszcza w kuchniach wśród użytkowników, a szczególnie wśród pań, wybuchały liczne i codzienne awanturki i awantury. Nie było w tym domu moich rówieśników. Mieszkał tam sparaliżowany chłopiec,  Wojtek Kościelski, od którego    

dostałem dwie szmaciane zabawki -szmacianego krasnoludka i konika, który miał dziury i sypał trocinami. Te dwie poczciwe zabawki nie mogły zaspokoić moich zainteresowań rzeczywistością. Latałem po schodach, po korytarzach, chodziłem do sąsiadów, a bardziej do sąsiadek na pogawędki, ale w gruncie rzeczy wiodłem życie dziecka samotnego.   

W maju roku 1940 skończyłem lat pięć. Nie wiem, kiedy i jak rodzice postanowili, że mimo wszystko trzeba rozpocząć jakąś moją edukację. Wiedzieli, że niewidome dziecko musi być uczone i kształtowane specjalnie i mając wybór pomiędzy Instytutem na Placu Trzech Krzyży a Laskami, wybrali Laski. Warszawskie Biuro Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi mieściło się wtedy na ul. Elektoralnej 9. Z małym tłumoczkiem mojej ubogiej wyprawki, we wrześniu roku 1940, mama odprowadziła mnie na Elektoralną 9. Ojciec został w tym osiemnastometrowym pokoju na ulicy  Tamka 4, podobno leżał i płakał, płakała gorzkimi łzami mama, gdy wracała z Biura Towarzystwa Opieki i gorzko płakałem i ja, siedząc na ciągniętej przez dwa konie platformie, która na gumowych kołach toczyła się po kocich łbach szosy izabelińskiej. Ileż-to razy przyszło mi powtórzyć tę drogę - platformą, furmanką, autobusem i nawet piechotą.. Ileż to  razy!   

Końmi powoził pracownik z Lasek. A może to był pan Kowalski. Pani Zofia przypomniała mi, (co za niezwykła pamięć!), więc przypomniała mi, że pan Kowalski na imię miał Marek. Zastrzelili go Niemcy w styczniu 1944 roku, gdy nie chciał im pokazać, gdzie ukryta jest broń. Na moją pierwszą kolację w jadalni w domu św. Antoniego dostałem kaszę z marmoladą. Po raz pierwszy musiałem jeść z takiej blaszanej miski. Tą marmoladą pochlapałem sobie moje bordowe ubranko, a może zielone...Ubranek miałem dwa uszytych zresztą z sukienek mojej mamy.  A potem pani, która powiedziała, że mam się do niej zwracać “proszę siostry”, zaprowadziła mnie do niedużego pokoiku na pierwszym piętrze. Moi przedszkolni koledzy i koleżanki próbowali już spać, w kąciku siedziała dziewczynka, która wytwarzała dziwne dźwięki.  Dowiedziałem się później, że takie dźwięki powstają przy pisaniu brajlem.    

pewnym momencie za oknem odezwała się sygnaturka kaplicy. Za tę noc bez mojego domu i rodziców nie mogłem się z tymdź dźwiękiem pogodzić do końca moich laskowskich lat. I po raz pierwszy tej nocy spałem na wypchanym słomą sienniku. Zdaje się, że jeszcze długo w noc opłakiwałem moją bezdomność i nową sytuację. A na drugi dzień poznałem przedszkolnych kolegów i zacząłem przedszkolną edukację. I jeszcze jedno chcę tu utrwalić. Dziewczynka, która w kąciku sypialenki przedszkolaków pisała brajlem na amerykańskiej tabliczce, nazywała się Jadzia Chmielewska i uczęszczała do  siódmej klasy. Nic więcej nie wiem o jej losie.   

 

Laski a rehabilitacja poznawcza  

 

Wydaje mi się, że w literaturze tyflologicznej nie natrafiłem nigdy na termin “rehabilitacja poznawcza”, ale moje oczytanie w tym zakresie jest bardzo umiarkowane. Na własny użytek pod terminem tym rozumiem zespół działań zmierzających do przybliżenia niewidomym otaczającego ich świata rzeczy. Do tych, którzy chcieli mnie słuchać w tej sprawie mówiłem, że każdy ośrodek kształcenia niewidomych powinien prowadzić panoptikum jak największej ilości modeli  - zwłaszcza makro przedmiotów, które nas otaczają, a których nie można “obejrzeć” w jednorazowym dotykowym akcie poznawczym. Modele te powinny być jak najbardziej dokładnym odtworzeniem wzorcowych przedmiotów. Przecież ja nie wiem, jak naprawdę wygląda odrzutowiec czy elektrowóz, a nawet tak zwany pantograf, który łączył tramwaj z trakcją elektryczną. Może już nie ma pantografów, ale jakieś połączenie być musi. Więc jest bardzo dużo otaczających mnie rzeczy, których wyglądu nie znam, ale dzięki wielkiej czujności w tym zakresie ze strony wychowania w Laskach, mogłem poznać... No właśnie. W przedszkolu w Laskach od porannej pobudki aż do modlitwy wieczornej, zajmowała się nami i opiekowała siostra Germana. Oczywiście zjawiały się i inne siostry, ale ona była głównym motorem sprawczym naszych przygód i rozwoju. I ona działała tak, aby ani jeden dzień nie został zmarnowany na naszej drodze do wiedzy o świecie istniejącym dookoła nas. Przypominam sobie, że codziennie czekały nas jakieś poznawcze atrakcje. W czasie mojego pobytu w Laskach prowadzono duże gospodarstwo rolno-ogrodnicze, więc z siostrą Germaną bardzo dokładnie zwiedzaliśmy poszczególne jego fragmenty. W oborze uczyliśmy się doić krowy, stąd wiemy, jak wygląda krowa od strony brzucha, a także na rozkaz siostry Julianny krowy podnosiły nogi, żebyśmy mogli obejrzeć racice oglądaliśmy świnie i małe prosiaczki, króliki, i też gniazdo jaskółek, które się w tej ciepłej oborze zainstalowały. Powiem też, że nie szczędzono nam obejrzenia wiszącej na hakach, sparzonej już, przygotowanej do rozebrania na części świni, żebyśmy wiedzieli, że mięso, które dostajemy na obiad jest właśnie kawałeczkiem tego zwierzęcia. Chodziliśmy też do zakładowej szklarni, żeby sukcesywnie oglądać rozwijanie się roślin, z pomocą siostry rozbieraliśmy pąki tulipanów, żeby zobaczyć, że po zdjęciu kolejnej warstwy naskórka wyłoni się prawdziwy kwiat. Własnymi łapkami ubijaliśmy też kapustę do kiszenia, oglądaliśmy też tę samą kapustę przy jej szatkowaniu i kiszeniu jej w beczkach, i kiszenie ogórków, i pamiętam, jak robiliśmy w butelkach masło, które nie chciało się ścinać, aż przyszła siostra z kuchni i poradziła, żeby butelki wstawić do ciepłej wody. O, jakaż to była radość, gdy potem z butelek wytrząsaliśmy maślankę z grudkami gotowego masełka. Na pewno w Laskach były jakieś koty, ale żeby w nas na długo utrwalić przeżycie z obejrzenia kota, urządziła nam siostra Germana wyprawę do państwa Orzechowskich w Sierakowie (wieś oddalona kilka kilometrów od zakładu) , gdzie czekał na nas ładny kot, który dał się dokładnie obejrzeć, a pani Orzechowska długo opowiadała nam o jego obyczajach. W Laskach wszystko wolno nam było wziąć do ręki, powiem więcej: w Laskach trzeba było obejrzeć dotykowo wszystko, co obejrzeć się dało. Pamiętam, że nie brzydziliśmy się żab, dżdżownic, gąsienic i ślimaków. Miałem w ręku pszczołę, trzmiela i szerszenia też. Nie szkodzi, że te owady były nieżywe. Może to nawet lepiej dla trzymających je w dłoni. Oglądałem też wyjętą ze spirytusu żmiję.   

Gdyby nie pobyt mój w Laskach, gdyby nie ofiarna praca wielu sióstr i siostry  

Germany, nigdy nie włożyłbym ręki do prawdziwej dzieży z prawdziwym ciastem chlebowym, nie uruchomiłbym własnoręcznie maszyny, która trójpalczastą, żelazną łapą to ciasto mieszała, nigdy nie dotknąłbym prawdziwej piły tarczowej zwanej krajzegą, w prawdziwej kuźni nie obejrzałbym narzędzi kowalskich, nie umiałbym odróżniać liści dębu od asymetrycznych liści wiązu, nie dotknąłbym gniazdka skowronków, w którym w dodatku rozpierało się podrzucone pisklę kukułcze, nie jeździłbym prawdopodobnie nigdy na osiołku, który zresztą parę razy mnie zrzucił, nie miałbym w ręku wiewiórki - wprawdzie już martwej, ale prawdziwej, którą zdaje się później wypchano, nie miałbym w ręku prawdziwego,  żywego nietoperza, którego ktoś trzymał za pyszczek, żeby nas nie ugryzł, prawdopodobnie nigdy w sposób czynny nie odwiedziłbym ogrodu zoologicznego, gdzie na kolanach pani Żabińskiej siedziała prawdziwa wydra, gdzie doktor Żabiński dał nam do ręki półmetrowego, cieplutkiego spod lamp  węża boa, gdzie każdy mógł dotknąć żywego żubra, którego przywołano do żelaznej balustrady i gdzie mogliśmy przejechać się na wielbłądzie.  Oczywiście te nietoperze, węże boa i wielbłądy były już w starszych klasach szkoły podstawowej, gdy przyrody uczyła nas pani Jadwiga Manteuffel - spokrewniona z doktorem Żabińskim, dyrektorem warszawskiego ogrodu zoologicznego. Wspomnę jeszcze makaka jawajskiego - małpkę, która wzruszyła mnie wyglądem swoich łapek. Jej dłonie z zewnątrz pokryte były gęstym futrem, natomiast wewnątrz były drobniutkie i gładziutkie jak rączki dziecka. One miały dużą chwytność, a w tej chwytności czaiła się małpia, bo małpia, ale mądrość. Mimo długiego już życia, nigdy nie udało mi się dotknąć żywego bociana, ani myszołowa, toteż muszą do końca życia wystarczyć mi wrażenia dotykowe z obejrzenia tych ptaków wypchanych, jakie znajdowały się w tak zwanym “muzeum” w szkole w domu św. Stanisława. I od przedszkola aż do końca szkoły podstawowej był taki przedmiot, który nazywał się “modelowanie”. W glinie czy plastelinie utrwalaliśmy obejrzane bociany i nietoperze, a że nie wykazywałem zbyt wielkich ku modelowaniu zdolności, najlepiej modelowało mi się  żmije i węża boa. Wszelako owo modelowanie utrwalało z pamięci poznane kształty.   

A na zakończenie piątej klasy, nasz nauczyciel pan Wacław Józefowicz wraz ze swą małżonką, która uczyła historii, zorganizował dla nas wycieczkę do Krakowa na Wawel, do groty Łokietka w Ojcowie, do klasztoru Ojców Benedyktynów w Tyńcu, a także na Jasną Górę w Częstochowie. Z tej przygody dobrze pamiętam oglądane na Wawelu fragmenty rycerskich zbroi: buzdygan, wielki miecz obosieczny, tarcze, szyszaki, hełmy, prawdziwe pancerze, a także ściany namiotu Wezyra, który zdobyto pod Wiedniem i bardzo niewygodne krzesła senatorów z XVII wieku, na których pozwolono nam usiąść. Obejrzeliśmy też prawdziwe mnóstwo figurek aniołów i świętych w odwiedzanych kościołach. I powiem, że kiedy po latach, już jako dorosły człowiek, zwiedzałem znowu Wawel, a także pałace w Łańcucie czy Wilanowie, kiedy tylko wyciągnąłem rękę, żeby dotknąć jakiegoś historycznego przedmiotu, natychmiast odzywał się mało przyjazny głos, który wołał: “Proszę nie dotykać”. Czasem wyjaśniano, że starożytne szable, wazy i kryształy nie lubią ludzkiego potu i tracą urok, rdzewieją, pleśnieją i jeszcze gorzej.  Na środku królestwa siostry Julianny, na środku laskowskiego podwórza gospodarczego była waga. W wyobraźni dziecka waga kojarzyła się z wagą sklepową, która miała dwie szalki - na towar i odważniki, a tu, na tym podwórzu, waga to duży prostokąt dudniącej, żelaznej płyty. I płytę tę któregoś dnia podniesiono, wstawiono do powstałego otworu drabinkę, po drabince zeszliśmy do środka i pokazano nam wnętrze wagi pełne różnych zegarów pomiarowych. Nigdzie nie było odważników, bo na tej wadze ważono furmanki z kartoflami czy burakami, a po wojnie samochody, które podarowała Laskom Unra.   

Odrębny temat to kraina pomocy szkolnych. Lata czterdzieste to czas wojny i po wojnie. Nie było drukarni brajlowskiej, a książki i podręczniki były wyłącznie przepisywane ręcznie i to w jednym egzemplarzu. Dlatego też miała szerokie zastosowanie inwencja naszych nauczycieli, którzy różnymi, ale wciąż prymitywnymi, chałupniczymi technikami starali się urzeczywistniać ideę nauczania poglądowego. Wykonywano dla nas wypukłe rysunki komórek liścia, naczyń połączonych i rozkładu ciśnień, figur geometrycznych, osi, których nazw już nie pamiętam, wykresy funkcji i rzutów. A potem my sami wykonywaliśmy wiele z tych rysunków, używając szewskich radełek, deseczek, sznurków i gwoździ. Myślę, że dzisiaj się tego nie robi, bo nie trzeba, ale odnotowuję te fakty jako dowód naszej czci dla nauczycieli, którzy w czasie pozalekcyjnym trudzili się nad tym, żeby jak najlepiej uzmysłowić nam przekazywany materiał naukowy. Kończąc tę część mojej opowieści powiem, że zapisałem tylko parę przykładów rozumienia i realizowania w Laskach tego, co nazywam rehabilitacją poznawczą. Wielką zasługą laskowskich pedagogów było to, że zdawali sobie sprawę z niezwykłej ważności poznawania przez niewidomych świata dostępnymi nam sposobami. I powiem także i to, że kiedyś, gdy w latach sześćdziesiątych przez pewien krótki czas pracowałem w pewnym ośrodku szkolno-wychowawczym dla niewidomych, w pokoju wychowawców podjąłem temat rehabilitacji poznawczej i potrzeby sporządzania dla niewidomych naturalistycznie dokładnych modeli wszystkiego, co istnieje, a czego dotknąć, obejrzeć nie mogą. Wśród wychowawczyń, zwłaszcza młodych, przeważnie magistrów pedagogiki, powstał szum niepokoju, który jedna z nich wreszcie wyartykułowała: “Pracuję tu już parę lat i coś takiego nie przyszło mi do głowy”. Ofuknięto ją za szczerość, ale wiem, że większość tego gremium nie zdawała sobie sprawy z niebywałej ważności bezpośredniego, dotykowego pokazywania wychowankom otaczającego świata.Potem pracowałem też w spółdzielni niewidomych. Z przyjacielem,  Jankiem Gillertem,  wymyśliliśmy, że poprosimy dyrektora ogrodu zoologicznego, żeby przywiózł i pokazał nam trochę drobnej zwierzyny egzotycznej. I zniechęcono mnie, bo okazało się, że już przed laty był taki pokaz i przyszły zaledwie cztery osoby. A wniosek jest prosty: tylko  w tych czterech osobach zaistniało coś takiego, jak ciekawość poznawcza. A może tych, co nie przyszli,  od dziecka niewłaściwie wychowywano?   

 

Ruch, tężyzna, samodzielność  

 

     Zacznijmy od tego, że w Laskach od najmłodszych lat nie było wylegiwania się w łóżku. Łóżko służyło do spania w nocy i do tak zwanego poobiedniego “spoczynku”, gdy byliśmy w młodszej grupie. A kiedy mieliśmy po lat  12, 13 sypialnie były zamknięte na klucz i w ciągu dnia nie było tam wstępu. Ulubionymi słowami siostry Germany były: “Dzielny - dzielna, dziarski - dziarska, dziarsko, dzielnie”. Więc dziarsko i dzielnie wstawaliśmy natychmiast po pobudce, odkładaliśmy na bok kołderki i zaraz do mycia. Poranne mycie w czasie “młodszości”  odbywało się w zimnej wodzie, a polegało na umyciu zębów, “buzi” i szyi. Kiedy byliśmy dziećmi, wieczorem myliśmy się w ciepłej wodzie, a kiedy staliśmy się chłopcami, co wieczór byliśmy obowiązani myć się pod prysznicem z zimną wodą. Pamiętam takie okresy mojej dzielności, że pod zimny prysznic wchodziłem z dumą, odwagą i satysfakcją, ale znacznie częściej zimne kąpiele mi nie odpowiadały. Atoli wychowawcy dość skwapliwie pilnowali dopełniania przez nas tej powinności. Myślę, a nawet jestem przekonany, że wdrażanie, zachęcanie, czy wręcz zmuszanie niewidomych dzieci i młodzieży do ruszania się, było jednym z ważniejszych założeń dydaktycznych procesu wychowawczego w Laskach. Najmłodsze lata (przedszkole, młodsze klasy szkoły) to celowe wycieczki poznawcze i zabawy, których zapewne dzisiaj już nie ma. Bo czy dzisiaj w przedszkolach czy internatach bawimy się w “Kółko graniaste”, w “Jaworowych ludzi”, “Czarnego luda”, albo w “Stary niedźwiedź twardo śpi”,  w normalnego berka, czy  normalny pociąg, gdy biegniemy jeden za drugim. Dzisiaj, kiedy nie umiem już wdrapywać się na drzewa, wspominam z podziwem odwagę siostry Germany, która patrzyła z dołu, jak wspinaliśmy się na kolejne brzozy i dęby, albo jak zachęcała mnie, żebym dotarł jeszcze wyżej i zobaczył, jak wygląda czubek topoli.   

ym, którzy nie widzieli czubka topoli powiem, że jest to niegruba gałąź zakończona kiścią liści - tak pamiętam to zjawisko. Wtedy też uczyłem się chodzić na szczudłach i jeździć na hulajnodze. A żeby nie było to chodzenie bezsensowne, siostra dawała nam zadania - np. żebyśmy z domu św. Antoniego pojechali na hulajnogach do domu św. Stanisława i prziynieśli jej  książkę od pani Janiny. Dużo biegaliśmy. Młodszy ode mnie Zygmuś, który sporo widział, był taksówką, a ja szoferem. Trzymałem Zygmusia lewą ręką za prawe ramię i manipulowałem rączką biegów. Pierwszy bieg Zygmuś miał na karku, a ostatni, najszybszy - na czubku głowy. Naszemu wybieganiu się służyły również “kołobiegi”. Przed gankiem domu “Królowej Jadwigi” wkopano chyba sześć ładnie wypolerowanych słupków. Trzymając się takiego słupka, można było bezpiecznie biec dookoła nawet i pół godziny.  

A kiedy byliśmy już trochę starsi - 10, 11 lat, rok szkolny 1945-46, siostra Germana wprowadziła do naszego życia internatowego nową formę organizacyjną, zostaliśmy mianowicie pasowani na “Rycerzyków”. “Rycerzykostwo” było przedmurzem, było wstępem do Harcerstwa. Powstało “Prawo Rycerzyków”, o czym napiszę jeszcze później, a także wprowadziła siostra pewne formy organizacyjne. Z wcześniejszych doświadczeń zachowano formę podziału na “gromadki”, ale funkcjonowanie “gromadki” włączono w rytm całodziennych zajęć. Znaczne uprawnienia otrzymał tak zwany “gromadkowy”, który miał prawo wydawania rozkazów swoim podwładnym, a siostry wychowawczynie czuwały, żeby gromadkowy nie poczuł się władcą absolutnym i wykraczającym poza nadane mu uprawnienia. Dodam, że gromadkowego w demokratycznych wyborach wybierali członkowie gromadki i był czas, że byłem tym gromadkowym. Powiem też, że siostra Germana umiała tak ustawić tę bądź co bądź zabawę, że członkowie gromadki przynajmniej przez pewien czas słuchali gromadkowego tak, jak w wojsku słucha się swoich komendantów.A jeśli wojsko, to wojskowe maszerowanie, a jeśli maszerowanie, to i śpiewanie wojskowych piosenek - o rozmarynie, o szarej piechocie i pękach białych róż. No i wojskowe komendy. A że gromadkowy z tych komend znał przeważnie tylko tyle, co baczność - spocznij, padnij - powstań, biegiem marsz i... Chyba to wszystko, więc zajęcia nie były skomplikowane, ale ruchu było dużo. Gromadki, przynajmniej do pewnego czasu, lubiły te zabawy. Potem, jak zwykle, zaczęliśmy się nudzić i trzeba było wymyślać nowe formy zabaw. Oczywiście zabawy gromadkowych ze swoimi gromadkami nie zlikwidowały zajęć prowadzonych przez siostry z siostrą Germaną na czele. Prowadziła ona z nami zajęcia z przedmiotu, który obecnie nazwano “orientacją przestrzenną”.  Dostawaliśmy do wykonania zadania. Pamiętam, jak poleciła mi siostra udać się z domu św. Rafała, gdzie wówczas mieszkaliśmy, do domu św. Teresy, odnaleźć tam panią Kaczorową czy Malinowską i spytać ją, czy tracze jeszcze pracują. Oczywiście w moim życiu laskowskim drogę do domu św. Teresy przemierzyłem na pewno kilkaset razy, ale wtedy było to po raz pierwszy samotnie i z wyraźnym zleceniem. Dodam, że dom św. Teresy był wtedy bardzo mocno zburzony i tylko na parterze mieszkali jacyś ludzie z rodzinami, może nawet robotnicy zatrudnieni w zakładzie, a obok nich mieszkały też i ich zwierzęta - na przykład kozy. Kiedy dom odbudowano, w klasach na parterze bardzo długo utrzymywał się kozi zapach. Oczywiście dotarłem do św. Teresy, odnalazłem panią Kaczorową czy Malinowską i w podskokach z radości, że jestem już taki zaradny, wracałem do św. Rafała. Kiedyś z jednym z kolegów dostaliśmy zadanie znalezienia siostry Julianny. Siostra Julianna była najważniejszą osobą w gospodarczym podwórzu, w ogrodach, polach i sadach. Poznawało się ją po dźwięku licznych kluczy, które zawsze dźwięczały w jej ręku. Oczywiście siostra Julianna była uprzedzona, że będziemy jej szukać i dała się odnaleźć tylko z pewnym zakresem utrudnień. W każdym razie musieliśmy spytać o siostrę parę razy podwórzowych pracowników, bo laskowskie podwórze gospodarcze miało wówczas sporo zabudowań i zawijasów.   

W roku szkolnym 1946-47, gdy miałem, gdy mieliśmy lat 12, spod opieki sióstr, spod opieki wspaniałej siostry Germany, przeszliśmy pod opiekę wychowawców, a kierowniczką wychowania naszej, średniej grupy została pani Alicja Gościmska. To ona założyła z nami drużynę harcerską. Podchodząc do tej drużyny historycznie, to najpierw uczyliśmy się być harcerzami, potem wcielono nas do drużyny w Boernerowie (dzisiejsze Bemowo) i nosiliśmy na pagonach nr 92, aż pewnego roku, może pod koniec roku 1948, zarejestrowano naszą drużynę jako samodzielną jednostkę i na pagonach nosiliśmy numer 150, a należeliśmy do Hufca Żoliborz. U nas było nietypowo, bo drużynową została pani Gościmska, a jej przybocznym Jan Kaziród - nasz wychowawca. Do jego wielu metod wychowawczych mieliśmy tak dużo zastrzeżeń, że w roku (daty już nie pamiętam) przestał być wychowawcą, ale że przed częściową utratą wzroku był-ci on strażakiem pożarnym, to nieźle znał musztrę i wojskowe reżimy, które z pewną precyzją w naszym procesie wychowawczym stosował. O godzinie 5:30 rano wyrywał nas z łóżek ostry, nielubiany gwizdek. O wpół do siódmej odbywała się Msza w kaplicy, w której uczestnictwo przez wiele lat było sprawą codzienności. A na porannej zbiórce, jeszcze przed Mszą, ustawialiśmy się w dwuszeregu, druh dyżurny podawał komendy: “Kolejno odlicz! Baczność! Na prawo patrz! Druhu przyboczny- meldował wyprężony dyżurny stojąc przed druhem przybocznym i mówił: - dyżurny druh ... melduje drużynę na zbiórce porannej. Stan drużyny: jeden plus 16,nieobecnych dwóch, chorzy”! “Spocznij” mówił druh przyboczny do druha dyżurnego, a druh dyżurny stając przed dwuszeregiem mówił do nas: “Spocznij” i dopiero teraz mogliśmy zacząć poranny pacierz. Ta sama scena powtarzała się podczas zbiórki wieczornej. Rano, po Mszy, było ścielenie łóżek, śniadanie, szkoła, obiad, a po obiedzie gwizdek i zbiórka przed spacerem. Wychowawca (oprócz druha przybocznego mieliśmy też i innych wychowawców) pytał, kogo jeszcze nie ma i ruszaliśmy przed nim, za nim - niezależnie od pory roku, niezależnie od grubości pokrywy śniegowej, a nawet pod deszczem, jeżeli nie była to ulewa. Spacer trwał zawsze około dwóch godzin. Po spacerze zabieraliśmy się do odrabiania lekcji, czytania książek, zajęć własnych, a  o tych zajęć należało również “barowanie”. Można tu chyba mówić o czymś takim jak “kultura” czy tylko “cywilizacja barowania”. “Barowanie” zaczynało przeważnie dwóch amatorów. Działo się to w klasach, gdzie skupiało się nasze dzienne życie, albo na korytarzu. Dwóch chętnych brało się za bary - kto kogo położy na podłogę. I bywało, że do tych dwóch dołączało się dwóch, albo i więcej następnych walczących, z czego tworzyła się ciężko dysząca góra splątanych tułowi i kończyn. ”Barowanie” w różnych okresach przybierało różne formy. I był taki czas i taka moda, żeby wybraną ofiarę zanieść do ubikacji na parterze, gdzie znajdowała się żelazna beczka z wodą na wypadek awarii i należało tę ofiarę zanurzyć w tej beczce. I zdarzyło się, że za ofiarę wybraliśmy sobie jednego z wychowawców. Dzisiaj jest on dostojnym duchownym, a wtedy był niewiele od nas starszym studentem filozofii. Lubiliśmy go bardzo, bo był mądry, dobry i wesoły. Więc zanieśliśmy dobrego i wesołego wychowawcę do beczki, zanurzyliśmy jak trzeba, a gdy wychodziliśmy z pomieszczenia, pan B. wylewał na nas wodę z butów i wykręcał przemoczony dres. I zdarzyło się, że na pomoc panu wybiegła ze spiżarni siostra Hiacenta, która wołała: “Chłopaki! Ale wyście są! Co wam przychodzi do głowy”! I wtedy ktoś z nas zawołał: “Do beczki siostrę Hiacentę”! I wyciągnęło się dziesięć łap, żeby siostrę pochwycić i... Zaszumiał habit, zatupotały nogi zaszeleścił u pasa różaniec... Zgrzytnął klucz wewnątrz spiżarni, a potem siostra pytała, czy my naprawdę mieliśmy zamiar ją zanurzyć?      

Po kolacji był czas na harcerstwo. O ideowej stronie pokolacyjnych zajęć opowiem w innym  miejscu, a w części poświęconej zajęciom ruchowym powiedzmy, że drużyna była podzielona na chyba cztery zastępy. Na czele zastępów stali zastępowi i to jest rzecz oczywista, natomiast z zastępowych i innych harcerzy funkcyjnych utworzyła pani Alicja Gościmska zastęp specjalny, zwany “Zastępem Mieczy”. Na specjalnych zbiórkach “miecze” były przygotowywane do prowadzenia zbiórek ze swymi podkomendnymi, gdzie część zbiórki przeznaczało się na poznawczą czy wychowawczą gawędę, inna część była poświęcona grom i zabawom. Te same zasady postępowania dotyczyły też i całej drużyny. Wtedy organizatorem zajęć była druhna drużynowa i druh przyboczny, korzystano też z pomysłów szarych harcerzy. Wiosną i jesienią,  (lato spędzaliśmy poza zakładem), rozpalaliśmy harcerskie ogniska. W Laskach jest dużo terenów leśnych, ale my pod ognisko musieliśmy wyszukać w lesie teren bezpieczny, a następnie uformować “ absolutnie bezpieczne ognisko”. Potem ruszaliśmy w las po chrust. Tu bywał do wygrania konkurs: czyjego chrustu będzie więcej i który będzie łatwiej palny. Nigdy nie wygrałem tej konkurencji, natomiast udało  mi się zwyciężyć w grze, która polegała na takim się ukryciu, żeby szukający nie mogli mnie znaleźć. Nie było to łatwe, ponieważ szukającym zostawiono znaki, które bezspornie prowadziły do celu, czyli do mnie. Dodam, że była to letnia noc, kiedy w Laskach szaleją stada komarów, a mnie nie wolno było się zdradzić, że przyczaiłem się właśnie w tych krzakach. Takich gier terenowych druhna drużynowa wprowadzała mnóstwo. Ona miała książkę bodajże harcmistrza Szczygła, gdzie zapisano sporo gier terenowych, a pani Alicja dostosowywała je do możliwości niewidomych. Dostosowane w ten sposób gry czy zabawy kształtowały w nas umiejętności, które dzisiaj nazywa się orientacją przestrzenną. Harcerz, który szedł szukać ukrytego w krzakach kolegi, dostawał informację, że ma iść tą przecinką leśną na północ, aż natrafi na drzewko świerkowe, potem ma skręcić na północny zachód, gdzie za małym wzgórkiem, gdzie z ziemi wystają korzenie drzew, znajdzie... itd. Uczono nas znajdowania punktów orientacyjnych, które będą nam ułatwiać docieranie do żądanego celu. Aparatem pomocniczym były długie, harcerskie kije. Muszę tu zauważyć, że wiedzieliśmy, iż biała laska w ruchu ulicznym oznacza niewidomego, ale dostępne wtedy białe laski miały kształt i długość lasek podpórczych. Sądzę, że laski składane i białe laski długie są wynalazkiem lat może sześćdziesiątych. Więc długi, harcerski kij był prototypem, chciałoby się powiedzieć “proroctwem”, przeczuciem  tak powszechnie używanej dzisiaj długiej, białej laski. Idąc, tym długim kijem machało się przed sobą dla uniknięcia zderzenia z przeszkodą, albo stukało się przed sobą tym kijem o ziemię, żeby usłyszeć np. kałużę, albo wyciągało się go przed siebie, żeby zmierzyć szerokość napotkanego strumyka. Nie wstydzę się pamiętać, że  takich długich kijów używaliśmy na obozie harcerskim w roku 1948, kiedy nasze namioty zainstalowano na polanie głębokiego lasu, a my, zastęp harcerzy niewidomych, szukaliśmy w tym lesie dobrze ukrytej latryny. Tak było. Między zajęciami kije stały gromadnie w świetlicy. Każdy z nich posiadał taką tajemnicę, że rozpoznawaliśmy je bezbłędnie, bowiem w przyrodzie nie ma dwóch identycznie tożsamych przedmiotów czy zjawisk. To dopiero człowiek wynajdując cyfrowe kopiowanie, wynalazł stuprocentowe odwzorowanie treści i formy zjawiska. Dużo maszerowaliśmy. Za pieniądze z naszego sklepiku kupiliśmy trąbkę sygnałówkę i nieduży werbelek, na którym w czasie marszu dobosz wybijał rytm. Sprawie lepszej koordynacji ruchowej służyły dwa czy nawet trzy razy w tygodniu lekcje rytmiki, a także ilustrowane ruchem obrazy sceniczne, do których muzykę komponował prof. Witold Frieman. Pamiętam jakąś taką muzyczną inscenizację, której bohaterem był niedźwiedź, a my, już nie wiem, w jakie zamienieni zwierzęta, uprawialiśmy jakieś podchody i ucieczki przed tym źle zbudzonym misiem. Ale najsłynniejsze z tych muzycznych imprez były Jasełka roku 1946 na 47. Wtedy było w Laskach całkiem sporo ładnie śpiewających dziewcząt i chłopców. Wspaniale rozbrzmiewały chóry żeński i męski. Na oglądanie tych Jasełek przyjeżdżały z Warszawy delegacje ważnych ludzi. Nie umiem dzisiaj powiedzieć, jaki to był szczebel ważności, ale doskonale pamiętam delikatną dłoń pana Petrusewicza - wiceministra od lasów i leśnictwa. Byłem uczniem, któremu czasami zlecano pokazywanie gościom z zewnątrz, jak piszemy brajlem, jak czytamy, jak liczymy na kubarytmach... Po którychś-tam Jasełkach pamiętam salkę, w której było na pewno przeszło dwadzieścia osób. I zdarzało się, że sekretarz ambasady podawał mi rękę, a jego żona głasnęła mnie po ramieniu.   

Nasz druh przyboczny, wychowawca, który kiedyś był strażakiem pożarnym, lubił robić z nas wojsko, więc godzinami ćwiczył z nami: “W dwuszeregu zbiórka”! “Czwórki w prawo zwrot”! “Baczność! Spocznij”! “W tył zwrot”! “W prawo zwrot”! “Naprzód marsz”! “Drużyna śpiew”! Dużo śpiewaliśmy, bo śpiew był naszą zarejestrowaną w hufcu i chorągwi specjalnością. Braliśmy kiedyś udział w śpiewaczym turnieju i konkursie całej chorągwi mazowieckiej, a może tylko warszawskiej i zajęliśmy, jak sobie przypominam, trzecie miejsce. A wystąpiły tam zespoły wysokich umiejętności. Obowiązkiem harcerza było zdobywanie sprawności. Każda zdobyta sprawność manifestowała się swoistym kółkiem przyszytym do prawego rękawa. Na lewym rękawie nosiło się tarczę z herbem  i wyhaftowaną nazwę swojego miasta. Na przykład pamiętam, jak zdobywaliśmy sprawność kucharza. W niedzielę, wkrótce po śniadaniu udaliśmy się na Górę Ojca. Każdy zastęp miał zbudować ze znajdujących się tam cegieł swego rodzaju obramowanie ogniska, to  ognisko rozpalić i z przydzielonych  składników w przydzielonym kociołeczku ugotować zupę. Składniki były podobne, zupy wyszły różne, a w tym czasie pani Alicja na podobnym ognisku smażyła placki kartoflane z utartych przez nas kartofli. Zupę jedliśmy obowiązkowo z menażek za pomocą harcerskich niezbędników (łyżka, widelec), a placki z dekli. Pamiętam też egzamin ze sprawności zwanej “samarytanką”. To była umiejętność udzielenia pierwszej pomocy medycznej. Przed egzaminem odbyliśmy na pewno około 30 dni szkolenia, które prowadziła siostra Monika (lekarz), ucząc nas różnych zachowań wobec różnych zdarzeń i wypadków. Pamiętam, że egzamin był trudny i traktowany poważnie. Pamiętam, jak uczyliśmy się robić “czapkę Hipokratesa”. Jest to takie zabandażowanie głowy, żeby uformowaną z bandaży czapkę można było zdjąć, energicznie strzepnąć, a czapka nie ma prawa się rozlecieć. Nie mam daru do prac  ręcznych, więc na egzaminie czapkę robiłem trzy razy, to znaczy aż do skutku. Obowiązkiem też harcerza było zdobywanie kolejnych stopni: Młodzik, Wywiadowca, Cwik, Harcerz Orli, Harcerz Rzeczy Pospolitej, Podharcmistrz i Harcmistrz. Zdobycie każdego stopnia wiązało się z koniecznością wykazania się znajomością - nazwijmy to - harcerskiej wiedzy teoretycznej, a także umiejętnością wielu praktycznych zachowań i czynności. O stronie teoretycznej będzie w następnym rozdziale, a praktyka? Przede wszystkim orientacja i poruszanie się w terenie, ćwiczenia na zaradność i odwagę, umiejętność zorganizowania zajęć terenowych i innych dla oznaczonej grupy, wiązanie różnego rodzaju węzłów, odpowiednie pakowanie plecaków i rolowanie koców, posługiwanie się tak zwaną “finką” (każdy harcerz miał fiński nóż) i tak dalej - w zależności od wymogów kolejnego stopnia.   

Nie wiem, jak teraz przedstawia się w Laskach udział dzieci i młodzieży w gospodarczej codzienności. Za moich czasów wiele funkcji było scentralizowanych. W domu św. Franciszka była centralna kuchnia i pralnia, a w domu św. Alojzego - piekarnia, gdzie najpierw siostra Alfonsa, a potem pan Prędki wypiekali przepyszny chleb. A my pomagaliśmy w funkcjonowaniu tej codzienności gospodarczej. W czasie wojny, w roku 1943/44, kiedy mieszkaliśmy w mocno spalonym domu św. Stanisława, na przykład codziennie obieraliśmy kartofle. Dzisiaj też obieram, tyle że na mniejszą skalę, bo w domu dla rodziny, ale wykonuję to tak jak wtedy, to jest obieraczką. Po wojnie zdaje się, że obieraniem zajęła się odpowiednia maszyna, ale my na przykład wiosną przebieraliśmy ziemniaki z rozkopanych kopców, jesienią wyrywaliśmy z pola marchewkę, a pełniąc różnorodne dyżury, specjalnymi wózkami jeździliśmy do centralnej kuchni po obiady w dużych bańkach, do piekarni po chleb, do pralni z praniem i po pranie... Mycie naczyń też należało do obowiązków dyżurnych.   

A teraz parę zdań o zabawach tanecznych. W tym czasie w Laskach obowiązywała absolutna antykoedukacja. W domu św. Stanisława (dom dziewcząt) przy drzwiach wejściowych była dyżurka, a w dyżurce siostra dyżurna, która nigdy nie pozwoliła przekroczyć linii demarkacyjnej pomiędzy wejściem do dyżurki a schodami w głąb budynku. Wszelkie kontakty z dziewczętami załatwiały się za pośrednictwem siostry dyżurnej - np. pożyczenie od Basi czy Małgosi jakiejś  książki czy nut. Nigdy nie poznałem Zosi, która była moją rówieśnicą i pożyczyła mi, a raczej to ja pożyczyłem od niej,  notatki z historii starożytnej. Więc, jak z tego wynika, dziewczęta laskowskie w naszych zabawach tanecznych nie uczestniczyły. Natomiast uczestniczyły dziewczęta zapraszane z liceów warszawskich , a przede wszystkim dziewczęta z liceum w Boernerowie (dzisiaj Bemowo), do którego to liceum uczęszczało wówczas dwóch naszych niewidomych kolegów i jedna koleżanka. Zabawy takie organizowano przeważnie dwa razy w roku - jedną w karnawale, a drugą ewentualnie pod koniec roku szkolnego. Ponieważ kiedyś komuś z moich przyjaciół w pewnym liście próbowałem oddać atmosferę tych uroczystości, pozwolę sobie przytoczyć fragmenty tego listu, tym bardziej, że prawdziwie lubię to wspomnienie. A więc  cytuję:  

“Jeszcze dziś umiem wywołać w sobie urok tej atmosfery, jaką pozostawiły mi laskowskie zabawy taneczne, które w swej organizacji i przebiegu miały w sobie coś z owych odnajdowanych jedynie w książkach szlacheckich bali, gdy na nasze zaproszenie i oczywiście za zgodą naszych opiekunów przyjeżdżały do Lasek na tę zabawę panienki z liceów warszawskich, biedne pewnie jak my, bo niewielu było po wojnie bogatych, ale żeby naszą biedę przykryć, wypożyczano nam w Laskach otrzymane z jakiegoś daru garnitury angielskie, z prawdziwej angielskiej, chyba manchesterskiej wełny, pewnie i zdobywaliśmy jakieś krawaty, posypywano podłogę w sali gimnastycznej wiórkami parafinowymi  i talkiem, więc po dwóch pierwszych tańcach podłoga była śliska jak ślizgawka na stawie koło Sierakowa.    

Przed zabawą obliczaliśmy dochód z działalności naszego sklepiku i za ten dochód kupowaliśmy kiełbasę, ser, masło, długie bułki  i jeszcze co tam było potrzebne do kanapek na kolację dla Panienek no i dla nas.   

Czy można sobie wyobrazić przygotowania do takich quasi-szlacheckich  bali-zabaw, arystokratycznych, lecz dla ubogich?    

Na kilka miesięcy przed wydarzeniem przygotowywaliśmy jakieś podniosłe przedstawienie na zabawę. Były to np. obszerne fragmenty Rewizora Gogola, O Dwóch, co ukradli Księżyc Makuszyńskiego, albo nawet i fragmenty Nocy Listopadowej Wyspiańskiego czy Dziadów Mickiewicza.    

Trzeba też powiedzieć, że na kilka miesięcy przed zabawą pani Bronisława Czyżewicz, która prowadziła lekcje rytmiki,  ćwiczyła z nami różne kroki taneczne. Kroki te dzisiaj nikomu już nie są potrzebne, bo nie ma już takich zabaw, które chcą naśladować szlacheckie bale, a jeżeli są, to przecież nie dla nas.   

Przez nasze ciągłe oddalanie się od tamtego czasu, zapominamy taneczne kroki pani Bronisławy Czyżewicz, zapominamy śpiewny, melodyjny szloch akordeonu, na którym żałosne tanga wygrywał Janek Adasiewicz z towarzyszeniem fortepianu, przy którym siedział Stasiu Łysiak, albo Andrzejek Galbarski, albo Stefan Wantuch...    

Stasiu Łysiak  mieszkał  w Legnicy, gdzie był stroicielem fortepianów i już niczego nie nastroi, Andrzejek Jędruś Galbarski, z którym poznałem się jeszcze w laskowskim przedszkolu pod kierownictwem siostry Germany, teraz spoczywa na laskowskim cmentarzu, znacznie też bliżej mamy do mogiły Stefana Wantucha, bo przecież spoczywa na wrocławskim cmentarzu przy ul. Grabiszyńskiej, kędy wiosną ze snu go budzą zapalane przez nas znicze i feerie wiosennych ptaków, których niesamowity śpiew wciąż jeszcze słyszy absolutny słuch jego duszy...    

A  gdzie jest Janek Adasiewicz???  

Wzorem przedwojennego obyczaju zwracaliśmy się do panienek per “pani”, co najwyżej “koleżanko” lub “druhno”,  jeżeli panienki były harcerkami, a przechodzenie “na ty” należało do rzadko stosowanego stopnia poufałości.   

      Po zabawie, po zabawach, my chłopcy co odważniejsi i żądni nowych wzruszeń - Andrzej Bartyński, niezmordowany Jaś Wojtkowski, który miał jakieś lewe klucze, żeby się dostać do różnych zamykanych pomieszczeń, Wojtek Zawistowski, Włodek Kopydłowski, no i ja, wymykaliśmy się w nocy z naszych łóżek i wracaliśmy na tę pozabawową salę, gdzie w powietrzu trwał jeszcze zapach niedrogich perfum, które dla nas pachniały wonią Rzymskiej Werbeny, jakiej być może używał sam Petroniusz, i dotykaliśmy gładziuteńkiej podłogi, gdzie jeszcze tak niedawno snuły się pantofelki Panienek z warszawskich liceów, które w naszych sercach i całym krwioobiegu zaczynały czynić ten pamiętny, młodzieńczy zamęt i wspominanie, jak się tańczyło i rozmawiało z tą dziewczyną, która miała włosy aż do samego pasa, albo dłonie tak szczupłe, że można było wyczuć i policzyć każdą kosteczkę na wierzchu jej dłoni.  Często nie umieliśmy nawet sklecić ich imion...  

Może tam teraz jeszcze w chłopięcym domu Świętej Teresy jest nadal na pierwszym piętrze ta sala, może w wypełniającym tę salę powietrzu nurkują jeszcze prawnuczki tamtych perfum i w odrobinie wyobraźni gra akordeon Janka Adasiewicza owo tango o sercu skrwawionym, zdeptanym w tłumie, i Janusz Demczuk intonuje tego angielskiego walca, w którym się śpiewa, że “Zawsze będzie kogoś ci brak i w samotności ktoś ci będzie się śnił”, a my podchwytujemy ten śpiew i pewnie jeszcze słychać taneczny szurgot naszego obuwia po tej podłodze wysłanej parafiną i talkiem...     

“Gdzie są chłopcy z tamtych lat”???  

A gdzie dziewczęta??? Gdzie warkocze, kotyliony, sreberko bransoletek, drobne dłonie i plisowane sukienki...  

Wszystko to przykrywa wysoka i coraz wyższa góra przemijania...   

Rdzewieją przysypane ziemią tajemne klucze Jasia Wojtkowskiego na dobre zwietrzały i zgasły wraz z biciem serca obawy Włodka, który głosem wręcz histerycznym z przerażenia wołał: “Panowie! Nie wygłupiajcie się! Nie zjadajcie wszystkiego”! Bo było tak, że dobieraliśmy się do obiadu zostawionego na stole dla pana Serafinowicza, który najostatniejszym autobusem wracał z Warszawy do Lasek.  A w naszej jadalni czekał na niego obiad. I nie chciał Włodek konsumować z nami zupy przygotowanej dla pana S. - kierownika naszej szkoły.    

A Wojtek Zawistowski spoczywa gdzieś w Muszynie czy Żegiestowie...   

A gdzie jest teraz Andrzejek Skóra? A Franek Cebula? A Renek Gontarz? Zbyszek Worytkiewicz? Gdzie Oleś Roszkowski? Żaden z tu wymienionych już się nie dowie, że o nim tak serdecznie pamiętam...   

Nocne wymykanie się z łóżek i snu było naszym szerzej stosowanym obyczajem, ale dni potem były bardzo trudne, bo momentami się chciało okropnie spać, a sypialnie w ciągu dnia były zamknięte na głucho i nawet Jaś Wojtkowski nie miał do nich kluczy”...   

Konsekwencją tych zabaw była chęć kontynuowania nawiązanych znajomości, wobec tego chcieliśmy w niedzielne popołudnia jeździć do Boernerowa, na co z mniejszą czy większą ochotą wyrazili zgodę nasi rodzice i zaczęliśmy samodzielne podróże autobusem w stronę Warszawy. I pojechaliśmy parę razy, parę razy zgubiliśmy też i drogę do celu, ale wędrowaliśmy wtedy przeważnie we trzech, i choć żaden z nas nic nie widział, dodawaliśmy sobie otuchy wspólnie szukając wyjścia z ewentualnie komplikujących się sytuacji. Inaczej było, gdy pewnego razu samodzielnie jechaliśmy do naszych domów na święta Bożego Narodzenia. Na peronie w Warszawie było nas jeszcze czterech, ale po chwili okazało się, że dwóch z nas wsiadło do innego wagonu, a ja z Frankiem znaleźliśmy inny wagon. Franek wysiadł w Koluszkach, a ja do Częstochowy jechałem już sam, a w Częstochowie powinienem kupić bilet i wsiąść do pociągu w stronę Katowic, żeby przejechać tylko 4 kilometry do następnej stacji i wysiąść. Nie należę do ludzi przebojowych, a wtedy byłem przecież jeno nastoletnim chłopcem. Stałem cicho pod ścianą na dworcu w Częstochowie, nasłuchiwałem, gdzie może być kasa, kilka razy zbierałem odwagę, żeby do tej kasy podejść, a gdy zbliżała się godzina odjazdu katowickiego pociągu, ruszyłem ostro do przodu... Potem ktoś mi pomógł, ale kłopot zaczął się przy wysiadaniu na mojej stacyjce. Całe te cztery kilometry stałem przy drzwiach i okazało się, że nikt prócz mnie nie wysiada na tej mojej stacyjce. Otworzyłem drzwi i zadałem sobie pytanie: “Wysiądę na peron, czy na tory”? Bardzo w tym momencie przydałby się ów długi, harcerski kij. Nie miałem harcerskiego kija. Trzymając się mocno drzwi, wyciągnąłem którąś nogę do przodu, lekko dotknąłem twardego podłoża... Byłem uratowany. Myślę, że dwadzieścia lat później, pewien amerykański kosmonauta podobnie stopą badał podłoże księżyca, zanim zdecydował się mocno stanąć na księżycowym gruncie. To był mój pierwszy raz całkowitej samodzielności. Potem, gdy z Andrzejem Bartyńskim uczęszczaliśmy we Wrocławiu do liceum i na uniwersytet, bardzo dużo chodziliśmy sami. Ja mieszkałem bardzo daleko od szkoły i od Andrzeja też. Potrzebne mi były co najmniej dwa tramwaje. Muszę się jednak przyznać, że bardzo rzadko zapuszczałem się sam w okolice, których uprzednio nie poznałem z kimś, albo przynajmniej teoretycznie. “Teoretycznie” oznacza, że ktoś w miarę dokładnie musiał mi opowiedzieć marszrutę, jaką powinienem odbyć. Wyglądało to przykładowo tak: ”Wysiądziesz zaraz za zakrętem na Piastowskiej, przejdziesz na drugą stronę i prostopadła do Piastowskiej będzie Sienkiewicza. Przejdziesz na prawą stronę i czwarta przecznica po prawej stronie, to jest moja ulica, a ja mieszkam w czwartej bramie, ale już po stronie lewej”... Nie mieliśmy białych lasek. To wtedy było nie w modzie. Chodziliśmy na słuch. I chodzilibyśmy tak do tej pory, ale niestety już się nie da. Na chodnikach stoi mnóstwo samochodów, zainstalowano też sporo słupków  i tak zwanych “pachołków”, które bronią chodniki przed parkowaniem aut. Jest też ogłuszający ruch na jezdniach. Często i coraz częściej słyszy się o ludziach poturbowanych przez samochody nawet na pasach, a ludzie ci dobrze widzą, dobrze słyszą i nie mają uszkodzonego aparatu ruchowego. Duże miasta staną się dostępne dla samodzielności niewidomych chyba wtedy, gdy o nasze bezpieczeństwo dbać będą specjalne aparaty. Warto poczekać, żeby tego doświadczyć. A jeszcze 55 lat temu nauczyliśmy się z Andrzejem wyskakiwać z tramwaju. Oczywiście dobrze było, gdy przy tym skoku był widzący kolega, który zawołał: “No teraz skacz”! Chcieliśmy się jeszcze nauczyć skakania tyłem do kierunku jazdy, bo byli koledzy, którzy to umieli, a my nie chcieliśmy być inni. “Po niewidomemu” próbowaliśmy funkcjonować tak, jakby nie było tego inwalidztwa, ale przecież zawsze istniał jakiś kres tych możliwości. Np. chyba nigdy nie wybrałem się sam do teatru. I takich placówek jest na pewno więcej. Ale dodam, że mieliśmy z Andrzejem Bartyńskim chyba szczególną fantazję. Wieczorami, wsiadaliśmy do jakiego bądź tramwaju i jechaliśmy np. 5, 6, 8 przystanków.  Potem wysiadaliśmy i szliśmy sobie o tak przed siebie. I czasem zdarzyło się, że  nie umieliśmy  trafić z powrotem. Pamiętam, gdy o pomoc poprosiliśmy przygodnie spotkaną kobietę, która nam tłumaczyła, że trzeba iść prosto na “to światełko”. Wtedy Andrzej powiedział: “Ale ja nie widzę tego światełka”. A pani na to: “Jak to pan nie widzi. Niech pan patrzy tam, gdzie ja pokazuję palcem”. A bywało też i tak, że zagadnięte osoby, po prostu uciekały ze strachu przed dwoma typami w ciemnych okularach. Tak było.   

Gdy pracowałem w spółdzielni inwalidów, a potem niewidomych, byłem odpowiedzialny za rehabilitację. Oczywiście realizowałem obowiązujący wtedy model. Polegał on na dążeniu do maksymalnego w ramach dostępnych możliwości ułatwianiu życia osobom, jak to się dzisiaj mówi, niepełnosprawnym. I przyznam się, że rozważając problem od strony jakiejś teorii, uważałem, że na ulicy czy w sklepie nikt tak znowu życia nam nie ułatwia, wobec tego należy inwalidom stwarzać pułapy pewnych trudności, a likwidować je dopiero wtedy, gdy dana osoba sobie absolutnie nie może z ich przezwyciężeniem poradzić. Podobało mi się to moje „bohaterskie” uważanie, ale byłem bardzo zadowolony, że mamy własne autokary, które dowożą nas  do pracy i z powrotem, a również i to, że przysługiwał mi w pracy etatowy lektor. Dlatego ujawnione tu teorie wyrzuciłem do piwnicy zapomnienia, a chętnie ułatwiałem moim podopiecznym życie zawodowe i nie tylko, sam  korzystając z tych ułatwień. Powiem więcej! Nie czuję się żadnym zdrajcą ani człowiekiem winnym zdrady skądinąd może słusznych koncepcji.   

 

Wychowanie, kultura, moralność  

 

Tak zatytułowałem ten rozdział. Być może, jest to tytuł tymczasowy. Chcę tu zapisać moje wspomnienia o kształtowaniu w nas tego elementu człowieczego, który najogólniej nazywamy “wnętrzem”. Nie muszę dowodzić, że podstawowymi zasadami wychowywania nas były zasady wyprowadzone z religii katolickiej, a przed Pierwszą Komunią musieliśmy bardzo dokładnie znać podstawowe sformułowania katechizmu i starać się stosować je w życiu.    

Wszak zakład był prowadzony przez siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża. Już w przedszkolu uczono nas, żeby grzecznie wysłuchać całej niedzielnej Mszy wraz z kazaniem. Pamiętam też, jak pokochałem Suplikacje, śpiewane na zakończenie Sumy. Na tę Sumę przychodzili ludzie z pobliskich wsi. Stali w kaplicy i na zewnątrz, a siostra Germana zabierała mnie do kaplicy pod koniec tej Mszy i pamiętam moje wzruszenie, gdy trzykrotnie śpiewano: “Od powietrza, głodu, ognia i wojny, zachowaj nas Panie”! Był rok 1940-41 - trwała wojna. Do Pierwszej Komunii pozwolono mi przystąpić w dniu Bożego Ciała. Nie pamiętam, czy był to rok 1942 czy 1943. Na pewno w Laskach wtedy kwitły jaśminy i pamiętam ich odurzający zapach.   

W moim albumie jest moja fotografia komunijna. Stoję sobie  koło księdza  Stefana Wyszyńskiego,  który w czasie wojny przebywał w Laskach jak w azylu i dopiero po wojnie został prymasem i Pius XII podniósł go do godności kardynała.   

W październiku czy listopadzie roku 1941 kilkunastoosobową grupą dzieci młodszych zamieszkaliśmy w domu Królowej Jadwigi. Dziewczynek na pewno było pięć, a chłopców... Może dwunastu. Podzieliła nas siostra Germana na “Gromadki” i wieczorami prowadziła z nami wiwisekcje w sprawie minionego dnia. Każdy musiał opowiedzieć, jakie popełnił niegodne uczynki, a gdy próbował coś zataić, koledzy zwracali mu uwagę - np. “A ty po obiedzie powiedziałeś takie brzydkie słowo. Przekląłeś”. Chodziło o słowo “cholera”  lub “psia krew”. Nie trzeba było wieczorem cytować tych brzydkich słów, pewnie po to, żeby się nimi zbędnie nie delektować. W ramach zabiegów samowychowawczych wprowadziła też siostra Hasło “gromas” (to ja wymyśliłem to słowo), które było wezwaniem do zaprzestania niewłaściwego zachowania - brzydkich słów, szczypania, drapania itd. Jeszcze inną formą wieczornej samooceny było wyrażenie oceny minionego dnia w formie pewnych oznaczeń. Na przykład wiosną każdy z nas dostawał kilka kartoników z wykonanymi w brajlu okienkami, do których wpinało się rozwinięty kwiat, gdy dzień był udany i stulony pąk, gdy dzień całkiem się nie udał. Były też pąki, które zaczynały się rozwijać na oznaczenie dni takich sobie. Kwiaty i pąki przygotowywały siostry  

z wiadomej sobie materii, umocowanej na odpowiednim druciku. Ileż trzeba było włożyć pracy w przygotowanie kartoników z okienkami i drucików z kwiatkami, pąkami i pąkami w połowie. A w czerwcu, w miesiącu Serca Jezusowego, kwiatki i pączki zostawały zastąpione serduszkami w całości z papieru ściernego, z papierem ściernym w połowie, albo zupełnie gładkie jako nagroda po dobrze spędzonym dniu. A kiedy zbliżało się Boże Narodzenie, na półce stanął żłobek, do którego wkładaliśmy źdźbła sianka  po spełnieniu dobrego uczynku. Takie to były przemądre zabawy siostry Germany. Dodam, że w tych wieczornych rachunkach sumienia znajdowało się miejsce na pewną analizę, bo trzeba też było odpowiedzieć na pytanie: “dlaczego”? Dlaczego przeklinałeś, dlaczego podrapałeś Krysię, dlaczego wrzuciłeś Maniusiowi mydło do zupy, dlaczego, dlaczego??? W czerwcu 2006 roku odwiedziliśmy grób siostry Germany. Czy w Laskach podtrzymuje ktoś tradycję jej metod? Jeśli tak, to jak ten ktoś te metody udoskonalił, a jeśli nie, to jeszcze jedno “dlaczego”?   

Popołudniami, kiedy łuskaliśmy groch, fasolę, wysypywaliśmy mak z makówek, albo obdzieraliśmy z liści kolby kukurydzy, przychodził do nas ktoś, kogo nazywano “panną Jadwinią” i panna Jadwinia snuła nam bajki o Brunhildzie, Krymhildzie, Zygfrydzie i kąpieli w wodzie nieśmiertelności, gdy na plecy Zygfryda spadł liść i Zygfryd tak, jak Achilles, miał jeden punkt przeciw swojej nieśmiertelności. Tak opowiadała panna Jadwinia, a potem dowiedziałem się, że poznałem starogermańskie baśnie, które Ryszardowi Wagnerowi posłużyły jako libretto do jego dramatów muzycznych. Siostra Germana, siostra Urszula, te siostry również nam dużo czytały, a między innymi o Kubusiu Puchatku i o tym misiu, co miał bardzo nieduży rozumek. Dalszą przygodę z bajkami przeżyliśmy już w innym czasie i innym domu. Popołudniami przychodziła do nas pani Janina Kozarówna, która cichym, lekko schrypniętym głosem opowiadała nam bajki, albo bajkę, która nie kończyła się dzisiaj, której starczyło na jutro, albo nawet na kilka dni. To przede wszystkim ona przepisywała dla nas ręcznie modlitewniki, jakie dostał każdy z nas w dniu Pierwszej Komunii Świętej. Na imieniny roku 1946 dostałem też od niej zeszycik zręcznych jej wierszy. Ona była wychowanką Lasek, a potem nauczycielką.   

Piszę o tym, bo przecież w tytule rozdziału napisałem “kultura”. A czy przekazanie dzieciom starogermańskich baśni nie jest wkładem w ich kulturalny rozwój?   

Kiedy z początkiem lipca roku 1944 wyjeżdżaliśmy z Lasek na wakacje, nie wiedzieliśmy, że wrócimy tu dopiero we wrześniu roku 1945. Nie wiem, kto podjął decyzję o zgarnięciu stu kilkudziesięciu niewidomych z powrotem do szkoły i internatu, ale w tamtych warunkach maksymalnego,  wszechstronnego nieustabilizowania, była to decyzja więcej niż bohaterska. Pani Zofia Morawska mówi, że nie pamięta, skąd po wojnie brały się pieniądze na odbudowę bardzo znacznych zniszczeń wojennych. Jeśli nie pamięta tego pani Zofia, to nie pamięta już nikt, chyba że pamiętają to jakieś dokumenty, do których pewnie bardzo trudno dotrzeć.   

Od września roku 1945 do czerwca 1946 roku my, chłopcy w wieku 9 do 12 lat, mieszkaliśmy w domu św. Rafała. Skończyła się wojna, panowała atmosfera ulgi, że nie powiem euforii. Wiosną roku 1946 zainstalowano w Laskach radiowęzeł. Znowu było radio. Centralne urządzenie zainstalowano w “Hoteliku”, głośniki rozwieszono po domach. Codziennie o godzinie 15:30 Irena Kwiatkowska czytała “Placówkę” Prusa. Do dziś słyszę głuchawy, ponury głos Ślimaka i przenikliwy głos Ślimakowej, która przysięga mężowi, że nawet po śmierci przyjdzie go gnębić i przeklinać, jeżeli sprzeda ich grunt.    

W domu św. Rafała rozpoczęliśmy kolejną zabawę wychowawczą. Siostra Germana stworzyła organizację “Rycerzyków”. Chłopiec zostawał pasowany na Rycerzyka i to był pierwszy stopień. Stopni wtajemniczenia było trzy, ale nie pamiętam, czy ktokolwiek osiągnął stopień trzeci, a nawet drugi. Widoczną odznaką Rycerzyka było “Słoneczko”. Ono było wyhaftowane na zwyczajnej  szmatce na agrafce, którą to szmatkę należało nosić z dumą i zawsze, to znaczy na wakacjach też. A podczas wakacji zaczepiały mnie dzieci i dorośli też pytając, po co noszę taki-jakiś gałganek. Stąd wnoszę, że Słoneczko nie wywoływało zachwytów otoczenia, ale będąc Rycerzykiem starałem się pogardzać pogardą i nosić je z dumą. Nadała też siostra Germana Rycerzykom “Prawo Rycerzyka”. Miałem taki wąski, niegruby, zapisany brajlem zeszycik, który nosiłem w kieszeni na piersi i starałem się dość często go czytać. Taki zeszycik dostawał każdy Rycerzyk. Nie było w Laskach żadnej brajlowskiej drukarki, więc te zeszyciki ktoś przepisywał ręcznie i mozolnie. A może to była pani Janina Kozarówna, która nadal odwiedzała popołudniami naszą grupę i nadal cichym, ciepłym, tajemniczym  głosem opowiadała długachne bajki, a my słuchaliśmy w ciszy i zachwycie siedząc grzecznie na podłodze dookoła “baśniarki”. Nie pamiętam już dzisiaj sformułowań prawa Rycerzyków, ale na pewno zawierało ono same szlachetne idee,  wskazówki i wymagania. Na pewno powinniśmy kochać bliźniego, pomagać rówieśnikom, rodzicom i dorosłym, być dzielnymi, bronić słabszych, kochać i szanować przyrodę i całe materialne otoczenie, tępić wszystko, co negatywne, nieprzyzwoite i podłe. Podzieleni zostaliśmy na szóstki, a na czele szóstki stał “Szóstkowy”, który winien świecić przykładem. Nadal wieczorami odbywały się rachunki sumienia, analizy i oceny minionego dnia, nadal Rycerzyk miał obowiązek przywołania do porządku kolegę, który się zapomniał i grzeszył, nadal w okresie świąt stał “żłobek dobrych uczynków”. Ocenialiśmy też czyny bohaterów bajek. Janek uciekł z domu od złej macochy, ale wprawił ucieczką w rozpacz kochającego go ojca. Czy Janek postąpił właściwie?   

I to były ostatnie już bajki w moim życiu. Miałem już lat jedenaście. W roku szkolnym 1946-47 przeniesiono nas do odremontowanego domu św. Stanisława, spod opieki sióstr przeszliśmy pod opiekę wychowawców, a żeby brak przy nas kobiecej czułości nie stał się zbyt dotkliwy, kierowniczką wychowania naszej grupy została pani Alicja Gościmska.   

Nasza grupa wciąż się powiększała. Przybywało chłopaków “minerów”. Wśród “minerów” mało było słabo widzących. Wybuchająca mina czy granat działał raczej bezkompromisowo. Było też tak, że ktoś nie miał równocześnie ręki i nogi, ktoś tylko nogi, a inni mieli urwane kawałki ręki - przeważnie dłoni, która trzymała tę “wściekłą zabawkę”. Tym chłopakom nie było łatwo. Mieli po 12, po 14 lat i wszystkiego musieli się uczyć od nowa w zupełnie nowych warunkach życiowych. Ale, jak pamiętam, bardzo szybko przyzwyczajali się do swojej nowej sytuacji i stawali się podobni do długoletnich bywalców zakładu. Tak było w dzień, ale gdy nadchodziła noc, niektórzy z nich zrywali się z łóżka z krzykiem, nie mogli zrozumieć, gdzie są i dlaczego, z trudem znajdowali drogę do ubikacji. Wszelako mijał czas - ten najprawdziwszy lekarz i tragedie przechodziły do historii. Po miesiącu pobytu w Laskach, minerzy nawet ze śmiechem opowiadali, jak doszło do ich wypadku, bo samego zdarzenia raczej nie pamiętali. Przebudzenie następowało w szpitalu i w absolutnych ciemnościach. I trzeba tu powiedzieć, że przede wszystkim z grona minerów wyrosła wiodąca kadra ruchu niewidomych czterdziestolecia lat sześćdziesiątych do końca lat dziewięćdziesiątych. i nie tylko w tym środowisku. Niektórzy ukończyli szkoły średnie i studia wyższe i zaznaczyli się zasługami w życiu społecznym  czy kulturalnym kraju.   

Ciągle żyliśmy w atmosferze euforii z powodu odzyskanej wolności. Było po wojnie. I nawiązywano do przedwojennych tradycji, a jednym z takich nawiązań stało się harcerstwo. Cała młodzież zrzeszała się w harcerskich zastępach i drużynach. Do harcerstwa należał mój starszy brat i jego koledzy. Podczas wakacji obserwowałem tę przynależność, która głównie polegała na tym, że raz na jakiś czas chodziło się na zbiórkę drużyny, śpiewało się harcerskie piosenki i raz w roku jechało się na harcerski obóz pod namioty. A moje Harcerstwo w Laskach różniło się od harcerstwa brata tym, że my byliśmy harcerzami na co dzień. O znaczeniu harcerstwa dla rehabilitacji ruchowej pisałem wcześniej. To może trochę miejsca teraz trzeba poświęcić ideom? My też śpiewaliśmy Marsz Mokotowa, Płonie ognisko i Jędrusiową dolę. Ale wyjazd na obóz harcerski w lipcu roku 1948 był poprzedzony półrocznym przygotowywaniem się do pracy, którą mieliśmy na obozie wykonać. Obóz zlokalizowano w lesie koło Ełku, a naszym zadaniem było codzienne chodzenie do Wsi Grabowno, gdzie w “Dziecińcu Wiejskim” zajmowaliśmy się repolonizacją tamtejszych dzieci. Każdy z nas miał kilka konspektów na przeprowadzenie z dziećmi zajęć na temat poszczególnych regionów Polski. Gdy np. tematem dnia był Śląsk, to mówiliśmy o górnictwie i górnikach, jakiś tekst śląską gwarą, kilka śląskich piosenek i gadek, coś o strojach i obyczajach. Tak przez miesiąc przećwiczyliśmy cały kraj. A na obozach mojego brata i jego kolegów nikogo nie repolonizowano. Oni co najwyżej czasami pomogli przy żniwach, jeśli w okolicy była taka możliwość. Warto może zasygnalizować różnicę, jaka istnieje pomiędzy harcerskimi obozami tamtych czasów a obozami teraźniejszości. Na naszych obozach nie było kucharek, praczek, pielęgniarek, lekarzy, sanepidu, w ogóle nie było żadnych  kobiet.  Namioty wypożyczył nam Caritas. Ich ściany i dach przeciekały w każdym miejscu dotkniętym w czasie deszczu, przeciekały nocami tak, że na kocach formowaliśmy kanały odprowadzające wodę, a deszcze padały prawie codziennie. Nie dano nam łóżek. Za łóżko służyła prycza, którą trzeba było sobie zrobić samemu. Były to cztery wbite w ziemię przywleczone z lasu drążki, z podobnych drążków zrobiona rama, a w poprzek ramy znowu inne grubsze kije, na których kładło się coś w rodzaju cienkiego materaca z siana czy innej materii. Na to prześcieradło, a pod głowę? Nie pamiętam, co kładliśmy pod głowę. Może jakiś chlebak... Na pewno nie mieliśmy poduszek. Na tym obozie było kilkadziesiąt chłopa - od 13 do 19 lat, a w tym tylko zastęp niewidomych.   Nad jeziorem wybudowały chłopaki kuchnię niby polową, wodę do kawy i na zupy brało się prosto z jeziora, przy kuchni zrobiono stoły i ławy z desek, a na śniadanie bywały wędzone dorsze, które rozkładało się na desce jak portfel i wyjadało się wędzoną zawartość. Bywało, że w kawie pływał drobny plankton i małe ślimaczki. Pamiętam, że bardzo śmiesznie zjadałem zupy, bo już pierwszego dnia złamałem sobie łyżkę, gdy przy jej pomocy wkładałem tenisówki. Więc potem cały miesiąc wypijałem z zupy najpierw co rzadkie, a potem widelcem wyjadałem gęste jej składniki.    

Czasami przed zaśnięciem druh oboźny sprawdzał harcerzom czystość nóg. Żeby w razie czego nie ganiać pół kilometra do jeziora, przynosiliśmy sobie wodę w menażkach. W tych menażkach raz się dostało zupę, innym razem umyło się kończynę i nikt nie chorował.   

To nasze harcerstwo zaczęło się w domu św. Stanisława, a potem trwało jeszcze pewnie do roku 1949, kiedy to skauting zaczęto przekształcać w radzieckich pionierów, czyli już coś w Laskach nieakceptowanego.    

We wrześniu roku 1947 przeprowadziliśmy się do odbudowanego po zniszczeniach wojennych domu św. Teresy i to było moje ostatnie mieszkanie w Laskach. A w domu św. Teresy, na parterze, za pierwszymi drzwiami, gdy się skręciło w korytarzu na lewo, harcerze dostali pomieszczenie na świetlicę. Stoły zrobiono z nieokorowanych pni, na których umocowano ładnie wyheblowane deski, a krótkie, nieokorowane pniaki służyły nam za siedziska.  

W świetlicy pachniało żywicą i zapachem lin. To bardzo piękny, szczególny zapach.   

Siedzieliśmy na tych krótkich pieńkach i powtarzaliśmy wytrwale reguły prawa harcerskiego: “Harcerz służy Bogu i Polsce  i sumiennie spełnia swoje obowiązki”.   

“Na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy”. (Tu dowiadywaliśmy się, kim był Zawisza i dlaczego jego słowo było tak znaczące). “Harcerz jest pożyteczny i niesie pomoc bliźnim”. Takich przykazań nauczyliśmy się aż dziesięć i z panią Alicją rozmawialiśmy, jak stosować je w życiu szukając też przykładów w harcerskiej literaturze.  Pani czytała nam głośno “Kamienie na Szaniec” Aleksandra Kamińskiego. Tę książkę wtedy czytano z pasją i zrozumieniem, bo zapisane w niej zdarzenia działy się zaledwie wczoraj i prawie koło nas. Zresztą czytanie głośne dla całej grupy i czytanie indywidualne było na porządku dziennym. Tu przygotowywaliśmy się do uroczystego złożenia przyrzeczenia harcerskiego: “Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłusznym prawu harcerskiemu”. Potem, w podniosłej atmosferze stojąc wkoło harcerskiej watry powtarzaliśmy głośno ten tekst, mając głębokie przekonanie, że tak właśnie chcemy i będziemy żyć. Po przyrzeczeniu, stojąc na baczność, odśpiewaliśmy “Wszystko,  co nasze,  Polsce oddamy”, bo to był nasz hymn. Uczyliśmy się życiorysów Andrzeja i Olgi Małkowskich - założycieli harcerstwa polskiego. I to Olga do wiersza Ignacego Kozielewskiego dopasowała melodię z jakiejś pieśni i tak powstał ten hymn. I też powstało dużo pieśni i piosenek harcerskich, które śpiewaliśmy, bo śpiewanie było obraną przez nas specjalnością naszej drużyny.   

Po jakimś uroczystym ognisku, przed drzwiami do domku pana Marylskiego (teraz mieszka tam pani Zofia Morawska) zakopaliśmy butelkę, w której... Co też tam było w tej butelce? A może włożyliśmy tam właśnie tekst przyrzeczenia, że zawsze będziemy służyć Ojczyźnie i Bogu? I chyba nasze imiona i nazwiska na wieczną rzeczy pamiątkę.  Ale to było tyle lat temu. Podobno kiedyś wykopano tę butelkę, ale nie wiem, kto to uczynił i co w niej znalazł. Tu, w tej pachnącej żeglarskimi linami świetlicy,  także odbywały się rachunki sumienia, choć inny niż u siostry Germany był ich charakter i znaczenie. Zdarzały się przecież na przykład kradzieże z naszych zawsze niezamkniętych na klucz szafek. Wtedy siadaliśmy całą grupą i jak w sądzie ustalaliśmy fakt po fakcie zmuszając prawie zawsze “złodzieja” do przyznania się. Złodziej przepraszał, obiecywał poprawę, ustalaliśmy sposób naprawienia  wyrządzonej krzywdy,  a my wybaczaliśmy mu i, co ważne, nie traktowaliśmy go później jak wyrzutka. Po wyrażeniu skruchy i ogólnym przebaczeniu, do sprawy już nie wracano.   

Absolutnie szczególną rolę w procesie wychowywania odgrywał pan Henryk Ruszczyc. Najbardziej charakterystyczny dla nas był jego ostry, metaliczny głos, którego ostrość akcentowało jeszcze gardłowo wymawiane “r”. Ten głos nadawał się do wydawania kategorycznych rozkazów. Kiedyś, jak krzyczał na mnie, to chłopaki, które leżały na trawie dobre sto metrów od krzyczącego okna, słyszały i rozumiały  każde słowo.   

Pan Ruszczyc mieszkał w pokoju naprzeciwko schodów na pierwszym piętrze, po prostu między klasami, w środku hałasu, jaki często wszczynaliśmy w trakcie “barowania”. A okna tego pokoju wychodziły na taras, gdzie też zawsze niemały był hałas. Pan Ruszczyc nie narzekał.   

 Laskach cała “kadra” mieszkała bardzo skromnie, ale pan Ruszczyc chyba pobił rekord w tym względzie. W gjego pokoju było łóżko, szafka - taka sama, jak nasze, umywalka z miską i po środku duże biurko z trzema drewnianymi krzesłami. Przez kilka lat po wojnie pan Ruszczyc był doradcą ministerialnym do spraw opieki i produktywizacji inwalidów, bardzo często jeździł po kraju, za granicę, albo przebywał w Warszawie, a mimo to zajmował się poważnie naszym wychowaniem. Zanim jednak przejdę do wspomnienia moich własnych przeżyć związanych z tym procesem, powiem słów parę o wychowywaniu nas jako grupy. Przynajmniej , dopóki pan Ruszczyc poważnie nie zachorował, raz w tygodniu, przeważnie po kolacji odbywały się zebrania, na których opowiadał on nam o swoich podróżach i sytuacji niewidomych w innych krajach, a często zaczynał z nami dyskusję, zmuszając do prób definiowania ważnych pojęć z zakresu psychologii, dydaktyki, może i filozofii. Pamiętam, jak męczyliśmy się nad zdefiniowaniem czegoś tak trudno definiowalnego jak charakter. Kiedy już doszliśmy do zbioru cech wrodzonych i nabytych, pan Ruszczyc spytał: A dlaczego mówimy, że ktoś ma dobry albo zły charakter. Czy dobry albo zły to nabyte  cechy czy wrodzone? A potem jeszcze kazał nam te przemyślenia zapisać własnymi  słowami. Męczyliśmy się jeszcze bardziej, ale był to wysiłek bardzo ciekawy i rozwijający ważkie umiejętności. Takich analiz było więcej. Np. co to jest sprawiedliwość? Albo prawdomówność? I nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek doszli do tak zwanej definicji pełnej, która w pełni określiłaby dany termin, ale mózg pracował i uczył się precyzyjności.   

Układ pan Ruszczyc i ja był układem trudnym. Nie wiem dlaczego, ale nie byłem grzecznym chłopcem, więc często wzywano mnie na rozmowy do pana Ruszczyca, on próbował wydobyć ode mnie trochę zwierzeń, a czasami wydania innych kolegów, ja oczywiście się broniłem, a potem pan Ruszczyc mówił: “Już idź, a my pomyślimy, co z tobą zrobić”. I zaczynały się dni wielkiego skwierczenia duszy, co też teraz będzie ze mną? Istniało wtedy takie słowo, jak “wydalenie” i oznaczało usunięcie z zakładu. Dodam, że niektóre z moich win zasługiwały na taką karę. Te dni zawieszenia i niepewności były podniosłym aktem pedagogicznym, bo do dziś pamiętam ten nurtujący wnętrzności niepokój. Chodziłem jak zatruty i czekałem na wyrok. Oczywiście wyrok nadchodził. Kiedyś wina moja była tak wielka, że otrzymałem aż dwanaście równoległych kar, a jedną z nich było zawieszenie mnie w prawach i obowiązkach harcerza, a drugą całkowite wykluczenie z grupy. Na specjalnym zebraniu poinformowano moich kolegów, że nie wolno im ze mną się kontaktować z wyjątkiem spraw absolutnie niezbędnych dotyczących nauki albo ściśle bieżących. Różnymi dodatkowymi zajęciami zagospodarowano mi każdą wolną chwilę, żebym przypadkiem się nie nudził i nie wymyślał nowych ekstrawagancji. A potem...A potem, kiedy zdjęto już ze mnie ciężar kar, kiedy wyznałem moją głupotę i obiecałem, że to się już nie powtórzy, byłem wzywany do pana Marylskiego.   

Pan Antoni Marylski był wielkim człowiekiem i to zarówno w swoim wymiarze zewnętrznym, jak i wielkością wnętrza i autorytetu.   

Jeśli istnieje coś takiego jak model polskiego dziedzica, to właśnie on go reprezentował, bo jeszcze do tego miał donośny, tubalny głos. I był w Laskach najwyższą instancją wychowawczą. On nigdy nie rozmawiał z przestępcą w stanie dokonania przestępstwa. On rozmawiał z przestępcą skruszonym, już nawróconym i swoją argumentacją utrwalał nawrócenie. Kiedyś podarowałem mu własnoręcznie napisane opowiadaneczko - z perspektywy czasu naiwne takie i głupiutkie, ale on umiał z tej pisaninki wyciągnąć jakieś-takie wnioski o mojej sytuacji w rodzinie, że w trakcie rozmowy normalnie popłynęły mi łzy i nie wiem dlaczego, bo wnioski były zupełnie nieprawdziwe, chybione. Umiał pan Marylski stwarzać swoisty nastrój.  Nie krzyczał na nas za palenie papierosów, lecz po ojcowsku radził, żebyśmy tego nie robili ze względów zdrowotnych. Ale zdarzało się, że od czasu do czasu podarowywał nam paczkę “Amerykanów” do podziału pomiędzy dwóch czy trzech. I zdarzyło się kiedyś, że podczas zabawy tanecznej w Boernerowie, na którą zaprosiły nas dziewczęta, my, Andrzej Bartyński i ja, wraz z kolegami z boernerowskiego liceum w pewnym pokoju męskiego internatu, otworzyliśmy drzwi pewnej szafy i w tych otwartych drzwiach wypiliśmy butelkę wódki. Nikt się nie upił, bo do butelki było nas paru, ale ktoś to widział, zawiadomił panią dyrektor liceum, a pani dyrektor zawiadomiła Laski. Najpierw pan Marylski postrofował nas za picie wódki, potem za picie w internacie, potem za picie w otwartej szafie, a wreszcie powiedział, że rozumie, iż chcieliśmy się napić dla lepszego nastroju i podsunął nam sposób, w jaki należało to zrobić,  którego to sposobu opisywał nie będę, a potem radził nam wódki unikać, bo wielu ludzi doprowadziła do bardzo nieciekawych rezultatów.  Potem powiedział, że jeśli będziemy się chcieli napić, to możemy przyjść do niego na wino. Oczywiście nie upominaliśmy się o spełnienie obietnicy, ale zdarzyło się, że zaprosił nas pan Marylski któregoś popołudnia i poczęstował dobrym, istryjskim winem. Pamiętam to popołudnie, pamiętam ten kielich z istryjskim winem... Siedzieliśmy sobie w obszernych “klubach”, jakich kilka było w domku pana Marylskiego, w zapachu jakby jabłek i książek, których było tu bez liku i rozmawialiśmy o... No właśnie. Treści rozmowy już nie pamiętam, bo rozmów tych było niemało. Bo było tak, że pan Marylski zapraszał do siebie całą naszą grupę (kilkunastu chłopaków), siadaliśmy, gdzie się dało - najczęściej na podłodze, a gospodarz opowiadał nam o Walentym Hauy, który założył w Paryżu pierwszą  w Europie szkołę dla niewidomych, z której wywodził się najsławniejszy jej uczeń - Ludwik Braille, a także o sławnych niewidomych, o Maurycym de la Sizeranne, Piotrze Villeyu i innych. Czytał nam również teksty, może nawet za trudne na nasz wiek, ale je komentował wzbudzając w nas ambitne pragnienie ich zrozumienia. I czytał nam, właśnie on, “Wielką Tajemnicę” Okońskiego chyba Włodzimierza, gdzie “Wielką Tajemnicą” była popularno-naukowa opowieść o biologii rozmnażania. Ech, jakie to wtedy było interesujące!   

Do ścisłego kierownictwa pedagogicznego należał pan Zygmunt Serafinowicz - dyrektor laskowskich szkół. Mówię o szkole dziewcząt i chłopców. Mieszkał on też całkiem ubogo w jednym pokoju obok schodów na drugim piętrze domu św. Teresy, dokładnie naprzeciwko naszych sypialni. Charakteryzował go pewien rodzaj dowcipności. To on chętnie opowiadał anegdotkę o Newtonie i jego dwóch kotach z tym, że mówił tak: “Morawski, gdybyś był tak wielkim fizykiem jak Newton, to też byś kazał w drzwiach do twojego gabinetu zrobić dwa otwory. Duży otwór dla dużego kota i mały otwór dla kota małego”. Albo inaczej: “Morawski, gdybyś był zawiadowcą stacji, na pewno wywiesiłbyś taką tabliczkę: “Dla ludzi w bagażem przejście przez tę furtkę, a dla ludzi bez bagażu... Także przez tę furtkę”. I tu wybuchał spontanicznym, zaraźliwym śmiechem, bo pamiętamy go jako człowieka bardzo pogodnego.   

mieliśmy się razem z nim, choć te dowcipy słyszeliśmy już parę razy. Powiem, że uczył matematyki, i zajmował się naszym wychowywaniem raczej tylko do południa, na terenie szkoły. Po południu reagował tylko okropnie na nieprzyzwoite słowa i powiedzenia. Nie żyje już kolega, którego normalnie zrzucił z całego ciągu schodów zaa takie jedno obrzydliwe wyrażenie. Aż dziw, że Bronek to przetrzymał i żył jeszcze trzydzieści parę lat. Po lekcjach pan Serafinowicz często wyjeżdżał do Warszawy i wracał późno ostatnim autobusem. Nie wiemy, kogo odwiedzał, ale chyba te jego wyjazdy miały coś wspólnego z losem jego przebywającego na emigracji brata - poety Jana Lechonia. Sądzę, że chętnie przebywał w jakichś kręgach poetów, pisarzy, może pracowników uniwersytetu. A my? A my parę razy zjedliśmy mu obiad, który zostawiano w jadalni dla niego wraz z elektryczną kuchenką do podgrzania. Dodam, że kuchenki nie używaliśmy. Oczywiście schodzenie po wieczornej zbiórce z drugiego piętra, gdzie były sypialnie, było bardzo surowo wzbronione, ale przecież od wieków wiadomo, że zabronione smakuje najbardziej, a też czasami bywaliśmy głodni. I zdarzyło się, że pewnej wiosny poważnie zachorował pan Ruszczyc i jego zastępcą został pan Serafinowicz. I wtedy przestał być popołudniami pobłażliwym kierownikiem szkoły. Interesowało go wszystko i cały czas.   

Wychowawców mieliśmy różnych, jeśli chodzi o ich “sympatyczność”, temperament, przygotowanie pedagogiczne i podejście do jednostki i grupy. Natomiast jedno jest pewne: oni byli cały czas konsultowani przez odpowiedni szczebel kierownictwa, a więc głównie przez panią Alicję. Parę razy w tygodniu udawali się do pani Gościmskiej i tam omawiano wychowawcze zaszłości i zamiary na przyszłość. To grono tworzyło, można by powiedzieć, jednolity front wychowawczy. Wszyscy wychowawcy wiedzieli “to samo”, to znaczy, wiedzieli, jak reagować na nasze ewentualne pomysły, wybryki,   niesubordynacje, winy, wzloty i upadki.    

Kiedy z Andrzejem Bartyńskim usiądziemy sobie czasami przy piwku, wspominamy Laski, panią Alicję, panów Marylskiego, Ruszczyca, Serafinowicza, spośród wychowawców szczebla codzienności najczęściej zjawia się wspomnienie o panu Bronisławie Dembowskim. U nas był wychowawcą, a w Warszawie, do której z uwagi na brak pieniędzy na autobus, do której chadzał na piechotę, więc w Warszawie był studentem filozofii pod kierunkiem profesora Tatarkiewicza. Pan Marylski czytał nam fragmenty książki profesora o szczęściu i był to dla nas wielki filozof-autorytet, a część tego podziwu przejmował pan Bronisław. Lubiliśmy z Andrzejem “filozofować”, a w każdym razie rozmawiać o istnieniu i poznaniu, a doskonałym rozmówcą i znawcą tej materii był właśnie student filozofii. Uczęszczaliśmy do szóstej klasy, kiedy dopadł nas problem autentyczności istnienia i budowy wszechświata. Zaświtała myśl, że nasz układ słoneczny to tylko atom w jakimś innym układzie, a cały nasz wszechświat jest może nawet i bardzo drobnym fragmentem materii innego układu, innego wymiaru. Wstawałem na lekcji religii i tłumaczyłem księdzu Śnieżkowi, że nasz wszechświat to tylko czubek ucha kota, który istnieje w innym wymiarze. A ksiądz Śnieżek wołał: “Siadaj, Irek, siadaj. Twoja filozofia to worek bez dna”! No i wstawał Andrzej, który mówił: “nie tak bardzo bez dna”...A pan Bronisław mówił: “To ucho kota jest mało prawdopodobne, ale pomysł jest ciekawy”. I tu chyba nawiązywał do jakichś ustaleń Nielsa Bohra, że model atomu...  A układ słoneczny... Przecież już nie pamiętam, o co tam chodziło. Kiedyś usłyszałem w radiu, jak mój dawny wychowawca przedstawił się jako biskup na emeryturze. Wiem, że on nas także pamięta, choć kiedy byłem na pogrzebie Włodka Kopydłowskiego, popatrzył na mnie, ale nie poznał.   

Z wychowawcami, a ściślej z pewną przygodą, wiąże się obszerna prelekcja pana Ruszczyca na temat - duch a litera prawa. Było tak. My wiedzieliśmy, że nie wolno nam udawać się do wsi Laski, a tym bardziej do sklepu pani Mikowej. Oczywiście zakaz bywał łamany, a tym razem postanowiliśmy iść tam legalnie. Pan Ferdynand objął urząd wychowawcy zaledwie ze trzy dni temu, tedy spytaliśmy go, czy możemy iść do Mikowej po piwo. A Ferdynand spytał lojalnie, czy nam wolno. Oczywiście powiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że jeśli wychowawca pozwoli, to możemy. No to pan F. poprosił, żeby jemu też kupić ze trzy butelki i poszliśmy. No  i co potem tłumaczył nam pan Ruszczyc? Ano tłumaczył, że postąpiliśmy zgodnie z literą prawa, bo rzeczywiście, jeśli wychowawca pozwoli, to wolno, ale z drugiej strony wszak wiedzieliśmy doskonale, że wychowawca nie wiedział, że nie powinien wyrażać zgody.   

Goście Lasek  

 

W czasie, gdy władze próbowały podporządkować sobie hierarchię i kościół, Laski były niewątpliwie ostoją prawdziwego, papieskiego katolicyzmu, toteż nic dziwnego, że pana Marylskiego i Matkę Czacką odwiedzały ważne osobistości kościoła.  Nieoficjalnie (poza oficjalnymi wizytami) przyjeżdżał do Lasek prymas Wyszyński, ojciec Zieja,  

biskup Majewski, prof.    i inni. Przyjeżdżał też pisarz i dramaturg Jerzy Zawieyski. Wielkie, podniosłe wrażenie wywarły na nas wieczory, kiedy gromadziliśmy się w dużej sali, a on ciepłym, doskonale ustawionym głosem, (kiedyś był aktorem u Osterwy), czytał fragmenty swoich nowel i dramatów. Czytał nam te opowiadania również pan Marylski. Opowiadania były trudne, wiwisekcyjne, drążące psychikę bohaterów, a w nas wzbudzały ambicje ich zrozumienia i sprostania zawartym tu problemom. Może dzięki tym inspiracjom znalazłem kiedyś kogoś, kto mi przeczytał Duszę Zaczarowaną Romain Rollanda - całe cztery tomy i ja to przetrzymałem. Pan Zawieyski zwykle mieszkał na parterze domku, który nazywał się Watykan. Przychodziliśmy tam z Andrzejem wieczorami. Oszałamiająco pachniało kwitnienie laskowskich zagajników, na pięterku Watykanu mieszkał profesor Frieman, który na fortepianie snuł swoje opowieści, po prostu komponował, a Jerzy Zawieyski dmuchał na nas dymem holenderskich papierosów, których wcale nie bały się tutejsze komary i pan Zawieyski opowiadał nam o swojej pracy w teatrze i... Bardziej pamiętam nastrój niż tematy, ale to nic dziwnego. Ileż minęło już dni i lat od tamtego czasu. I nie ukrywam, że Andrzej próbował już swoich zdolności do tworzenia wierszy i ja też próbowałem “robić” jakieś opowiadanka. W każdym razie pan Zawieyski nakłaniał nas do pisania odkrywając też i pewne tajniki warsztatu pisarskiego. Z Jerzym Zawieyskim spotykaliśmy się potem poza Laskami - we Wrocławiu i w Warszawie, gdy był już członkiem Rady Państwa, wymienialiśmy też listy. Myślę, iż nie miał Jerzy Zawieyski wątpliwości, że Andrzej będzie poetą, natomiast mnie też pocieszał: “Irzuś- (tak mnie sobie nazywał) - Proza wymaga wiele pracy. Jak będziesz pracował, będziesz pisarzem”... Czy w to wierzył???   

Innym człowiekiem, któremu Andrzej i ja zawdzięczamy wiele zachwycających doznań artystycznych, był Mikołaj Roztworowski. A że był niewiele od nas starszy, to bardzo szybko był to po prostu Nik. Był on źle widziany w Laskach, ponieważ przystał do źle widzianej opcji katolicyzmu, po prostu pracował w “Paxie ”,  a pod koniec lat pięćdziesiątych był redaktorem naczelnym czasopisma “Kierunki”. Mimo wyrażanej niechęci kierownictwa Lasek, Nik przyjeżdżał do nas i w niedzielne popołudnia czytał nam wiersze poetów takich jak: Miłosz, Ważyk, Jastrun, Przyboś... To było prawdziwe odkrywanie zupełnie nowych konstrukcji i kształtów poetyckich. Bardzo dużo mój rozwój człowieka-humanisty zawdzięcza tym niedzielnym popołudniom i myślę, że jeszcze więcej zawdzięcza Andrzej Bartyński, który wszak został prawdziwym poetą.   

Wspomniałem o profesorze Friemanie, który mieszkał na pięterku Watykanu. Z nim wiąże się całe muzyczne życie i wychowanie w powojennych Laskach, ale rozwijanie wrażliwości na muzykę i umuzykalnienia było, jak sądzę, mocno zaakcentowane w laskowskim programie wychowawczym. Bo już, gdy byłem w przedszkolu, siostra Germana zabierała nas wieczorem do bawialni, gdzie pan Bielajew - niewidomy skrzypek i pianista, dawał koncerty dla sióstr i dziewczynek z domu św. Antoniego. Oczywiście, my przedszkolaki już po pół godzinie byliśmy koncertem zmęczeni, ale wszak z tamtych czasów pamiętam kujawiaki i obertasy Wieniawskiego, bo chyba wtedy pan Bielajew grał jedynie utwory skrzypcowe. Bardzo dużo uczniów w Laskach uczyło się muzyki, a żebyśmy wiedzieli do jakiej perfekcji pracą i zdolnościami należy nam zmierzać,  odbywały się recitale profesora Friemana.  Natomiast na koniec roku szkolnego miały miejsce tak zwane popisy. Staraliśmy się przezwyciężyć tremę,  przestać szczękać zębami i przed większym audytorium wykonać utwór przygotowany na “popis”.  Wielki nacisk kładziono też na naukę śpiewu. Nad nauczaniem śpiewu solowego pracowały dwie panie Kozłowskie - Zofia i Maria, a na ich lekcje uczęszczało wielu chłopaków i dziewcząt. Do pań Kozłowskich przyjeżdżały ich uczennice i - rzecz jasna - też dawały koncerty. Istniały też dwa postawione na wysokim poziomie chóry prowadzone przez Witolda Friemana.  Bardzo bym chciał usłyszeć raz jeszcze jego Jasełka, Legendę o świętym Jerzym, Walca bez słów i zmodyfikowany Marsz Mokotowa. W Laskach nie uczono nas grać rumb i fokstrotów. Graliśmy Mozarta, Clementiego, Beethovena. Może dlatego w latach siedemdziesiątych i później cierpliwie nagrywałem z radia wielkie cykle muzyczne Jana Webera: “Wielki Pianista Sergiusz Rachmaninow”, “Wielki Pianista Vladimir Horowitz”. Nie gardzę ładną muzyką rozrywkową, ale dla siebie mam sporo innych nagrań. Takie, a nie inne upodobania muzyczne też na pewno zawdzięczam Laskom.   

Szkoła  

 

Za każdym razem, gdy z domu wracałem do Lasek, było mi bardzo ciężko. Nie lubiłem tych powrotów, ale cieszę się, że całą szkołę podstawową od byłem w szkole dla niewidomych. Czy w tak zwanej szkole integracyjnej nauczyłbym się brajla, skrótów brajlowskich tak potrzebnych dla szybkiego sporządzania notatek, czy umiałbym korzystać z map plastycznych, globusów, kubarytmów, brajlowskich podręczników, brajlowskich nut, nie mówiąc już o nauce poznawania świata “Po niewidomemu”, o czym pisałem w rozdziale o rehabilitacji poznawczej. Mam przeświadczenie, że w szkole w Laskach prowadzono nauczanie na bardzo wysokim poziomie. Mieliśmy bardzo mądrych,  bardzo dobrze przygotowanych i oddanych sprawie nauczycieli. A dodajmy, że przez ostatnie trzy lata w klasie było nas tylko ośmiu, więc prawie codziennie każdy z nas musiał głośno rozwiązać zadania z matematyki, albo zdać sprawę z wiedzy z innych przedmiotów. W czasie lekcji bardzo trudno było wybrać się do “krainy niebieskich migdałów”. I jeszcze we własnym czasie poza szkolnym niektórzy nauczyciele przygotowywali nam w brajlu notatki stanowiące kompendium wiedzy z danego przedmiotu, a my potem pracowicie te notatki sobie przepisywaliśmy, żeby mieć je na własność. Takie przepisywanie było znakomitym utrwalaniem wiadomości. Szczególnie dobrze pamiętam aż pięć dość grubych zeszytów z historii starożytnej, a także historię Polski. Te notatki kochałem tak bardzo, że nawet na wakacje zabierałem je ze sobą do domu.    

Po południu, po spacerze, od godziny szesnastej do osiemnastej był czas przeznaczony na odrabianie lekcji i czytanie książek. Ponieważ podręczniki były przepisywane ręcznie i to jedynie w jednym egzemplarzu, zadane rozdziały czytało się głośno. I tak minęło siedem lat szkoły podstawowej. Potem, w tym samym ośmioosobowym składzie wstąpiliśmy do szkoły zawodowej. Ponieważ kilku z nas wyraziło chęć kontynuowania po zdobyciu zawodu nauki w liceum ogólnokształcącym, zorganizowano dla tej grupy już po kolacji zajęcia uzupełniające, bowiem program szkoły zawodowej nie przewidywał niektórych przedmiotów w ogóle, a inne nie pasowały swoim zakresem do wymogów szkoły średniej.   

Podjęliśmy również prywatnie naukę języków: angielskiego, francuskiego i łaciny. Wszystko to bardzo się nam przydało, gdy Andrzej Bartyński i ja postanowiliśmy po pierwszej klasie zawodówki, przerwać zdobywanie zawodu i podjąć naukę w liceum we Wrocławiu.   

Był czerwiec roku 1950 - czas przyjmowania do szkół. Siostra Andrzeja i moja mama z naszymi, raczej ładnymi świadectwami udały się do Pierwszego Liceum Ogólnokształcącego we Wrocławiu celem zapisania nas na rok szkolny 1950-51. Oczywiście szkoła odesłała temat do kuratorium, a kuratorium... Oczywiście do ministerstwa. Andrzeja siostra i moja mama naturalnie były w ministerstwie, gdzie obiecano rozpatrzyć rzecz na korzyść zainteresowanych. Skończyło się tym, że wysoki urzędnik sprawę Andrzeja zatwierdził na tak i udał się na urlop, zostawiając moją sprawę do załatwienia swojej zastępczyni, a zastępczyni orzekła, że nie ma sensu nauką męczyć niewidomego. Pojechała znowu moja mama do ministerstwa i w końcu na moje kształcenie wyraził zgodę któryś z wiceministrów oświaty.    

Czasami natrafiam w Pochodni utyskiwania niewidomych uczniów ze szkół średnich i studentów na brak pomocy i zrozumienia ze strony pedagogów, a jeszcze bardziej ze strony kolegów. My z Andrzejem mamy w pamięci samą przychylność dyrekcji, nauczycieli i serdeczne stosunki z kolegami. Pewnie zmieniły się czasy, a wraz z nimi i ludzie, ale my skończyliśmy liceum i studia przede wszystkim dzięki pomocy kolegów. Nie mieliśmy brajlowskich podręczników, nie było magnetofonów i dyktafonów, nie było wielu pomocy, z których dzisiaj mogą korzystać niewidomi. Nawet o papier do pisania brajlem było trudno. I myślę, że bardzo w przyjaznych stosunkach z kolegami pomogła nam wiedza wyniesiona z Lasek, owe notatki z historii, dobre podstawy z gramatyki trzech języków, oczytanie i umiejętność składnego wypowiadania zadanych lekcji. Mieliśmy też trochę pozaszkolnych zainteresowań. Już jesienią roku 1950 czy zimą roku 1951 odkryliśmy Koło Młodych Pisarzy. Tam raz w tygodniu odbywały się spotkania z poezją i prozą, spotkania z pisarzami, albo czytanie i dyskutowanie nad własnymi utworami. Andrzej już wtedy był poetą. Swoim występem wzbudził wielkie zainteresowanie nie tylko młodych. Pamiętam, jak osobiście odwiedził go sam wielki podówczas Jerzy Putrament, a także jak przedstawiono go Gałczyńskiemu. Gdy byliśmy w dziesiątej klasie, zaprzyjaźniliśmy się bardzo serdecznie z Czesiem Turzańskim. Chcę tu utrwalić wspomnienie o tej przyjaźni. Czesiu był przewodniczącym zarządu szkolnego Związku Młodzieży Polskiej (ZMP), udawał komunistę, ale komunistą zaledwie bywał. Dzięki temu światopoglądowi udało mu się zacząć i skończyć Szkołę Główną Służby Zagranicznej i poszedł “w dyplomaty”. Z Czesiem chodziliśmy wszędzie - na koncerty do auli politechniki, do teatru, do kina, na różne spotkania z ciekawymi ludźmi, do bibliotek, a do tego Czesiu bardzo lubił swój głos i wobec tego czytał nam głośno godzinami. Znał też dobrze język rosyjski i przepadał za głośnym czytaniem rosyjskiej poezji - Puszkin, Lermontow, Błok, Jesienin, Mandelsztam, Majakowski...  Kiedy było trzeba, piliśmy kawę z ampułką kofeiny i Czesiu czytał całą noc.  Szkoda tylko, że historii Polski musieliśmy się uczyć z podręczników Jefimowa czy jakiegoś Gałkina, a najsławniejszym biologiem była niejaka Olga Lepieszyńska. Mówię “niejaka”, bo dzisiaj już nikt o niej nie pamięta. Nie chcę powiedzieć, że byliśmy “wzorcowi”, bo to nieprawda. Zdarzało się nam być nieprzygotowanym do odpowiedzi, nie mieć wypracowania itp. Przecież żeby móc na lekcji przeczytać głośno czytankę po francusku, musieliśmy ją sobie najpierw przepisać. Tak samo było z angielskim czy rosyjskim. Nie byliśmy więc zawsze “wzorcowi”, ale byliśmy tacy, jak inni, a w niektórych dziedzinach po prostu lepsi. Ale paliliśmy papierosy w męskiej ubikacji z tymi, którzy palili, piliśmy wino i nie tylko z tymi, którzy chcieli się napić, wyskakiwaliśmy z tramwaju, bo taka była młodzieńcza codzienność, śpiewaliśmy nieprzyzwoite ruskie czastuszki, bo fajnie było sobie w takim chórku pośpiewać, dołączaliśmy się do wagarowiczów, jeżeli była taka potrzeba czy lekkomyślność, a z dziewczętami wywoływaliśmy duchy przy pomocy kręcącego się spodka.   

Nie mogę jednak powiedzieć, że nasza średnia szkoła to była droga usłana różami. Zdarzało się bowiem, że mimo najszczerszych chęci, koledzy nie umieli nam wyjaśnić różnych zawiłości np. trygonometrii i w tej sprawie doszło do tego, że wynajęliśmy korepetytora. A korepetytorem został student politechniki, który bardzo szybko z nami się zaprzyjaźnił, pomagał nam długo i cierpliwie, nie chcąc za to ani grosza. To tylko przykład. Dzisiaj myślę, jak bardzo brakowało nam brajlowskich podręczników i innych pomocy dostępnych obecnie uczącym się.   

Czy stosowano do nas taryfę ulgową? Myślę, że istniała pewna postać takiej taryfy. Polegała ona na tym, że niektórzy profesorowie w ciągu okresu pytali nas rzadziej niż innych  

zakładając zapewne, że możemy być trochę nieprzygotowani i należy to uwzględnić. Za to     na koniec danego okresu spotykało nas przepytanie z całego materiału, bo wtedy już nie mogliśmy nie umieć. Pamiętam, jak bardzo ostro zostałem potraktowany przez pana historyka, gdy nie mogłem wybrnąć z fragmentu historii Francji. Normalnie na mnie krzyczał wołając, żebym nie zajmował miejsca tym, którzy się chcą naprawdę uczyć.   

Było mi głupio, bo przecież chciałem się uczyć, ale na pewno nie był to ze strony profesora przejaw taryfy ulgowej. Dodam, że dziesięć lat później spotkaliśmy się na prywatnym spotkaniu przy nakrytym stole. Przy kieliszku przypomniałem mu tę scenę. On jej nie pamiętał. Powiedział: “Niejednego objechałem, jak się ociągał w nauce. Widocznie panu się to też należało”. Potem postawił mi piątkę, bo powiedziałem mu, że wiem, iż w okresie najostrzejszego stalinizmu i rusyfikacji Polaków, on jako podręcznik wyjściowy dla siebie obrał Historię Polski Anatola Lewickiego, (z tego podręcznika uczył się jeszcze mój ojciec), dokładając do niej dialektyczno-materialistyczną interpretację. Dodałem: “A myśmy wiedzieli  o tym już wtedy, w szkole”. Był zdziwiony.    

Mieliśmy dużo koleżanek, ale Andrzej i ja mieliśmy też po dziewczynie bliższej sercu. Te bliższe sercu dziewczyny pomagały nam więcej od innych. Teraz już mają dużo lat... Po maturze zaczęliśmy się z dziewczynami gubić... Potem były już tylko listy... Potem już tylko kartki na imieniny... Potem dziewczyny zmieniły nazwiska, wypadły z naszych serc, a i dla nas w ich sercach bardzo skurczyła  się przestrzeń. Tak to już jest z tą czasoprzestrzenią,  czwartym wymiarem naszych losów.   

Pisemną maturę pisaliśmy brajlem. Zapisane kartki oddaliśmy tak, jak i inni koledzy. Chyba te kartki wywieziono do szkoły dla niewidomych. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, kto je przedyktował, ale też i nie pytaliśmy nikogo.   

Na pytanie, czy wolelibyśmy uczęszczać do szkoły średniej dla niewidomych, czy też z widzącymi, obydwaj z Andrzejem odpowiadamy, że w szkole dla niewidomych byłoby łatwiej i tego chyba nie trzeba uzasadniać. Natomiast szkoła dla niewidomych, jak by na to nie patrzeć, jest formą pewnej izolacji i dlatego aktualna pedagogika lubi  lansować szkoły integracyjne, choć często zdarza się, że nieprzygotowana do takiej wspólnoty jest ucząca się młodzież, a także nauczyciele.   

Studia, czas odwilży  

 

Z początkiem lipca roku 1957 wraz z Andrzejem Bartyńskim zdawaliśmy pisemny egzamin wstępny na filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim.  (Teraz się mówi “W uniwersytecie”). Najpierw napisaliśmy nasze prace brajlem, a potem pod nadzorem profesora Bąka przedyktowaliśmy je towarzyszącym nam osobom, które wszakże w czasie pisania prac siedziały daleko od nas. Potem odbyliśmy egzamin ustny z literatury i historii, a potem, w październiku roku 1957 zaczęliśmy normalne studiowanie. Studiowanie na polonistyce we Wrocławiu to przede wszystkim przebywanie w czytelniach biblioteki “Ossolineum” i “Uniwersyteckiej”, po to, aby tygodniowo przeczytać i zgłębić co najmniej kilka książek, artykułów i dysertacji. W czytelniach obowiązuje bezwzględna cisza, więc głośne czytanie musiało się odbywać poza czytelniami. Czasami był to pokój katalogów, czasami, zwłaszcza po południu gabinet pani kustosz, czasami po prostu ława na jakimś korytarzu. I dzisiaj sam się dziwię, jak szybko znaleźliśmy kolegów, a zwłaszcza koleżanki, które chętnie podjęły z nami współpracę. Nie mogę tu nie wspomnieć Heleny Kaut, która czytała nam godzinami w takich właśnie warunkach. Potem razem zdawaliśmy egzaminy. Niestety! Helena w czerwcu roku 1958 wygrała jakiś ważny konkurs recytatorski i została przez swoją mamę “wywieziona” do Warszawy, gdzie ukończyła polonistykę oraz Wyższą Szkołę Teatralną ze specjalnością reżyseria i teraz wystawia sztuki w Anglii, Ameryce, Japonii i czasem we Wrocławiu. Mija pięćdziesiąt lat , a my się nadal kochamy. Śmigają listy między nami pocztą elektroniczną i jest dobrze. I wspomnę też Marysię Czarnecką. Gdyby nie jej wręcz cudowna, ofiarna pomoc, nigdy nie napisałbym mojej pracy dyplomowej pt. “Poetyka Przybosia”, a my z Andrzejem nie zdalibyśmy przynajmniej kilku egzaminów. Dla uczciwości powinienem wymieniać nadal przyjaciół, którzy zupełnie bezinteresownie nam pomagali, a może znajdowali oni jakąś satysfakcję przebywania w naszym towarzystwie, a może podobało się im to, co robiliśmy poza salami wykładów, ćwiczeń i bibliotek.     

Po październiku roku pięćdziesiąt sześć, po ósmym plenum “naszej partii”, nastał czas szalonej nadziei, że będziemy zmierzać w stronę wolności - w tym, wolności dostępu do dóbr kulturowych i swobody intelektualnej. Parę niesocrealistycznych opowiadań Marka Hłasko zrobiło więcej niż zawrotną karierę, a wydawnictwa zaczęły wypuszczać na rynek tłumaczenia Hemingwaya, Kafki, Sartrea i innych Francuzów, Amerykanów, Anglików i Hiszpanów. Przycichła hegemonia literatury radzieckiej i rosyjskiej, z zapartym tchem czytaliśmy “Starego człowieka i morze”, “Śniegi Kilimandżaro” i “Komu bije dzwon” Hemingwaya, a potem Faulknera, Steinbecka i... Bardzo wielu innych twórców kultury Zachodu. Szeroką falą przypłynęły tłumaczenia poezji francuskiej i anglo-amerykańskiej, a ten przypływ wzbudził i ożywił artystyczne dokonania autentycznych, utalentowanych twórców , a także wielu zwyczajnych naśladowców.   

I w tym czasie w całym kraju powstawało wiele teatrów i teatrzyków, kabaretów i kabarecików, głównie studenckich, a we Wrocławiu powstała grupa artystyczna “Dlaczego Nie”, zrzeszająca młodych poetów, krytyków literackich, artystów plastyków, a poza tym miała ona otwarte drzwi dla wszelkich innych artystycznych zamierzeń i dokonań. Jej programem było: “Dlaczego nie! Dlaczego nie mówić prawdy, dlaczego nie śpiewać, nie tańczyć, nie grać na harfie, nie kochać, nie pisać wierszy, nie lecieć na księżyc, nie wdychać światła i swobody, dlaczego nie pić grzanego wina z korzeniami”... To wino z goździkami i ziarenkiem ziela angielskiego stało się utrwalonym obyczajem członków grupy. Może w tym winie był zatopiony duch i radość tamtych czasów i choćby jedna laseczka cynamonu?   

Z niegasnącym uwielbieniem wspominam mamę Andrzeja - panią Antoninę, na której ręce i odporność spadał ten cały bałagan, jaki zostawiali po sobie “artyści”. Garnek z odpadkami po grzaniu wina, kufle, szklanki, niedojedzone resztki, butelki, błoto na podłogach, bo przecież nikt z artystów nie zdejmował butów, no i przygarście niedopałków. Ponieważ Andrzej śpiewał, to jego mama nie pozwalała kopcić  w pokoju, toteż szybko wymyślono dmuchanie do otwartego pieca. Przed takim piecem siadało czterech palaczy i starało się wydmuchiwać dym do komina. Oczywiście 75 % tego kopcia zostawało w pomieszczeniu. Pani Antonina otwierała okna, ochrzaniała artystów, ale na drugi dzień było tak samo. Nie tylko pokój Andrzeja stał się ośrodkiem istnienia i działania grupy. Sam Andrzej Bartyński stał się bardzo szybko, a może i od razu przywódcą “Dlaczegoniewców”, bowiem bez wątpienia był najbardziej utalentowanym, najbardziej wyrazistym  poetą w tym kolektywie i autorytetem dla pozostałych kolegów. Na autorskie spotkania z grupą “Dlaczego Nie” przychodziły normalnie tłumy ludzi bardzo różnego autoramentu zawodowego. Na przykład tłumnie zjawiali się inżynierowie, a wśród nich mój kuzyn Rysiek, którym nigdy przedtem nie przyszło na myśl interesować się poezją. Oczywiście najmocniej przeżywali wiersze poświęcone rewolucji na Węgrzech, inżynierowie, a wśród nich kuzyn Rysiek, zabierali głos w sprawach  poezji i polityki, a potem “temat węgierski” objęto dość szybko cenzurą i nawet Radio Wolna Europa prosiło, żeby tematu unikać i nie utrudniać nowemu kierownictwu kraju kontaktów ze Związkiem Radzieckim. Recytowali więc koledzy wiersze apolityczne, Andrzej stojąc mówił głosem ustawionym do śpiewu jeszcze w Laskach przez panią Zofię Kozłowską, i potem we Wrocławiu przez panią Dunkę Śleczkowską, mówił: “Rum, rum, wrząca kawa...Gładki brzuch u panny Niny. Noc noc-na zabawa, brzuch jak delfin błyskotliwy. A my chcemy kawy z rumem...” Wiele czasu spędzaliśmy w kawiarniach, bo tam niedopałki i błoto z butów sprzątała firma, kawa była niedroga, czasem piwo Radeberger, może Pilsner, muzyka węgiersko-cygańska w tej kawiarni, co się nazywała Stylowa, albo Czardasz, i niekończące się dyskusje nad wierszami, nad przeczytanymi książkami, artykułami, nad ostatnio widzianym teatrem... Ionesco, Beckett,  Giraudoux, Camus... Już nie Ostrowskij, Pryszwin, jakiś Czapajew… Nawet Andrzej, Janusz i ja pojechaliśmy specjalnie do Warszawy, żeby w teatrze obejrzeć “Proces” Franza Kafki z Jackiem Woszczerowiczem w roli głównej. Do Warszawy jeździliśmy na różne zresztą zjazdy młodych twórców, i do Poznania, i do Olsztyna, może i do Szczecina...Taki był czas.   

Co ja, nie będąc poetą, robiłem w grupie “Dlaczego Nie”? Nie było mnie we Wrocławiu, gdy powstawała ta grupa. Do Wrocławia wróciłem w kwietniu roku 1957. Z Andrzejem zaczęliśmy przygotowania do egzaminu wstępnego na studia. Ponieważ często przebywałem w wiadomym pokoju, niejako przystałem do grupy, ale koledzy między sobą szeptali, że Andrzej przekształca grupę artystyczną w związek niewidomych. A potem zorganizowano mi tak zwany “wieczór autorski” w sali Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych. W sali było dużo ludzi - trochę kolegów, trochę spoza środowiska. Wieczór był udany, koledzy przeprosili mnie za nieprzychylność. Napisałem w życiu kilka udanych fragmentów prozy poetyckiej. Większość już pogubiłem, a z niektórych byłem dumny. No i jeśli o dumie mowa, to niedawno spytałem Helenę, która jest reżyserem i mieszka w Londynie, spytałem,  dlaczego jej się chciało tak często i tak dużo przebywać z Andrzejem i ze mną. “Bo byłam z was dumna, byłam i jestem. Wasze towarzystwo jest dla mnie zaszczytem”.  I to nie jest samochwalstwo. Chcę powiedzieć, że niewidomy, jeśli chce mieć prawdziwych przyjaciół, może wnieść do tej przyjaźni trochę swoich  potrzeb, ale przede wszystkim musi wnieść wartości, które tę przyjaźń uświetnią. To taki wniosek. I jeszcze krótka apostrofa do pana Zawieyskiego. Drogi Panie Jerzy! Spełniłem tylko część Pana przepowiedni, bo tylko przez pewien czas byłem pisarzem,  ale  wiem, jak boli praca nad tekstem, i jak raduje ukończony rozdział.   

Krytyka i usprawiedliwienie  

 

Wiem, że już piszę za długo, ale pani Zofia Morawska prosiła mnie również o zgłoszenie uwag krytycznych do Lasek tamtych czasów. Oczywiście, każdy z nas wychowanków tamtej epoki mógłby wnieść uwagi zgoła inne, ale ja powiem, że nie podobało mi się: Pewnego rodzaju skoszarowanie, wieloosobowe sypialnie zamknięte w ciągu dnia na klucz, wieczorne kąpiele pod zimnym prysznicem, choć miałem okresy dzielności, kiedy czekałem na koniec mycia się moich kolegów, żeby zimny prysznic wychłostał mnie porządnym ciśnieniem,  nie podobały mi się (i moim kolegom też) podawane często na kolację kasze kukurydzianki posypane kakao i polane sokiem malinowym, niechętnie wstawałem o szóstej, czy jeszcze wcześniej, żeby codziennie uczestniczyć w Mszy Świętej, nie byłem zachwycony absolutną separacją dziewcząt, z której wynika fakt, że z niektórymi paniami byliśmy w Laskach w tym samym czasie, a w ogóle się nie znamy, nie podobało mi się też szerzone przekonanie, że średnią szkołę mogą ukończyć tylko niewidomi niebywale zdolni tak, jak... I tu podawano przykład dwóch kolegów, którzy zdali maturę w liceum Rejtana czy Batorego. Nie nauczono nas przynajmniej kilku czynności praktycznego życia, jak choćby prasowanie spodni czy koszul. Nie chciałem być szczotkarzem, ani monterem piast rowerowych choćby dlatego,  że zupełnie nie miałem zdolności manualnych i szczotki mojej produkcji wywoływały ciężkie westchnienie potępienia ze strony pana Pawła Legeżyńskiego - naszego instruktora. Kiedy uczęszczaliśmy do zawodówki, po zajęciach warsztatowych zostawiałem moje szczotki na stanowisku, a sam brałem z półki produkcję już poprawioną i wykończoną, i mówiłem do pana Pawła: “Wprawdzie Franek zrobił 10 szczotek, a ja tylko 5, ale niech pan zobaczy i porówna. Jego szczoty to byle co. A moje szczoteczki to prawdziwe perły”. Lubił mnie pan Paweł i tak bawiliśmy się przez parę dni. On udawał, że docenia poprawę moich kwalifikacji szczotkarza, a ja udawałem, że nie tylko umiem szczotki robić, ale i pięknie wykańczać. No, a teraz już czas, żeby powiedzieć, że wiem i rozumiem, dlaczego była kukurydzianka i zimny prysznic wieczorem. Kukurydziankę dostawaliśmy, bo była bieda. Kasza pewnie przychodziła z jakiegoś przydziału, kakao z Unry, a sok malinowy z ogrodu siostry Aleksandry. Dodam, że opowiadał mi przyjaciel, który dokładnie dziesięć lat później przebywał w internacie ojców Salezjanów w Krakowie, że dokładnie taką samą kaszę, tak samo posypaną i polaną, dostawali na wieczorny posiłek. I dalej: skoszarowanie, zimne prysznice i nocne alarmy z dokładnym poprzewracaniem pościeli, co robiliśmy jeden drugiemu na polecenie wychowawcy - byłego strażaka, służyło wzmocnieniu w nas ducha hartu i owej dziarskości wszczepianej jeszcze pod skrzydłem siostry Germany. A izolacja dziewcząt zaspokajała pogląd, że nie należy stwarzać chłopcom pokus, a dziewczętom nadziei. Według tego poglądu do niewidomych dziewczyn najlepiej pasowała samotność. Na szczęście parę lat później był to już pogląd staroświecki, przestarzały. Uczestniczenie w nabożeństwach było zgodne z obowiązującym w Laskach światopoglądem, nie mniej jednak bardzo wczesne wstawanie było dla mnie przez wiele lat przeżyciem uciążliwym. Pod koniec mojego pobytu w Laskach, ten obowiązek zniesiono. Poranne Msze były dla tych, którzy prosili, żeby ich zbudzić. I tu krótka anegdotka. Chłopcy, którzy chcieli iść na Mszę, wkładali wieczorem kartkę ze swym imieniem do specjalnej skrzyneczki. Ileż to roboty napisać Kazik czy Wojtek i włożyć kartkę, gdzie należy. Rano budzone Wojtki czy Kaziki kłóciły się z wychowawcą. A mnie się udało. Nie zbudzono mnie nigdy. Zasypiałem później od kolegów i przed zaśnięciem sprawdzałem, kto jest w skrzyneczce. Siebie wyjmowałem.   

Nielubianych obowiązków lub innych okoliczności było więcej, ale już mieszkają w krainie niepamięci, albo z perspektywy minionego czasu nie są już uciążliwe. W Laskach na pewno są już zupełnie inne obyczaje. I jeszcze jedno: To nieprawda, że bardzo nie lubiłem kukurydzianki z sokiem. Narzekałem na nią dla zachowania solidarności z innymi. Nie była taka zła, co najwyżej nudna.  No tak.    

Kochane Laski!  

 

Kiedy przez pewien czas pracowałem  w pewnym zakładzie dla dzieci niewidomych,  zdarzało się o ósmej wieczorem w pokoju wychowawców, że wpadał ktoś z wychowanków i zadyszanym głosem wołał: “pszpani! Czy może pani mi nawlec igłę”? albo” Czy może pani przeczytać mi, co jest na tej kartce”? I bywało, że pani mówiła: “ja już skończyłam dyżur. Idź do pani...”   

A w Laskach??? W Laskach wychowawcy też kończyli dyżury i pewnie też w takiej sytuacji powiedzieliby to samo. A jednak... A jednak pamiętam, że miałem w czasie mojego tam pobytu przeświadczenie, że gdybym w środku nocy zawołał, że we mnie stało się tak, iż musi wysłuchać mnie ksiądz Aleksander, albo pan Ruszczyc, albo pan Marylski, i gdybym umiał przekonać dyżurnego wychowawcę, że to naprawdę jest najprawdziwsza potrzeba mojego wnętrza, obudzono by pana Marylskiego, albo księdza, bo taka tam była atmosfera. Bo nad tym wszystkim czuwała Matka Róża Elżbieta Czacka - charyzmatyczna postać Lasek, która wśród nieprzeliczonych zasług dla uczynienia godnym życia niewidomych miała jeszcze i tę zasługę, że znalazła i dobrała sobie do współpracy ludzi, którzy tej idei poświęcili “wszystkość” swojego życia.  Przez całe dziesięć lat mojego pobytu w Laskach, Matka, (w Laskach o Matce Róży Elżbiecie Czackiej mówiono po prostu Matka albo Mateńka), mieszkała w pomieszczeniu przy kaplicy. Podczas nabożeństw uchylała okienko łączące  Jej pokój z kaplicą i uczestniczyła we Mszy czy Różańcu. Przez tych dziesięć lat nigdy nie byłem w tym pokoju. To Mateńka przychodziła do nas. W listopadzie, w czas swoich imienin, Mateńka odwiedzała wszystkie domy. My w prezencie przygotowywaliśmy recytacje, śpiewy, przedstawienia, a ona obdarowywała nas czekoladami. Czekolada to wtedy był rarytas. I zdarzyło się, że po raz pierwszy w pokoju Matki znaleźliśmy się właśnie teraz, w czerwcu roku 2006, gdy odwiedziliśmy z Andrzejem Laski i panią Zofię Morawską. Pokój był urządzony tak, jak za Jej życia i ubożuchność w nim panowała na miarę może jeszcze większą niż u Henryka Ruszczyca. Różnica może była ta, że u Matki stał klęcznik.   

Założyła też Matka Elżbieta Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Kto ze mną był w grupie w domu św. Rafała, ten może pamiętać poranki, gdy siostra-budzik o piątej rano stukała w okno naszej sypialni  

wołając: “Siostro, Przez Krzyż”, a dyżurująca z nami w nocy siostra Germana, Wita czy Bogdana natychmiast zrywała się na równe nogi odpowiadając “Do nieba. Bierzmy Krzyż i chwalmy Pana”.  i od tej chwili aż do późnych godzin wieczornych spędzała czas na pracy i modlitwie. I kto mieszkał ze mną w domu św. Teresy, musi pamiętać siostrę Hiacentę, która od szóstej rano do ósmej wieczorem pracowała w naszej domowej kuchni, i pamięta siostrę Czesławę, która te same godziny spędzała pracując w domowej szwalni. To samo było w centralnej kuchni, pralni, w ogrodach i na polu... Siostry mając jedynie habit i różaniec uwiązany na sznurze naznaczonym pięcioma węzłami na pamiątkę pięciu ran Chrystusa, pracowały od rana do nocy, przerywając pracę jedynie na krótki czas modlitwy i ćwiczeń zakonnych. Czy Laski mogłyby istnieć, gdyby za całą wnoszoną tam pracę trzeba było zapłacić? Czy mogłyby przetrwać wojnę, gdyby siostry nie jeździły po kweście? Pamiętam, jak kiedyś zainteresowałem się i spytałem, gdzie te szare, zawsze pogodne siostry, gdzie one śpią. I powiedziano mi, że nad kuchnią, nad refektarzem, nad pralnią w domu św. Franciszka, nie chcąc powiedzieć, że to po prostu jest strych. Myślę, że z tej służebności sióstr, z tego oddania się służbie drugiemu człowiekowi innych ludzi Lasek, płynął doniosły przykład do naśladowania dla nas, przyszłych dorosłych członków społeczeństwa, dla nas późniejszych dyrektorów, prezesów i po prostu ludzi. Harcerstwo i zimny prysznic nauczyły nas hartu i dzielności na co dzień. Dzisiaj moja woda do mycia nie jest tak zimna jak tamta, ale jest o wiele zimniejsza niż pozostałych członków rodziny. Zebrania z panem Ruszczycem i Marylskim nauczyły nas obiektywnego myślenia i rozważnego podejścia do świata idei i rzeczy. A skąd się bierze moja cierpliwość? Może ona wywodzi się z topolowej alei, gdy w letnie wieczory siedzieliśmy na trawie, a pani Alicja Gościmska czytała nam “Potop”, i żarły nas komary, których w Laskach chyba nigdy nie brakowało. Pani była okryta pledem, a my trzaskaliśmy się po rękach, gołych nogach i gdzie popadło. I wtedy pani powiedziała, żebyśmy się opamiętali, bo w tej strzelaninie trudno jest czytać. Przestaliśmy i tak ćwiczyliśmy naszą cierpliwość. Niewidomemu cierpliwość bardzo potrzebna jest w życiu. Nieraz stoi, nie wie, w którą stronę ma iść i czeka... Niejednokrotnie przyszło mi tak czekać i ćwiczyć cierpliwość, ale nie będę już opowiadał tych historii.   

Zakończenie  

 

Znowu napisałem tekst, w którym jest dużo “ja”, “mnie”, “mną”... Ludziom najłatwiej przychodzi mówić o sobie, więc to, co powiem, też jest o sobie. Co w moim życiu najważniejsze,  mam już za sobą. Ciekaw jestem, jakim byłbym człowiekiem, gdyby Nie droga przez Laski. Ale przeszedłem tę drogę i teraz tylko mogę się nad nią zamyślać. Pewnego razu, Jerzy Zawieyski przechodząc przez bramkę prowadzącą do zakładu w Laskach, do towarzyszącej mu osoby powiedział: “Właśnie wkraczamy na “Teren łaski Bożej”. Ja to słyszałem i pamiętam.   

Ireneusz Morawski - wychowanek z lat 1940-50.   

Wrocław, czerwiec - październik 2006 roku.   

 

Niektóre publikacje  

 

 "Garść Złotego Piasku  

/Ireneusz Morawski/   

    Związek moich marzeń   

(Wyróżnienie w konkursie" Pochodni")   

 

Pamiętam. Właśnie w dużym mieście z tramwajami zapisałem się do szkoły średniej. Płaciłem za przejazd tramwajem - za dwa tramwaje do szkoły i dwa z powrotem i nie tylko te cztery przejazdy dziennie. Powiedział mi ktoś, że gdybym miał taką legitymację "od niewidomych", to mógłbym jeździć sobie za darmo. Czytywałem "Pochodnię", wiedziałem już coś o Związku, więc wraz z kolegą odnaleźliśmy go w tym dużym mieście z tramwajami. Jego władze i biuro zlokalizowano het, na peryferiach tego dużego miasta i tam, w tej odległej dzielnicy, do której w końcu dotarliśmy, nie chciano nas przyjąć i wydać legitymacji na darmowe przejazdy. Nie byliśmy pracownikami (a Związek był Polskim Związkiem Pracowników Niewidomych), nie mieliśmy osiemnastu lat, a Związek był dla pracowników od lat osiemnastu. Kochane, stare czasy.   

 Wreszcie przyjęto nas jako podopiecznych, zdaje się, że mimo młodego wieku opiliśmy lekko to wydarzenie z naszymi dobroczyńcami i dostaliśmy legitymacje kartonikowe, innego formatu oraz koloru niż te przeznaczone dla dorosłych i miewaliśmy w tramwajach kłopoty, bo tramwajarzom wydawały się fałszywe, a w każdym razie nie takie, jak trzeba.   

Dziś Polski Związek Niewidomych jest jedyną organizacją otwartą dla wszystkich inwalidów wzroku I i II grupy, więc zadaniem Związku jest pomaganie w rozwiązywaniu problemów członków i podopiecznych Związku, czyli niewidomych - od niemowlęcia do pochylającej nas starości. I czasem, gdy mam ochotę na odrobinę sofistyki, pytam, co to jest problem i odpowiadam: jest to zbiór spokrewnionych ze sobą potrzeb człowieka oraz granice możliwości ich zaspokojenia. Potrzeby na ogół rozbudowują się po stronie istoty ludzkiej, zaś możliwości ich zaspokojenia są poza nią, przeważnie po stronie pomocnych organizacji, instytucji i urzędów. Spróbuję też zaproponować tu pewną proporcję: gdy granice tych możliwości rozszerzają się, maleje problem, i odwrotnie. Im większym zakresem możliwości zaspokajania potrzeb członków dysponuje dana organizacja, tym silniejsze, ważniejsze, bardziej skuteczne wrażenie wywiera na wewnętrznych i zewnętrznych strukturach społecznych. Natomiast ubywanie tych możliwości, uszczuplanie ich zakresu, umniejsza znaczenie organizacji, świadczy o regresie ich funkcji.   

 Nie ulega wątpliwości, że instytucje i organizacje inwalidzkie znalazły się w fazie regresu, z wyjątkiem tych oczywiście, którym nadano przywilej swobodnego łupienia Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Warto zastanowić się serio, jak przyłączyć się do tych uprzywilejowanych. Państwo a niepełnosprawni. Na czele wszystkiego, co dotyczy inwalidów, staje prawdziwy pełnomocnik rządu, a nie doczepka do ministra pracy, będąca bez prerogatyw, uprawnień, możliwości i sankcji. Minister, a jakże, który jest nam niezbędny, posiada to wszystko, czego nie dano instytucji obecnego pełnomocnika i posiada coś więcej: skumulowanie wszystkich środków przeznaczonych na niepełnosprawnych - od niemowlęctwa do starości, czyli pieniądze na specjalną edukację, na bazę i rozwiązywanie problemów zatrudnienia i na zabezpieczenia socjalne. Posiada jeszcze strukturę pełnomocników terenowych. Wszyscy oni przejawiają znakomite przygotowanie merytoryczne, jednakże nie są w stanie podołać regulowaniu całokształtu spraw, więc do współpracy włącza się organizacje społeczne: związki, zrzeszenia i stowarzyszenia szczebla centralnego i terenowego, których przedstawiciele stanowią (ewentualnie) demokratyczne ciało doradcze.   

 Do najważniejszych zadań owego prawdziwego pełnomocnika należałoby: - tworzenie i wdrażanie polityki państwa wobec niepełnosprawnych (obecnie nie widać czegoś takiego, jak taka polityka),- finansowanie słusznych przedsięwzięć (obecnie jest coś takiego, ale na wariackich papierach),- inspirowanie i motywowanie działań państwa i społeczeństwa na rzecz niepełnosprawnych (da się zauważyć namiastki),- kontrolowanie! kontrolowanie! kontrolowanie! realizacji wdrożonych przedsięwzięć i spożytkowania wydanych pieniędzy (obecnie tego nie ma!),- nadawanie organizacjom społecznym, takim jak nasz Związek, statusu pozarządowych organizacji społecznych, z szerokimi uprawnieniami do działania na rzecz swoich członków.   

Związek, z łaski tolerowany przez ministrów edukacji, zdrowia i pracy, zdobywający niewiele znaczącą w praktyce przychylność pełnomocników od niepełnosprawnych, dotowany z łaski przez inwalidów narządu ruchu, którzy ławą natarli na skarbonkę PFRON, taki Związek to niech sobie handluje plastikowymi tabliczkami brajlowskimi, niezdarnymi, małymi maszynkami Pichta dla bogatych krasnoludków, bo sierotek Maryś na coś takiego nie stać, niech sprzedaje ruskie zegarki, niech ubolewa nad ludzką biedą i od czasu do czasu błyśnie pożyteczną imprezą kulturalno-oświatową. Zbyt często, zbyt wielu kolegów pyta mnie: " a właściwie to po co nam ten czy inny Związek", a ja się boję, że jest to refleksja uzasadniona. Bo tabliczki i białe laski mogą sprzedawać sklepy, ruskie zegarki są na placu u Ruskich, można odpowiedniemu biuru zlecić organizowanie imprez, a legitymacje (Pezetenki) tracą urok. Na tramwaj i pociąg wystarczy wpisana w dowodzie osobistym grupa inwalidzka. I co z tego, że ofukniemy moich kolegów za "głupie gadanie", kiedy oni rzeczywiście od lat płacili składki i nie dostali od Związku niczego, prócz zniżkowej "Rakiety" i legitymacji na tramwaj. A przecież dla nich też powinien istnieć nasz Związek jako źródło korzyści choćby emocjonalnych, choćby moralnych, nie mówiąc o praktycznym życiu.   

I teraz już czas, aby wreszcie wyartykułować, czego oczekuję od PZN - jedynej organizacji (jeszcze), prawdziwie otwartej dla wszystkich polskich niewidomych i (mam nadzieję) szczerze im oddanej. Od PZN oczekuję, że1. Opracujemy model struktury pełnomocnika rządu do spraw ludzi niepełnosprawnych i zaplanujemy jego czynności i walkę o niesprawnych i zaplanujemy jego czynności i walkę o utworzenie tej instytucji.2. Rozpoczniemy starania o nadanie PZN statusu organizacji pozarządowej, która będzie miała obowiązki i możliwości określania powinności Państwa wobec niewidomych, bowiem wielki już czas po temu, aby państwo (parlament, prezydent i rząd) zrozumiało, że niepełnosprawni, a w tym ciężko poszkodowani inwalidzi I i II grupy, to wielki państwowy obowiązek.3. W PZN musimy opracować zasady szkolnictwa niewidomych. W ramach tego opracowania należy ustosunkować się do koncepcji edukowania niewidomych dzieci i młodzieży w szkołach masowych, określenia warunków, jakie powinna spełniać szkoła, a także niewidome dziecko i jego rodzice, do przygotowania odpowiedniego wyposażenia takiego dziecka - w zależności od jego możliwości psychofizycznych. W opracowaniu tym musi być również określony zakres działania i kierunku przygotowania zawodowego, prowadzonego przez specjalne ośrodki szkolno-wychowawcze. Nie pozbawiony słuszności wydaje się postulat daleko idących uprawnień dla Związku do skutecznego interesowania się sposobami realizacji kształcenia, wychowania i bieżącej opieki nad niewidomymi dziećmi i młodzieżą.4. Musimy wywalczyć czynny dostęp do PFRON, a także zadbać w parlamencie o rozszerzenie korzystnego dla nas wachlarza jego zadań. Najlepiej byłoby otrzymywać z tego źródła pewną pulę środków do rozliczenia, w miejsce obecnego czapkowania przed funduszowymi urzędnikami na każdą imprezę osobno i od początku, ze stertą każdorazowo produkowanych dokumentów. Urzędnicy ci hołdują przeświadczeniu, że mnogie papiery decydują, iż przydzielone środki będą na pewno wydatkowane z pożytkiem i celowo. No i pewnego razu wzięto pożyczkę obiecując, że dzięki niej zostanie utrzymany w firmie dotychczasowy poziom zatrudnienia inwalidów. Dwa miesiące później zwolniono stu kilkudziesięciu niewidomych twierdząc, że jest to operacja konieczna, choć bardzo bolesna. Stąd wniosek, że zakupiony ze środków PFRON majątek wcale już jutro nie musi służyć inwalidom i zaspokojeniu ich potrzeb.   

 5. Trudno sobie wyobrazić dalszą mądrą działalność Związku bez własnej, dochodowej działalności gospodarczej. Wielu z nas, zabiegających o wsparcie finansowe u sponsorów, odczuwa to jako formę żebractwa, wprawdzie ideowo umotywowanego, szlachetnego i społecznie przyjętego, ale jednak żebractwa. Do podobnej kategorii działań należy kajanie się przed budżetem, który ogranicza i będzie ograniczał świadczenia na rzecz Związku. Na pewno nie jest to zła wola budżetowych decydentów, ale brak pieniędzy, a do tej pory państwo przyjęło politykę wzbogacania bogatych (zwolnienia podatkowe dla prywatnych firm) i zubożania biednych.6. Musimy opracować wzorcowy statut czy regulamin zakładu pracy chronionej dla niewidomych oraz uzyskać usankcjonowanie dla tego dokumentu. Przede wszystkim niezbędna jest wartościowa definicja takiego zakładu i kategoryczne ustalenie, kto kogo ma chronić. Niestety, bywa tak, że w spółdzielniach - zakładach pracy chronionej dla niewidomych - metodycznie usuwa się nas z rad, zarządów i organów związków zawodowych i utrzymuje 30iewidomych przede wszystkim po to, żeby zapewnić pracę dla 70 6C64:2091ełnosprawnych. Zauważa się, że to 70% zdrowych czuje się znacznie lepiej od nas w naszych spółdzielniach. Ba! Bywa, że ludzie zdrowi i dorodni jak borowiki decydują o zwolnieniu z pracy inwalidów, a niebo to widzi i milczy. Milczy Polski Związek Niewidomych, bo nie ma żadnego prawa ingerowania w spółdzielcze stosunki.   

7. Związek zrzesza wiele osób starszych, samotnych i bezradnych. Ceny rynkowe dawno prześcignęły wymiar ich emerytur. Działacze terenowi z przydzielanych im lektoratów (teraz i te kwoty stają pod znakiem zapytania) kupują czasem czekoladę albo bukiecik fiołków, żeby ich odwiedzić i sprawić choć trochę przyjemności w życiu szarym jak popiół. Na tym kończą się jak gdyby możliwości Związku, jeśli nie liczyć związkowych domów "radosnego przekwitania" dla kilkudziesięciu czy stu nawet osób. Przyznaję, nie wiem, jak można to zmienić.8. Nie ma ważniejszego zadania dla Związku, jak zaangażowanie się w działanie na rzecz zatrudnienia niewidomych. Moim zdaniem spółdzielnie są strukturami społeczno-gospodarczymi, które się przeżyły. Za dużo w nich współwłaścicieli, i to sztucznych. Od ministra-pełnomocnika Związek musi uzyskać zlecenie i środki na tworzenie zakładów własnych, musi mieć prawo rozpoznawania w tym zakresie działań wojewódzkich ośrodków zatrudnienia i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, musi wreszcie mieć usankcjonowaną prawem możliwość szukania na własną rękę w przedsiębiorstwach stanowisk pracy dla niewidomych, a u władz państwowych musi uzyskać uruchomienie mechanizmów rzeczywistej zachęty dla przedsiębiorców, którzy zorganizują stanowisko dla niewidomego. Pomoc, jaką możemy uzyskać z PFRON na zorganizowanie stanowiska pracy dla osoby niepełnosprawnej oraz pokrycie kosztów jej wynagrodzenia w wysokości jednakowej i niezależnej od rodzaju inwalidztwa i stopnia naruszenia sprawności organizmu, powoduje skłonność przedsiębiorców do zatrudniania inwalidów jak najzdrowszych. Wydaje się też, że trzeba uzyskać od państwa takie modyfikacje polityki celnej, aby osłabić na naszym rynku konkurencyjność wyrobów zagranicznych z naszą produkcją. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z konieczności ciągłego podnoszenia jakości i estetycznego wdzięku naszych produktów.   

9. Najostrzej postrzeganym przeze mnie problemem niewidomych jest dramaturgia ich niczyjości. Niczyja jest młodzież, która kończy szkołę i nie ma perspektyw na pracę i życie, niczyi są pracownicy spółdzielni - zakładu pracy chronionej, żyjący ciągle z obawą przestoju, zwolnienia od bezrobocia, niczyi są ludzie starsi, którym nie udało się sforsować progów domu opieki. W naszym obecnym porządku prawnym nie udaje się znaleźć instytucji, której nadanym przez prawo obowiązkiem byłaby obrona choćby potocznych interesów inwalidów, albo wysłuchanie ich skarg. A ja pamiętam sprzed lat sądny dzień w pewnej spółdzielni, która zatrudniała niewidomego chałupnika. Chałupnik ten także cierpiał na głęboki niedosłuch i chorobę psychiczną. Pewnego razu dziwacznie ubrany (obszarpany, zimowy płaszcz przepasany sznurkiem, czapa itp., mimo letniej pogody) udał się do ministerstwa czy może Komitetu Centralnego z prywatną skargą na sąsiada, który podobno podkradał mu korespondencję ze skrzynki pocztowej. Skargi wysłuchano, a na drugi już dzień do spółdzielni zjechało 6 pań (słownie: sześć), które ostro przećwiczyły zarząd i wydały kilkanaście zaleceń, jak należy człowieka-chałupnika ubrać, bo jest zaniedbany, jakie kupić mu aparaty, bo nie widzi, nie słyszy i ma trudny do zrozumienia stosunek do świata oraz w jakie owoce i warzywa zaopatrzyć jego rodzinę na zimę (żona i troje dzieci). Dziś chałupnik ten ma pełną swobodę bycia zaniedbanym, niesłyszącym, niewidzącym, niezrozumianym przez świat (po sześciu paniach-opiekunkach słuch zaginął), a wiosną, na przednówku, może jeść sobie nawet i trawę, jeśli nie starcza mu renty. A może ta niczyjość inwalidów jest immanentną prawidłowością formacji społeczno-ekonomicznej, którą tak budujemy? Tylko, że po co wobec tego tyle tych stowarzyszeń, związków, zrzeszeń, fundacji, towarzystw przyjaciół, rad, pełnomocników, mopsów i dopsów, jeżeli z urzędu nie ma nikogo, kto zareagowałby na skargę przeciwko człowiekowi, który będąc przełożonym niewidomego tłumaczy mu, jak niewiele jest wart, ponieważ jest inwalidą.   

Nie wiem, czy mam rację oczekując zdobycia przez Związek pozycji znaczącej, aby skutecznie rozstrzygał o szkoleniu, zatrudnieniu i opiece nad niewidomymi, albo zaprogramowaniu urzędu prawdziwego pełnomocnika. Naprzeciwko szali oczekiwań zamontowano mi szalę rozczarowań. Siedzę na tej drugiej szali i myślę, czy można oczekiwać od Związku rozstrzygnięć tak ważkich jak te, jeśli od pół roku nie można się dowiedzieć, ile naprawdę powinien niewidomy zapłacić za bilet na pociąg pośpieszny, albo doczekać się paru zeszytów z pogrubioną linią dla słabowidzących dzieci, które zaczęły rok szkolny. Jeżeli moje oczekiwania są za daleko idące, to rozsiądźmy się wygodnie na tej drugiej szali. Postarajmy się jednak, aby na szali oczekiwań na pewno położono wreszcie to zarządzenie o opłatach za przejazd koleją i te zeszyty z pogrubioną linią dla dzieci które właśnie rozpoczynają kolejny rok szkolny. Jak to dobrze, że legitymacje członkowskie Związku, tzw. Pezetenki, nadal uprawniają do darmowego przejazdu tramwajem, ojej! z przewodnikiem. Zupełnie jak czterdzieści lat temu...   

Rozdział II. Kilka uwag na temat spółdzielni niewidomych, rola Związku w przekształceniach spółdzielni. Spółdzielnie niewidomych miały swój trudny początek i apogeum swojego rozwoju, a dziś zbliża się ich kres. One gubią albo zgubiły już swój cel, nie łączy już członków jedna idea, a składowe elementy wspólnoty członkowskiej dążą w kierunku zabezpieczenia interesów poszczególnych jednostek lub grup zawodowych. Mają rację ci, którzy mówią, że to getto, a mówiąc tak, wyrażają swój negatywny stosunek do spółdzielni. Tylko że godzinami można by mówić o błogosławionych funkcjach tych gett, bez których wielu niewidomych przepadłoby zniszczonych przez twardość życia, ludzką niewiedzę czy wręcz głupotę. Tu niewidomi znajdowali zaspokojenie potrzeb normalnego człowieka pracy, bezpieczeństwa, uznania, samorealizacji, a także możliwość spożycia codziennego posiłku, otrzymania dachu nad głową, tu byli też traktowani jak ludzie szczególnej troski, z nadaniem przywilejów i szczególnych uprawnień. Tu spotykali przyjaciół, tu także znajdowali się nieprzyjaciele, ktÓrzy zazdrościli im wielu rzeczy, z wyjątkiem (może) kalectwa. I rzecz najważniejsza: tu była spółdzielnia niewidomych nie tylko z nazwy, tu byli u siebie - w zarządach, w radach nadzorczych, w organizacjach społecznych, w komisjach. Dziś wielu z nas wyszłoby chętnie z tego getta na świeże powietrze normalności, ale ta normalność, niestety, nas nie oczekuje. Ani zakłady pracy nie są przygotowane na nasze przyjęcie, ani nie jest przygotowana społeczność tych zakładów, żeby nas przyjąć, ani my sami nie jesteśmy przygotowani, żeby stąd wyjść. Zostajemy więc w tych gettach jak gdyby pracy chronionej, coraz bardziej zdani na łaskę i niełaskę tych, którzy są nam przychylni, a także i tych, którzy przychylni nam nie są.   

 Generalnie coraz mniej czujemy się u siebie i coraz mniej czujemy się chronieni. Bo jeśli mamy być chronieni, to przez kogo? I tu chyba tkwi sedno sprawy. Spółdzielczość niewidomych jest niczyja! Nie ma tu wglądu oko wojewody ani wójta, nie ma też wglądu żaden minister, pełnomocnik do spraw osób niepełnosprawnych, choć mimo akcji zmniejszania zatrudnienia, niepełnosprawnych wciąż jeszcze w spółdzielniach sporo. Nie ma tu także żadnego wglądu Polski Związek Niewidomych - organizacja, która istnieje dla ochrony i gwarancji praw swoich członków. Spółdzielnie są autonomiczne pełnią niczyjości - ani to już nie jest państwowe, ani prywatne, a jeśli doskonale niczyje, to trzeba tym zawładnąć, a do zawładnięcia najszybsi są ci, którzy przypilnują tu swoich interesów. Był czas, że ta właśnie spółdzielczość korzystała z licznych priorytetów, dostawała obrabiarki, środki transportu, dysponowała też funduszem rehabilitacji na inwestycje i rozwój. Teraz na powiększenie majątku może korzystać z pożyczek z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Czy jest ktoś, kto zagwarantuje, że ten majątek za rok lub dwa będzie nadal służył inwalidom? A czy jest w ogóle ktoś, kto chce, żeby służył? Czy jest w ogóle w naszym kraju koncepcja kształcenia i produktywizacji niewidomych, oprócz zamiaru rozwiązania spółdzielczych gett? Są wśród nas tacy, którzy radzą, żeby nie dramatyzować, nie wybiegać za daleko w przyszłość, żyć jakby komfortem dnia dzisiejszego. Sugestia to pełna otuchy, ale i niebezpieczna. Gdy zaistnieją już pewne fakty, być może nieodwracalne, gdy zdobywany przez lata majątek, który dziś staje się niczyj, zostanie zawłaszczony przez ludzi interesu obcego sprawie niewidomych, gdy to wszystko stanie się faktem, będzie już za późno na podjęcie sprzeciwów. Zatem póki nie jest jeszcze (być może) za późno, ośmielam się zgłosić pewne propozycje uratowania spółdzielni niewidomych dla niewidomych. Wszelako moje propozycje potrzebują potężnych rzeczników i protektorów.   

Otóż, moim zdaniem, w obecnej sytuacji jedynym patronem, który mógłby i który powinien ocalić dla niewidomych ich spółdzielczy majątek, jest właśnie Polski Związek Niewidomych. Inspirowany potrzebami terenu, związek ten próbuje jakby od nowa, od początku powoływać do życia zakłady własne, zatrudniające niewidomych, np. w Legnicy. Jednakże Związek ten bardzo boi się "tematu spółdzielni", ponieważ:- przejmując przedsiębiorstwa spółdzielcze, trzeba przejąć ich nie najlepszą już sytuację gospodarczą i nie najlepszą perspektywę,- nie wiadomo, co począć z członkostwem pełnosprawnych członków spółdzielni, którzy wcale nie muszą mieć ochoty na podporządkowanie się Związkowi Niewidomych i na zrezygnowanie ze spółdzielni jako struktury gospodarczo-społecznej Pierwszą obawę Związku można rozproszyć stanowiąc, że dziesięć procent zakładowego funduszu rehabilitacji, zamiast na fundusz scentralizowany, będzie przekazywane przez zakłady własne Związku na specjalny fundusz PZN, a drugą obawę zredukować może tylko ustawa, która jednym nakazem ustawowym rozwiąże spółdzielnie niewidomych, a majątek tych spółdzielni przekaże na zasadach uregulowanych ustawą Polskiemu Związkowi Niewidomych, z obowiązkiem zwrócenia udziałów członkowskich tym, których zatrudnienie ustanie w spółdzielniach przekształconych w zakłady własne PZN.   

Nie wiedzieć czemu, koncepcja ta, przedstawiana różnym działaczom, wzbudza ich zachwyt i niechęć zarazem. Zachwyt, że takie to proste i oczywiste, a niechęć, że jest to aż nierealne. Według nich taka ustawa nie może się zdarzyć. Więc pytam: a czemu mogło się zdarzyć takie przedsięwzięcie ustawowe, które z dnia na dzień zniosło centralne związki spółdzielcze szybciej, niż zdołaliśmy nabrać powietrza do płuc. Pamiętam, było to bodajże 19 stycznia 1990 roku. Do godziny piętnastej, wraz z przyjaciółmi przygotowywaliśmy jeszcze w siedzibie Centralnego Związku na ul. Jasnej 22 projekt zmian w statucie CZSN, a po południu musieliśmy zmienić tematykę naszych obrad, bo było już po ustawie likwidacyjnej. A na Jasnej po raz ostatni zebraliśmy się jeszcze w kwietniu. Potem likwidator zwoływał nas już do innych sal. Podobnie potem nakazem ustawowym polecono spółdzielniom, aby do dnia 30 marca rozwiązały swoje zarządy i rady nadzorcze i powołały je w odnowionym składzie. Dlaczego więc dziś ustawowa operacja, przekształcająca spółdzielnie niewidomych, wydaje się tak bardzo niemożliwa?   

Druga koncepcja polega na powierzeniu majątku spółdzielni bezpośrednio niewidomym. Znowu pomysł ten wzbudza zainteresowanie i opory, bo potrzebna jest ustawa, która rozwiązałaby spółdzielnie niewidomych, stworzyła warunki do powołania kompetentnych zarządów komisarycznych, które na bazie powierzonego majątku zorganizowałyby zakłady pracy naprawdę chronionej, naprawdę dla niewidomych. Zaiste, trudno zrozumieć dlaczego zatrudniając na nowo inwalidę, przedsiębiorca może uzyskać bezzwrotnie sto kilkanaście milionów złotych, natomiast majątku wartości dwudziestu czy trzydziestu miliardów złotych nie można powierzyć, powiedzmy, dwustu niewidomym jako wspólne dobro i baza pod kontynuowanie działalności gospodarczej i rehabilitacyjnej. Wszak wszelkie materialne dobro, które znajduje się w spółdzielniach, opłacono funduszem rehabilitacji budynki, warsztaty, obrabiarki, oprzyrządowania, samochody, bazę leczniczą, wypoczynkową, hotele, internaty, świetlice. Kiedyś inwalidzi myśleli, że to wszystko jest ich, po prostu podarowane przez państwo dla ich wspólnego dobra. Dzisiaj wybija się im to z głowy. Dziś do wspólnoty majątkowej przyznają się też i ci, którzy trafili tu absolutnie z przypadku, albo też przyszli skierowani przez ważne siły polityczne minionej epoki. A tak naprawdę ten majątek obecnie jest niczyj, jak niczyje są spółdzielnie niewidomych, jak niczyi są niewidomi w tych spółdzielniach, niczyi niczyjością gorzką najbardziej, bo znajdzie się takich wielu, którzy przyznają się do budynków i maszyn. Zaś do inwalidów nie przyzna się nikt, gdy ich obecność w budynkach przestanie być opłacalna.    

 Jeżeli przygotowanie i wdrożenie powyższych rozwiązań okaże się niemożliwe, to musi okazać się możliwe i konieczne znalezienie innych sposobów opieki i nadzoru państwa nad niewidomymi w tzw. spółdzielniach - zakładach pracy chronionej dla niewidomych. Czy nie po to istnieje prawo, żeby dawać ochronę słabszym? W tym także w zakładach pracy chronionej? Sami się nie obronią, bo są słabsi i jest ich tylko 30 procent przeciw 70 procent tych silniejszych. A najsmutniejsze jest to, że w ogóle muszą się bronić. Jeśli nie znajdziemy rozwiązań dla tych problemów, niewidomym zostanie izolacja zawodowa i społeczna, rozpacz i rozgoryczenie - tym bardziej że lata całe wmawiano, że są po prostu jak wszyscy. Dziś tracą wiarę w szczerość tych enuncjacji i nabierają przekonania, że mamiono ich urokiem niewybrednych bałamuctw.A czy w ogóle jest ktoś, kto wobec kontinuum wydarzeń, jakie się stają z nami i wokół nas, mógłby zejść do nich na warsztat i bez obłudy powiedzieć im, że są potrzebni Polsce i światu?W latach 90_#92 zwolniono już wielu niewidomych, zwłaszcza chałupników. Niewykluczone, że przyjdzie kolej na następnych. Dla ludzi zdrowych bezrobocie jest tragedią braku środków do utrzymania się przy życiu. Dla niewidomych - prócz braku środków - bezrobocie jest tragedią nadmiaru wolnego, niepotrzebnego nikomu życia.  

 

Pochodnia czerwiec 1994