ROZMOWA MIESIĄCA

Z Henrykiem Lubawym rozmawia Stanisław Kotowski (cz. 1/4)  

    

ródło: Publikacja własna "WiM"  

 

S.K. - Panie Henryku! Jest Pan osobą z poważnym ubytkiem wzroku, bardzo zapracowanym człowiekiem. Jest pan absolwentem Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i pracuje Pan na tym Uniwersytecie w pracowni Tyfloinformatycznej. Pańskie spojrzenie na sprawy dotyczące naszego środowiska może być zupełnie inne niż działaczy PZN-u. Tak samo Pańskie opinie mogą być odmienne od utartych, a więc interesujące dla naszych Czytelników.

Zanim jednak przejdziemy do omawiania spraw szerszej natury, proszę opowiedzieć o sobie. Zaczniemy od pytania, w jakim systemie uczył się Pan w szkole podstawowej i średniej.

 

H.L. - Obecnie mówi się sporo o edukacji włączającej, to trochę coś innego niż system integracyjny. Mam wrażenie, że mnie udało się tego doznać. Powiem inaczej, może nieco przewrotnie. Nikt mnie nie wyłączył z powszechnego systemu edukacji. Problemy ze wzrokiem ujawniły się w siódmej klasie podstawówki. Miałem już mocno ugruntowaną pozycję w szkole z opinią dobrego ucznia.  

Pamiętam, że po pierwszym pobycie w szpitalu trwającym 35 dni, na przełomie marca i kwietnia, kiedy to faktycznie wyszedłem ze szpitala z gorszym widzeniem, niż to z jakim się tam pojawiłem, klasówkę z historii napisałem najlepiej w klasie. Pisałem ją chyba jakimś grubszym czarnym pisakiem lub piórem. Tego w tej chwili nie pamiętam.  

Po kilku latach dowiedziałem się, że ówczesny dyrektor nie chciał mnie po tym pierwszym pobycie w szpitalu przyjąć ponownie do szkoły. Rodzice, a w szczególności Mama, jakoś to załatwili i mogłem kontynuować naukę. Ukończyłem podstawówkę z całkiem dobrymi ocenami.  

Do liceum poszedłem z całą paczką kolegów, chyba sześciu a może nawet siedmiu, z tej samej klasy. Zresztą to była tak mała szkoła, że wszyscy się w niej znaliśmy, niezależnie kto w jakiej był klasie. Zdecydowanie łatwiej było chociażby dojeżdżać do liceum, gdy kilkoro nas było z jednej dzielnicy.  

Jeszcze w podstawówce pewien kolega podarował mi starą lupę. Właściwie straszliwie odrapaną, obtłuczoną soczewkę. Okazało się, że mogę odrobinę przez nią czytać. Gdy teraz o tym myślę, to wydaje mi się, że był to pewien znak tego, co będzie mnie czekać w przyszłości. Mianowicie nikt z tak zwanych specjalistów nie zaproponował mi tak mocnej lupy, przez którą mógłbym czytać i być przynajmniej częściowo samodzielny. Potem powtarzało się to wielokrotnie, takie znajdowanie własnych rozwiązań, które wydawało by się, że powinny być podsunięte przez kogoś innego.  

W liceum wiele tekstów miałem nagrywane przez Mamę na magnetofon, jeszcze szpulowy. Pomagali mi również koledzy, czasem szepcząc coś na lekcji, odczytując odpowiednie fragmenty z podręcznika. Lubiłem bardzo fizykę, z matematyką nie miałem problemów, może dlatego, że początkowo w odrabianiu lekcji pomagał mi Ojciec inżynier elektryk. Pamiętam, kiedyś przed lekcją fizyki, na korytarzu koleżanka uczyła się tego przedmiotu. Poprosiłem, aby przeczytała głośno ten fragment, który jest istotny. Pamiętam jej zdziwienie i stwierdzenie "Ty tego nie wiesz?" Nie wiedziałem! Umiałem na lekcji kojarzyć fakty i wyciągać wnioski, więc jakoś sobie poradziłem.  

Pamiętam też niedostateczny z geografii za rozpoznawanie skał. Nijak nie mogłem zauważyć różnic między tym czy tamtym kamieniem. Wszystkie po prostu były kamieniami. Odcienie czy faktura były kompletnie dla mnie nierozróżnialne.  

Nie pamiętam, jak to się zakończyło, ale w efekcie pozytywną ocenę z geografii na świadectwie maturalnym w końcu przecież mam.  

 

S.K. - Czy to wszystkie szkolne kłopoty?

 

H.L. - Jako przejaw działań opozycyjnych we wczesnej młodości mógłbym, gdybym miał zamiłowania kombatanckie, przytaczać ocenę niedostateczną z przysposobienia obronnego za odmowę strzelania z karabinku na strzelnicy. Tak, mieliśmy taki przedmiot i takie zajęcia. Pamiętam wówczas, że ujęła się za mną cała klasa. Legitymacja PZN-u wówczas na niewiele się zdała! Żal do nauczyciela minął mi dopiero po ćwierć wieku, gdy spotkałem go, kiedy już jako mocno starszawy pan prawie niewidomy, nie mógł trafić do klatki schodowej, do której przez przypadek obaj zmierzaliśmy.  

 

S.K. - To raczej humorystyczne wydarzenie. A czy były poważne trudności?

 

 

H.L. - Szczerze powiedziawszy najgorsze były dla mnie lekcje języka polskiego. Błyszczeli na nich ci uczniowie, którzy szybko i sprawnie potrafili w książkach, podręczniku czy omawianej właśnie lekturze, znaleźć odpowiedni fragment. Pewnego dnia jednak to ja zabłysnąłem recytując z pamięci spore fragmenty "Pana Tadeusza". Zanim koleżanki i koledzy odszukali opis puszczy, to ja go wyrecytowałem. Jakoś tak to samo mi przyszło. A może nie samo, bo Ojciec wielokrotnie cytował z pamięci "Pana Tadeusza". Można powiedzieć, że to taka tradycja rodzinna.  

 

S.K. - Szkoła to nie tylko nauka, to również życie towarzyskie, przyjaźnie, koleżeństwo. Jak te sprawy wyglądały w Pańskim przypadku?

 

 

H.L. - Właśnie, najtrudniej było zintegrować się z klasą i tak zwanym życiem towarzyskim. Po prostu, gdy klasa jechała na zimowisko, ja wędrowałem na serię zastrzyków do szpitala okulistycznego.  

 

S.K. - Rzeczywiście, w tej sytuacji trudno jest mówić o pełnej integracji.

A z jakich pomocy Pan korzystał. Chyba nie skończyło się na tej podarowanej, poszczerbionej lupce?

 

H.L. - Chyba w drugiej klasie otrzymałem lunetkę turmon, która bardzo pomagała w odczytywaniu z tablicy. To była naprawdę nowa jakoś. Korzystałem z lup o ośmiokrotnym powiększeniu, takich na nóżkach, kupionych w sklepie filatelistycznym. Wiele tych nóżek połamało się, gdy lupa upadła. Wiele też po prostu rozbiłem, gdy przychodziły tak zwane ciężkie dni. A bywały! Dziś nie jestem w stanie już ustalić, czy to z powodu pogorszonego wzroku, czy to był taki wiek. Z pewnością jedno i drugie. Dziś już chyba trochę wyrosłem!  

 

S.K. - Nie miał Pan żadnego wsparcia w PZN-nie? A może pomogli w czymś inni niewidomi?

 

H.L. - Jakoś tak chyba na przełomie drugiej i trzeciej klasy zacząłem mieć kontakty ze środowiskiem niewidomych, a może znacznie wcześniej. Przecież lektury szkolne odsłuchiwałem z kaset i nie tylko lektury przecież. Nie o lekturach jednak chciałem powiedzieć, a o dobrych radach udzielanych przez ludzi, z którymi wówczas się kontaktowałem. Może raczej moi rodzice szukali pomocy i porady, bo przecież ciągle nie było wiadomo, jaka jest przyszłość mojego widzenia.  

Do dziś pamiętam niewidomą panią psycholog, która radziła mi, abym ucząc się warstw atmosfery ułożył sobie na stole długopisy, ołówki czy pisaki różnej grubości. Macając je miałem zapamiętywać ich wzajemne usytuowanie, a tym samym i warstwy atmosfery. Nie mogłem tego wówczas zrozumieć, zresztą jeszcze i dziś nie rozumiem. Przecież ja widziałem leżące na stole ołówki. Być może myliłem ich kolory i na pewno nie byłem w stanie przeczytać, co na nich jest napisane, ale to że leżą na stole, byłem w stanie zauważyć. Niestety, takie to były czasy, że nikt nie zauważał i nie rozróżniał niewidomych i słabowidzących. Nikt nie powiedział po prostu, żebym stosował powiększony druk czy pisał grubym kontrastowym pisakiem.  

 

S.K. - Brajlem Pan się nie posługiwał?

 

H.L. - Do brajla na długie lata zniechęcił mnie jeden z działaczy, który prawie rzucając we mnie podręcznikiem "Droga do książki" (tak, pamiętam ten tytuł), mówił: "naucz się brajla, to ci się przyda". Nie byłem w stanie tego zaakceptować. Ciągle szukałem jakichś własnych rozwiązań. Kojarzyłem pewne fakty i zjawiska fizyczne, coś tam kombinowałem, coś tam przerabiałem.  

 

S.K. - Na kogo więc mógł Pan liczyć?

 

H.L. - W tym okresie i w poszukiwaniu ułatwień bardzo pomocny był mój Ojciec. W domowym warsztaciku powstawał ukośny pulpit, którym można było położyć książkę, a to jakiś uchwyt czy statyw do lunetki.  

 

S.K. - A PZN?

 

H.L. - To nie takie proste. Niezrozumiałe było, z jednej strony proponowanie słabowidzącym technik przeznaczonych dla niewidomych albo dużych lup, a niekoniecznie dających duże powiększenie. Dziwiło mnie to, że proponuje się bezwzrokowe techniki komuś, kto sporo jeszcze widzi. Z drugiej strony dziwili mnie ludzie korzystający ze słabych lup, przez które ja nic nie widziałem, a oni tak i do tego mówili o sobie niewidomi.  

Być może trochę przyczyniłem się do zmiany tego nastawienia. Na świecie stosowano już wówczas specjalne metody rehabilitacji słabowidzących, taki specjalny trening widzenia. Książka Low Vision Training, której autorem był R. D. Quillman, trafiła kiedyś do mojego domu. Jeszcze gdzieś mam umowę zawartą z ZG PZN na jej przetłumaczenie. Tłumaczenie znalazło się w Związku i na tym się skończyło, przynajmniej z metodą proponowaną przez Quillmana. Po kilku latach zaczęto stosować inną metodę, być może identyczną. Tego nie wiem, bo nikt nigdy w żadnej poradni rehabilitacyjnej czy na związkowym forum nie proponował mi jej. Z podręcznika Quillmana zapamiętałem jednak i do dziś często stosuję taki oto wybieg. Polega on na tym, że stojąc na skrzyżowaniu ze światłami nie patrzę na światło po przeciwnej stronie ulicy, tak jak to jest przewidziane i jak czynią osoby dobrze widzące, ale spoglądam na słupek, przy którym stoję. Wtedy łatwiej odróżniam światło zielone od czerwonego.

 

S.K. - Ale szkołę średnią Pan ukończył?

 

H.L. - Tak, udało się ukończyć w terminie liceum i zdać maturę w klasie o profilu matematyczno-fizycznym, w większości z kolegami, z którymi trafiłem tam z podstawówki. Kilku odpadło w trakcie czterech lat nauki. Podobno moja klasa była jedną z najlepszych w historii szkoły. Być może, wszystkim tak mówią, ale to naprawdę był zespół mocno prący do przodu. Dziś mogę powiedzieć, że miałem szczęście, iż znalazłem się w IV Liceum Ogólnokształcącym im. Komisji Edukacji Narodowej w Poznaniu.  

 

S.K. - Czy w środowisku niewidomych był ktoś, kto był dla Pana, mówiąc młodzieżowym językiem, idolem czy wzorem?

 

H.L. - Spotkałem bardzo wielu interesujących ludzi. Kilku takich, którym mogę zawdzięczać parę spraw. Mógłbym tutaj wymienić na przykład Zbyszka Niesiołowskiego, Pawła Piechowicza czy Ryszarda Kowalika z Gdańska. Z pewnością słyszał Pan o tych ludziach, bo są to osoby, jeśli nie w tej chwili, to kiedyś bardzo dobrze znane w środowisku niewidomych. Nie wiem tylko, czy o takie znajomości i kontakty Panu chodzi?  

 

S.K. - Chodzi mi o osoby, które w jakimś stopniu Panu pomogły, coś ułatwiły, pomogły zrozumieć. Oczywiście, znam osoby wymienione przez Pana.

 

H.L. - Mówię w ten sposób, gdyż postać którą chciałbym tutaj wspomnieć jest bardzo mało znana w środowisku i co więcej, na pierwszy rzut oka jest kimś bardzo odmiennym od wspomnianych powyżej osób. Tych trzech moich znajomych może uchodzić przecież za osoby świetnie zrehabilitowane, samodzielnie poruszające się, aktywne. Bywałem z nimi na różnych wyjazdach, spotkaniach, naradach środowiskowych i zebraniach - cenię sobie to niezmiernie w tej chwili. Jednak to wszystko były miejsca, w których przeciętny śmiertelnik przy odrobinie chęci może bywać, jeśli uznamy za takie zwykłe miejsce nurt rwącej mazurskiej rzeczki Dadaj, czy paru innych, po których pływałem w towarzystwie Rysia Kowalika lub górskie ścieżki, po których wędrowałem ze Zbyszkiem i Pawłem. W namiocie nad rzeką i w górskim schronisku może spać każdy, kto zada sobie trud wyjścia z domu.  

 

S.K. - O kim więc chce Pan powiedzieć?

 

H.L. - Mówię o Przemysławie Kiszkowskim, niewidomym fizyku z UAM. Zdarzyło mi się być z nim, a nawet nocować w miejscach, do których przeciętny śmiertelnik ma znacznie ograniczony dostęp. Takim miejscem jest ścisły rezerwat archeologiczny na Ostrowie Lednickim niedaleko Gniezna. Byłem tam kilka razy na studenckich obozach naukowych prowadzonych przez Przemka Kiszkowskiego. Zresztą nie była to tylko Lednica, ale i kilka innych bardzo ciekawych archeologicznie miejsc.  

Przemka poznałem jeszcze przed studiami na fizyce. Zajmował się on wówczas badaniem zjawiska radiestezji, próbą wyjaśnienia czy wykrywanie tak zwanych żył wodnych ma jakiekolwiek podstawy fizyczne. Podczas roku akademickiego prowadził prace w laboratorium i nadzorował powstające pod jego kierunkiem prace magisterskie. Jednak do dogłębnego wyjaśnienia zjawiska potrzebne były badania terenowe. Odbywały się one właśnie na obozach naukowych. Badania trwały przez kilka lat, więc i tych letnich wyjazdów było sporo.  

Po około 10 latach badań i napisaniu książki na ten temat, Przemek zajął się stosowaniem, a raczej dopracowywaniem jednej z metod, jakie wówczas stosował w badaniach archeologicznych. Stąd to uczestnictwo w kilku ekspedycjach archeologicznych.  

Z grubsza wyglądało to tak, że kilkoro studentów przenosiło i wbijało w ziemnie elektrody. Jedna osoba obsługiwała przyrządy pomiarowe i zapisywała uzyskany wynik. Potem trzeba było wprowadzić do komputera kilkaset liczb i poczekać kilkadziesiąt minut, aż powstanie mapka pokazująca, co może się znajdować pod ziemią. Na grodzisku w Grzybowie koło Wrześni, a jest to największy wczesnośredniowieczny gród w Wielkopolsce, wskazaliśmy archeologom miejsca, które oni musieliby odkopując ziemię penetrować przez wiele, wiele lat. Obszar ten bowiem obejmuje prawie 3 i pół hektara i jest otoczony wałem ziemnym wzmocnionym dziesiątkami tysięcy dębowych bali.  

Tak, dokładnie tym zajmował się niewidomy. Przemek zawsze uczestniczył w badaniach. Gdy coś nie było w porządku z aparaturą pomiarową, to on się nią zajmował. Oczywiście, ktoś ze studentów odczytywał wartości z przyrządów pomiarowych, ale on (niewidomy) wiedział, jak wszystkie kable połączyć i zawsze znajdował usterkę.  

 

S.K. - Sporo wiem o wyczynach osób niewidomych, ale o Przemysławie Kiszkowskim dowiedziałem się dopiero z rozmowy z Panem. Czym on tak Panu zaimponował, oprócz sukcesów naukowych?

 

H.L. - Tak, właśnie o nim mówię, zestawiając tę postać z innymi osobami wcześniej wspomnianymi. Jako początkujący student, a raczej ktoś szukający swojego miejsca w życiu, wielokrotnie spotykałem się ze stwierdzeniem znajomych z poznańskiego środowiska niewidomych, że ten Kiszkowski jest człowiekiem mało zrehabilitowanym. Nie zna on brajla i nie chodzi z białą laską. Bardzo mnie to wówczas frustrowało.  

Dziś przypominając sobie tę sytuację z perspektywy wielu lat, podchodzę do sprawy spokojniej i umiem już chyba ludzi właściwiej oceniać. Nie, nie chodzi mi o to, aby cokolwiek ujmować wymienionym tu z nazwiska osobom lub komukolwiek innemu, kto świetnie sobie radzi z technikami poruszania się i czytania dla niewidomych. Chcę pokazać, że nie należy ludzi oceniać tylko na podstawie umiejętności samodzielnego poruszania się i czytania.  

 

S.K. - Właśnie, poruszył Pan niezmiernie ważny problem. Dla osoby wybitnej liczy się zupełnie co innego, a nie tylko prosta zaradność. Z pewnością January Kołodziejczyk czy Michał Kaziów nie mogli wykazać się samodzielnością w sprawach życia codziennego. Pierwszy z nich był całkowicie ociemniały i całkowicie unieruchomiony przez zesztywnienie wszystkich stawów, drugi - również całkowicie ociemniały i bez obydwu rąk, a mimo to...

 

H.L. - No właśnie, Przemek Kiszkowski, mimo że nie porusza się samodzielnie, wszędzie dotarł, a były to miejsca dość nietypowe. Byłem świadkiem, jak dyktował studentowi piątego roku fizyki teoretycznej wzory teorii, nad którą właśnie rozmyślał. Prowadził wszystkie przekształcenia w pamięci, a student nie mógł nadążyć z ich zapisywaniem. Nigdy nie byłem w stanie przeprowadzić takich rozważań i do tego w pamięci.  

Jeszcze jedną niezwykle ważną umiejętność posiada mój "idol" - umiejętność otaczania się ludźmi, z którymi współpracuje. Przecież to on był inicjatorem i opiekunem wyjazdów studenckich. Słynne były organizowane przez cały rok, zawsze w czwartki, w jego mieszkaniu, spotkania przedobozowe i poobozowe. Do dziś utrzymujemy kontakt. Gdy miewam kłopoty ze zrozumieniem zawiłości świata akademickiego, dzwonię do Przemka. Na początek kilka kawałów, potem anegdota o tym, jak to pewien profesor przed laty zrobił to czy tamto. I jeszcze kilka innych anegdot oraz dowcipów i okazuje się, że mój problem został rozwiązany.  

Kiszkowski przepracował na Uniwersytecie ponad 50 lat. Obecnie już niewiele lat zostało mu do setki, mimo to ciągle sporo młodych ludzi, no może już takich nieco starszych go odwiedza.  

 

S.K. - To pod tym względem jest bardzo podobny do Januarego Kołodziejczyka, który również posiadał fenomenalną pamięć i wspaniałe stosunki z ludźmi.

Wróćmy jednak do spraw bardziej przyziemnych. Proszę powiedzieć, w jakim zakresie PZN pomagał Panu, oczywiście, jeśli taką pomoc Pan otrzymywał?

 

H.L. - Oczywiście, że pomoc otrzymywałem, taką dosłowną materialną, bo kiedyś PZN wypłacał studentom i pracownikom z otwartego rynku stypendium lektorskie. Skorzystałem też z wypożyczalni sprzętu rehabilitacyjnego. Wypożyczono mi tak na zawsze lupę elektroniczną i jeszcze jakieś drobiazgi komputerowe. Mój pierwszy poważny komputer został zakupiony dzięki nieoprocentowanej pożyczce. Była to taka forma leasingu, która w okręgu poznańskim była dostępna, zanim jeszcze ktokolwiek wpadł na pomysł powołania PFRON-u z jego programami wsparcia zakupu sprzętu specjalistycznego. Był jeszcze jeden komputer, kupiony w ZG PZN przez firmę, w której wówczas pracowałem, jakoby na wyposażenie mojego stanowiska pracy. W Związku były wówczas bardzo dobre tanie komputery klasy PC AT. Dziś już muzealna technologia, ale wtedy szczytowe osiągnięcie. Tak więc szef został wyposażony w dobry komputer i była to wówczas najlepsza maszyna, jaką w ogóle posiadała ta firma.  

 

S.K. - A co Pan z tego miał?

 

H.L. - A ja? No, ja miałem pracę!  

 

S.K. - To niemało.

 

H.L. - Tak, niemało, ale może wystarczy tych wspomnień materialnych, bo jeszcze okażą się inne ciekawe sprawy dotyczące polskiego rodzącego się wówczas kapitalizmu. Chciałem powiedzieć o czymś jeszcze, bo pieniądze już dawno zostały wydane, a sprzęt się zestarzał. Zostało jednak coś, co ma chyba nieprzemijalną wartość. Są to kontakty z ludźmi. Bardzo dziś sobie cenię obozy sportowo-rehabilitacyjne, organizowane dla młodzieży szkół średnich i studentów. Niektóre z nawiązanych wówczas znajomości trwają do dziś. Wielokrotnie, gdy bywam na konferencjach czy spotkaniach dotyczących tematyki niewidomych spotykam znajomych z tych obozów, którzy obecnie coś interesującego robią.  

 

S.K. - To prawda. Również wysoko sobie cenię udział w takich obozach. Uczestniczyłem w czterech. Ale to nie o mnie rozmawiamy.

Mówiliśmy o szkole średniej i wspominał Pan o studiach. Jak radził Pan sobie na uczelni. Studia to również czytanie lektur, podręczników, skryptów, naukowych opracowań, a nawet dokumentów źródłowych. Jak Pan radził sobie z podobnymi problemami? Czy mógł Pan liczyć na pomoc koleżanek i kolegów?

 

H.L. - Bywało bardzo różnie, bo studiowałem w różnych okresach życia, więc zmieniało się moje nastawienie psychiczne do tego, co i jak robiłem oraz doświadczenie. Studiowałem również, można powiedzieć, w różnych epokach technologicznych. Początkowo, zaraz po maturze, chciałem być jak najbardziej samodzielny. Wydawało się, że lunetka i lupa na nóżkach wystarczą. Niestety, podręczniki akademickie są nieco grubsze i cięższe niż szkolne. Przy tak słabym wzroku i silnej lupie musiałem mieć oko blisko czytanego tekstu. Tych tekstów nie było dużo, bo studia ścisłe mają nieco inny charakter. Bywa, że jeden wzór niesie w sobie tyle treści, iż można go omawiać przez cały wykład. Nie miałem kłopotów z laboratoriami, przed czym wszyscy mnie przestrzegali, tylko z tymi grubymi książkami. Nie potrafię nauczyć się wzorów ze słuchu, bo przecież i tak musiałem je na egzaminie napisać. Jeżeli stoję bezpośrednio przed tablicą, mogę odczytać z niej napisy. Mogę również przeczytać to, co napisałem na zwykłej kartce grubym, czarnym pisakiem.  

 

S.K. - Wiem, że studiował Pan na uniwersytecie. Wiem, że były to przedmioty ścisłe. Nie jestem jednak pewien, czy była to fizyka. Czy dobrze zrozumiałem? Proszę o bliższe określenie tego kierunku.

 

H.L. - Tak, zaraz po maturze podjąłem studia na Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii (tak wówczas nazywał się ten wydział) na kierunku fizyka. Fizyka była moim ulubionym przedmiotem w szkole średniej, choć zaczęło się to chyba jeszcze w podstawówce. Od zawsze miałem zainteresowania techniczne, a fizyka w szkole najbardziej była do tego zbliżona. Interesowały mnie również komputery, ale w czasach, gdy chodziłem do ogólniaka były to wielkie szafy, do których tylko wtajemniczeni mieli dostęp. W szkole średniej nie było wówczas informatyki.  

Jak już wspominałem, byłem stałym pacjentem kliniki okulistycznej w Poznaniu, choć bywałem w szpitalach nie tylko w moim rodzinnym mieście. Bardzo interesowało mnie, jak funkcjonuje wzrok i chciałem to jakoś zgłębić. Lekarzem okulistą, rzecz jasna, zostać nie mogłem, ale chciałem w tej dziedzinie robić coś, wówczas jeszcze nie do końca określonego.  

Okazało się, że była możliwość pisania pracy maturalnej z pokrewnej dziedziny. Korzystając z biblioteczki kliniki okulistycznej napisałem pracę zatytułowaną "Fizyka i fizjologia widzenia - oko jako przyrząd optyczny". No, nie oszukujmy się, sporo przepisałem z książek. Myślałem, że praca ta umożliwi mi zdanie matury z fizyki, a okazało się, że również zaliczyłem biologię.  

Czy wówczas wybór fizyki był najlepszy, jakiego dokonałem - nie wiem. Było bardzo wiele rozterek. Studiowanie informatyki wydawało się czymś bardziej przydatnym. Niestety, informatyka, a raczej studia o dokładnie takiej nazwie, były w Poznaniu jedynie na politechnice. Zabrakło mi odwagi. Różni doradcy odradzali uczelnię techniczną, bo rzekomo z laboratoriami mogę mieć kłopot. Gdyby wówczas na uniwersytecie były studia o takiej nazwie, to pewnie bym je wybrał. Była tylko matematyka. Jakoś wydawał mi się ten przedmiot za bardzo teoretyczny. Nie miałem odwagi na takie studia. Mówię o tym, bo dziś wiem, że tak naprawdę młody człowiek niewiele wie na temat tego, jaka dziedzina czym się zajmuje. Takie wybory mogą być bardzo trudne. Ten mój temat pracy maturalnej, z którego coś nieokreślonego wynikało i zaczęta w owym okresie znajomość z niewidomym fizykiem z naszego uniwersytetu spowodowały, że wybrałem jednak fizykę. Gdy zaczynałem studia był to wydział trzech kierunków. Moje studiowanie trwało trochę, tak że zrobił się to w trakcie Wydział Matematyki i Fizyki. Obecnie każdy z tych trzech podstawowych kierunków ścisłych jest wykładany na osobnych wydziałach. A na fizyce jest specjalność "optyka okularowa i optometria". Gdy ja zaczynałem nikt nawet nie myślał o kształceniu takich specjalistów.  

 

S.K. - Dziękuję. Teraz łatwiej będzie orientować się w Pańskich problemach. Proszę kontynuować informacje dotyczące technik uczenia się i pomocy, jakich Pan używał.

 

H.L. - Właśnie mówiłem o pisakach, których wówczas albo wcale nie było, albo były bardzo trudno osiągalne. Były też wielkie kłopoty z zeszytami czy kartkami większego rozmiaru, na których można by te większe litery pomieścić. Ktoś tam komuś pisał wykłady przez kalkę, ale ja niespecjalnie potrafiłem wówczas oto zadbać, abym i ja otrzymał taką kopie. Zresztą taka druga czy trzecia kopia w ten sposób napisana jest bardzo mało wyraźna. Dziś, gdy o tym mówię, moi synowie na przykład absolutnie tego nie rozumieją, jak można było studiować bez notatek odbitych na ksero!  

Był to schyłek PRL-u i ksero jako urządzenie, na którym można powielać ulotki przeciwko ustrojowi było pod specjalnym nadzorem. Trudno to dziś zrozumieć, ale tak było!  

Miałem wówczas spore kłopoty i w efekcie przerwałem studia po dwóch latach nierównej walki.  

 

S.K. - Ale to chyba nie był koniec Pańskiej nauki?

 

H.L. - Z nieistniejącego już dziś miesięcznika popularno-naukowego "Problemy" w marcu 1980 roku dowiedziałem się o istnieniu powiększalnika telewizyjnego. Z opisu wynikało, że to jest właśnie urządzenie dla mnie. Tylko jak to sprawdzić, jak się przekonać i jak zdobyć takie urządzenie. I tak jak poprzednio z tą lupą, którą podarował mi kolega w podstawówce, do wszystkiego trzeba było dochodzić samodzielnie, co najwyżej ze wsparciem najbliższej rodziny, a nie tak zwanych specjalistów od rehabilitacji niewidomych.  

Chyba było to tak, że gadałem wszystkim i wszędzie o powiększalniku telewizyjnym widząc go w każdym telewizorze, że ktoś ze znajomych niewidomych podpowiedział, że takie dwa urządzenia są w Zarządzie Głównym PZN w Warszawie. Pojechałem. Zobaczyłem i już wiedziałem, że to jest to!  

Miałem już wówczas sporą literaturę na ten temat. Miałem też reklamówki firm, które robiły takie urządzenia i techniczne opisy telewizorów oraz zamkniętych obwodów telewizyjnych. Już wówczas na początku lat 80-tych zaczęły pojawiać się one na polskich uczelniach. Poprzez kolegów krótkofalowców dotarłem nawet do nowo powstałej pracowni na jednej z poznańskich uczelni, gdzie był taki system. Było to jednak troszkę coś innego, niż powiększalnik dla słabowidzących. Producenci oryginalnych urządzeń byli jednak daleko. Najbliższy w Niemczech.  

W końcu udało się dzięki kontaktom i determinacji mojej Mamy sprowadzić stary już mocno wyeksploatowany powiększalnik.  

Jako anegdotę mogę powiedzieć, że pewien Niemiec, który zaangażował się w tę sprawę o mało co zostałby wybrany burmistrzem w swojej miejscowości. Tak stał się popularny przez działanie w celu zdobycia odpowiednich funduszy.  

Uzbrojony w to urządzenie postanowiłem wznowić studia. Mimo że nie odpowiadało ono dokładnie moim marzeniom, bo obraz drżał przez co dodatkowo męczył oczy, ale mogłem swobodniej czytać, a przede wszystkim uczyć się pisać wzory, które przepisywałem z książek grubymi pisakami.  

Może warto tutaj dodać, że ten mój pierwszy powiększalnik oraz wiedza zdobyta przy jego poszukiwaniu i potem użytkowaniu były pomocne przy zbudowaniu takiego urządzenia w jednej z poznańskich spółdzielni zatrudniających niewidomych. Kolega był tam wówczas prezesem do spraw rehabilitacji, a głównym inżynierem, mimo że była to spółdzielnia dziewiarska, był elektronik pan Pater (o ile dziś pamiętam nazwisko).  

Był wówczas jeszcze jeden projekt, jeszcze jedno urządzenie, do którego powstania się przyczyniłem. Kalkulator. Wprawdzie niemówiący, ale taki który niewidomy mógł obsługiwać. Pilnie śledziłem wszystko, co było wówczas wymyślane dla niewidomych, a było tego niewiele. Było to więc bardzo łatwe i dawało się ogarnąć. Dowiedziałem się, że ktoś w Polsce (nazwiska niestety nie pamiętam), opracował kalkulator dla niewidomych, podający wyniki przez wygrywanie melodyjek. No nie! Ja nie mam słuchu muzycznego. Nie wyobrażałem sobie, jak bym mógł czymś takim się posługiwać. Przeszedłem jednak w klubie krótkofalarskim kurs telegrafii. Sukcesów wielkich nie odniosłem, chyba z powodu braku zdolności muzycznych właśnie, ale zasady poznałem.  

Kolega krótkofalowiec dał się namówić na zrealizowanie tej idei. Zainteresowany korzystaniem z takiego kalkulatora był niewidomy fizyk, doktor Przemysław Kiszkowski. Po kilku tygodniach powstała przystawka, a właściwie dodatkowa większa obudowa do jednego z dostępnych na rynku polskich kalkulatorów. Podawał on wynik liczbowy na wyświetlaczu oraz po naciśnięciu dodatkowego klawisza dźwiękowo alfabetem Morse'a. Jak wspomniałem użytkownik piszczącego aparatu był, ale ja chciałem zainteresować tym rozwiązaniem innych. Opowiadałem różnym znajomym. Jakoś to dotarło aż do Warszawy i zostaliśmy obaj zaproszeni na organizowaną w ZG PZN giełdę sprzętu rehabilitacyjnego. Niestety, nie pamiętam kiedy to dokładnie było, chyba około roku 1984. Oj, gdybym wówczas wiedział to, co wiem teraz, może powstałaby pierwsza w Polsce firma zajmująca się elektronicznym sprzętem rehabilitacyjnym dla niewidomych. He, he, he! Ale nie wiedziałem.  

Ustawiliśmy stoisko. Ludzie oglądali i słuchali. Pewien pracownik Zarządu Głównego PZN zagadnięty, jak mu się to rozwiązanie podoba powiedział, abyśmy przysłali ofertę, zastanowią się wówczas, ile tego kupią. Zupełnie nie mogłem tego zrozumieć! Jaka oferta? Przecież przyjechaliśmy pokazać urządzenie, a ktoś chce jeszcze jakąś ofertę. Kolega się wkrótce ożenił i wyemigrował na Śląsk. I tak oto przez nieznajomość zasad marketingu i dzięki pewnej Ślązaczce losy świata, a przynajmniej kalkulatorów, podających wynik telegraficznie, uległy zmianie.  

 

S.K. - No proszę, rozmawiam z niedoszłym biznesmenem. Ale trzeba przyznać, że z dużym samozaparciem poszukiwał Pan technicznych rozwiązań, które mogłyby ułatwić naukę Panu i innym osobom z uszkodzonym wzrokiem. Jak przebiegały dalsze Pańskie starania w tym zakresie?

 

H.L. - Kolegów krótkofalowców udało mi się raz jeszcze skojarzyć nieco z niewidomymi. Natrafiłem kiedyś w prasie hobbystycznej na informację o starcie niewidomego w zawodach zwanych łowami na lisa. To takie biegi terenowe, podczas których orientację w terenie zapewniają namiary nadajników radiowych, które są nazywane właśnie lisami. Wszystkie te nadajniki trzeba odszukać. Trochę to trwało, ale w końcu cały klub krótkofalarski, do którego wówczas należałem, był w tę sprawę zaangażowany. Zorganizowaliśmy takie zawody dla dzieciaków ze szkoły w Owińskach w czerwcu 1987. Opisałem to w "Pochodni", a prawie w dwadzieścia lat później w maju 2007 roku wygłosiłem na konferencji w Owińskach referat przedstawiający propozycje akustycznej gry terenowej "Polowanie na kukułkę", inspirowanej tamtymi polowaniami na lisy.  

 

S.K. - To widzę, że nie tylko o sobie Pan myślał, ale i o dzieciakach z Owińsk?

 

H.L. - Tak. Mój pierwszy kontakt ze szkołą dla niewidomych w Owińskach był podczas tych krótkofalarskich łowów na lisa. Wcześniej słyszałem o niej tylko od znajomych, choć był pewien epizod kontaktu z tą szkołą. Podczas imprezy towarzyskiej na jednym z rajdów niewidoma koleżanka w pewnym momencie stwierdziła, że ona nie rozumie jak działa, jak jest zbudowany wiadukt. Wystarczyła kartka papieru imitująca powierzchnię drogi na wiadukcie i poprowadzenie ręki na górnej powierzchni tak zaimprowizowanej drogi i pod nią, czyli pod wiaduktem. Byłem tym wydarzeniem bardzo przejęty, bo nie mogłem zrozumieć, dlaczego ona tego nie wiedziała. Przecież starczyło tak niewiele, aby zademonstrować konstrukcje wiaduktu. Po powrocie do domu opowiedziałem tę historyjkę. Ojciec poszedł do swojego warsztatu i zaczął coś majstrować. Po kilku dniach okazało się, że mamy w domu model wiaduktu drogowego. Prawie identyczny z tym, który znajduje się niedaleko. Przekazaliśmy ten model do szkoły w Owińskach. Mam jeszcze podziękowanie, jakie otrzymałem od dyrektora Ossesa. Myśle, że wiadukt komuś pomógł lepiej zrozumieć otaczający świat.

 

 

S.K. -Dotychczas opowiedział nam Pan wiele interesujących      faktów z Pańskiego życia, wiele poszukiwań i doświadczeń. Zanim przejdziemy do dalszych Pańskich perypetii życiowych, proszę powiedzieć, co z Pańskich doświadczeń wynika dla młodych niewidomych i słabowidzących.

Według moich doświadczeń i przemyśleń, każdy młody człowiek, który zamierza studiować na wyższej uczelni musi spełniać pewne warunki. Musi być przynajmniej przeciętnie inteligentny, w miarę pracowity, dysponować wymaganą wiedzą. Czy wystarczy, jeżeli niewidomy kandydat na studia będzie spełniał te warunki? A może musi charakteryzować go coś więcej? Na co chciałby Pan zwrócić uwagę młodym niewidomym, którzy myślą o studiach wyższych?

 

H.L. - Szczerze powiedziawszy nie wiem, czym powinien charakteryzować się niewidomy młody człowiek chcący studiować. Wiem co powinien zrobić! Z pewnością cechy, które Pan wymienił są bardzo przydatne, ale jeśli powiem, że któraś z nich jest istotniejsza od innych lub dorzucę coś jeszcze, to obawiam się, że ktoś młody marzący o studiowaniu może sobie pomyśleć, że nie ma szans, bo jest za mało zdolny lub pracowity. Ponadto jestem jak najdalszy od udzielania tak zwanych dobrych rad. Dydaktycy akademiccy mówią o tym, że studenci gdzieś tak dopiero około trzeciego roku zaczynają umieć się uczyć. Ilość i jakość wiedzy, którą trzeba przyswajać na studiach jest na tyle różna od tego z czym mamy do czynienia w szkole średniej, że trzeba najpierw opanować umiejętność efektywnego uczenia się. Tyczy to oczywiście tak zwanego przeciętnego studenta, choć być może raczej trafniejszym jest określenie statystycznego studenta, który w większości jest osobą pełnosprawną. Skoro pełnosprawny student prawie połowę studiów poświęca na rozgrzewkę, to być może niepełnosprawnym zajmie to nieco więcej czasu. Z pewnością przydatna jest w takim wypadku spora motywacja. A tak naprawdę niepełnosprawny chcący studiować powinien zrobić tylko jedną absolutnie banalną rzecz. Trzeba zacząć studiować. Jeśli zaczniemy to pewności nie ma, ale są spore szanse, że skończymy studia. Jeśli nie odważymy się ich zacząć, to jest absolutnie pewne, że ich nie ukończymy.  

 

S.K. - Zgadzam się, że trzeba się odważyć, ale i podstawy jakieś trzeba mieć.

 

H.L. Przypomina mi się sentencja wypisana na szarfie jednego z medali, jaki zdobyłem za uczestnictwo w zawodach sportowych, a muszę tutaj dodać, że zacząłem w nich startować w wieku, w którym większość ludzi siada w kapciach w wygodnym fotelu. Brzmi ona tak: "Cudem nie jest to, że skończyłem. Cudem jest to, że miałem odwagę zacząć". Gdybym w bardzo upalny lipcowy dzień nie wsiadł do pociągu i nie przejechał 100 kilometrów, aby uczestniczyć w biegu Pod Tysiącletnimi Dębami w Kazimierzu Biskupim niedaleko Konina, to nie otrzymałbym bardzo oryginalnego drewnianego medalu z tymi właśnie słowami. Wywarły one na mnie wówczas ogromne wrażenie. O wysiłku już dawno zapomniałem, a medal pozostał. No i te słowa wypowiedziane przez Johna Binghama.  

Faktycznie zawsze, gdy odważyłem się coś zacząć, udawało się to zakończyć. Oczywiście, zawsze ze sporym wysiłkiem, który z pewnością będzie czekał również młodych niewidomych chcących studiować. Medali, choćby tylko takich za uczestnictwo w zawodach i dyplomów jednak bez wysiłku nikt nie otrzymuje. No, chyba że kogoś satysfakcjonuje spędzenie życia w kapciach siedząc w wygodnym fotelu.  

 

S.T. - Czy to, co uważa Pan za ważne, dotyczy w równym stopniu niewidomych dziewcząt i chłopców?  

 

H.L. - Nie rozróżniałbym w ten sposób. Do tego, co powiedziałem poprzednio, może należałoby dodać, że warto mieć marzenia. Jeśli słyszę, że ktoś zamierza studiować, to zakładam, że takie marzenia ma. Warto, aby było ich niezbyt wiele, ale kilka. Wówczas zawsze coś uda się zrealizować. Marzenia i jakaś pasja zdecydowanie pomagają.  

 

S.T. - Ma Pan rację. To pomaga, ale nie można poprzestawać na marzeniach, bo wówczas będzie marzycielstwo, a nie dążenie do ziszczenia marzeń. Słusznie Pan dodał tę "pasję". Marzenia i pasja to dopiero coś.  

Wróćmy jednak do pańskich doświadczeń i dokonań. Proszę teraz opowiedzieć o swojej ścieżce zawodowej.  

 

H.L. - Oj, była bardzo zawiła i skomplikowana. Wielokrotnie się spotkałem z opiniami niewidomych, którzy mówili, że się nie sprawdziłem w pracy na takim czy innym stanowisku. Ja jednak uważam, że zdobyłem naprawdę spore doświadczenie zawodowe, które teraz wielokrotnie się przydaje.  

Wiele razy zmieniałem wykonywane zajęcie. Czasem byłem do tego zmuszany przez okoliczności, czasem mnie gdzieś gnało, bo to co robiłem nie spełniało moich oczekiwań. Kilka razy udało mi się wykorzystać nadarzającą się okazję. Parę razy tworzyłem miejsca pracy, na których następnie przepracowałem kilka lat. Dziś trochę żartobliwie mogę powiedzieć, że zaciążyła nad tymi wszystkimi moimi przygodami zawodowymi pechowa trzynastka.  

 

S.K. - "Trzynastka"? A co ona ma do Pańskiej kariery?

 

H.L. - Tak, trzynastka. W październiku 1981 r. przerwałem studia na fizyce i udało mi się zapukać do drzwi Państwowej Inspekcji Radiowej. Przed maturą biegałem na kurs krótkofalarski i zapisałem się do klubu. Koledzy wówczas dziwili się, co ja robię, bo oni nieustannie uczyli się do matury, a mnie to wówczas pomagało nieco się odprężyć. Po trzech latach pomogło to w zdobyciu pracy. Zostałem referentem technicznym w stacji kontroli emisji radiowej. W istocie byłem technikiem, ale tak to się nazywało, bo formalnie technicznego wykształcenia nie miałem. Początkowo jak każdy nowo przyjęty pracownik byłem szkolony, czyli uczęszczałem na dyżury z bardziej doświadczonym pracownikiem. Tak, dyżury. Stacja kontrolna pracowała w systemie pracy ciągłej, a my chodziliśmy na 12-godzinne dyżury. Po takim dziennym dyżurze był dzień przerwy, a potem dyżur nocny, po którym bywały dwa lub więcej dni wolnego.  

Do naszych zadań należało, bez wdawania się w szczegóły techniczne, dbanie o odpowiednią jakoś sygnału radiowego czy telewizyjnego, jaki docierał do domowego odbiornika. Kontrolowaliśmy nadajniki w całej północno-zachodniej Polsce. Pomiary trzeba było wykonać o ustalonych porach, ale nikt nie stał nad człowiekiem i nie zmuszał rygorystycznie do pracy. Proszę sobie wyobrazić mieszkanie na poddaszu dużej wilii na peryferiach miasta. Różniło się ono od przeciętnego mieszkania tylko tym, że zamiast jednego odbiornika radiowego czy telewizyjnego było ich kilka, a ponadto kilka przyrządów pomiarowych z mnóstwem przełączników i pokręteł. Kiedyś je wszystkie policzyłem. Było tego prawie tysiąc. No i po pewnym czasie szkolenia kierownik doszedł do wniosku, że już jestem w stanie sam wykonywać wszystkie pomiary.  

Został mi przydzielony samodzielny dyżur nocny z soboty na niedzielę. To nic strasznego. Jako nowicjusz miałem dyżur, na którym akurat z reguły jest mniej pomiarów do wykonania. Nie pamiętam, co robiłem tego dnia do czasu pójścia do pracy. Doskonale pamiętam jednak to, co działo się na dyżurze. Aby nie przedłużać opowieści, powiem tylko tyle, że tych pomiarów nie zrobiłem! Pierwsza praca i pierwsze samodzielne działania, i taki pech. Jednym słowem nie sprawdziłem się.  

To nie było tak. W tę noc bardzo wiele się zmieniło nie tylko w moim życiu. Zamilkły telefony i jeden po drugim były wyłączane nadajniki radiowe i telewizyjne. Nie miałem co mierzyć! Tak, mój pierwszy samodzielny dyżur był w nocy z 12-tego na 13-tego grudnia 1981 r. Rano jeszcze w pracy słyszałem generała ogłaszającego stan wojenny.  

 

S.K. - A to rzeczywiście pech, a może interesujące doświadczenie?

 

H.L. - Chyba to drugie, bo nagle moja praca zamieniła się w służbę. Zostałem zmilitaryzowany. Początkowo było groźnie, potem wszystko się ustabilizowało i zaczęło być w miarę znośnie. Następnie było już tylko śmiesznie, a wreszcie całkowicie nudno. Śmiesznie i nudno, bo nie mieliśmy co mierzyć. Pracował tylko nadajnik pierwszego programu Polskiego Radia. Według tego nadajnika ustawialiśmy nasze przyrządy pomiarowe, więc trudno było mierzyć coś, co było dla nas wzorcem. Niemniej byłem chyba jedynym członkiem PZN, który pracował w firmie zmilitaryzowanej.  

 

 S.K. - No i jak się Pan czuł jako żołnierz? Nie było z tym jakichś kłopotów?

 

H.L. - Nie, nie było żadnych niedogodności ze strony współpracowników czy bezpośredniego kierownictwa. Wszyscy znaleźliśmy się przecież w tej samej sytuacji. Usiłowałem się z tego wszystkiego jakoś wykręcić. Postanowiłem wrócić na studia.  

Bardzo pomocnym przy zwolnieniu się z PIRu okazał się czas pracy. Właśnie w owym czasie pojawił się przepis o 7-godzinnym dniu pracy dla osób niepełnosprawnych. No i zacząłem nie pasować do systemu pracy dyżurowej w systemie ciągłym. I to wcale nie chodziło o jedną godzinę mniej do przepracowania, ale zaledwie o 15 minut. Tak, piętnaście minut! Ze względu na jakieś ustalenia resortowe pracownicy łączności byli zobowiązani do przepracowania 7 godzin i 15 minut. Ustalano, ile jest dni roboczych w miesiącu, następnie mnożono przez te właśnie siedem godzin z kwadransem. Potem już tylko wystarczyło podzielić przez 12 i było wiadomo, ile dyżurów każdy będzie miał do przepracowania. To nigdy tak idealnie nie pasowało, więc zawsze ktoś miał jakiś jeden dyżur więcej lub mniej w danym miesiącu.  

Gdyby można było dla mnie wyliczyć ten czas biorąc za podstawę 7 godzin pracy, to miałbym w każdym miesiącu o jeden dyżur mniej - kilka dodatkowych dni wolnych na zregenerowanie sił, na czas dla siebie. Nie można było! Od pewnego momentu zacząłem przychodzić do pracy codziennie, ale nie pasowałem do tego wszystkiego. Tkwiłbym pewnie w tej firmie jako taki dziwny pracownik, gdyby nie jej rozwój. Stacja kontroli emisji radiowej została przeniesiona kilka kilometrów za miasto do lepszych warunków lokalowych i technicznych. Codziennie o 8 rano i 20-tej samochód dowoził pracowników z centrum miasta. Ja pracowałem do 15-tej. Wracałem kilka kilometrów pieszo, bo komunikacji miejskiej tam nie było. To była naprawdę wieś, ale za to jaką miałem kondycję... Jednak zbliżała się zima, byłoby coraz trudniej. I tak po prawie trzech latach przerwałem pracę w Państwowej Inspekcji Radiowej. Był to kolejny paradoks, których potem doznałem znacznie więcej.  

 

S.K. - Czyli uprawnienie to ułatwiło Panu rozstanie się z pracą i powrót na studia. Czy to Pana uczeszyło?

 

H.L. - Ależ skąd... Coś, co miało służyć inwalidom, mnie zaszkodziło. Mam uraz z tego powodu do dziś. Poczułem, że naprawdę jestem niepełnosprawny i za takiego powinienem się uważać! Jestem zwolennikiem wszelkich ułatwień i udogodnień, ale nie mogą one prowadzić do takich absurdów, jakie mnie spotkały. Nie może to też być ze zbyt dużą korzyścią dla niepełnosprawnych.  

Oto słyszę w naszej lokalnej rozgłośni radiowej kilka dni temu pewnego niewidomego, który opowiada swoją drogę życiową zachwalając wybrany zawód. Stawia on zawód masażysty między skrajnościami, jakimi jest praca w spółdzielczości i praca po studiach. Chwali się, jak ciężko i efektywnie pracował przez całe życie jako masażysta. Pracował rano na etacie w przychodni, a popołudniami w prywatnym gabinecie.  

 

S.K. - Przepraszam, może warto wyjaśnić, jak tego dokonał?

 

H.L. - O ile wiem, a sprawdzałem to zaraz po tej wypowiedzi, masażyści mają skrócony czas pracy do 6, a nawet 5 godzin dziennie. Pracując 6 godzin etatowo, a potem jeszcze dwie lub trzy wcale nie pracuje się więcej, tylko tyle, ile przeciętny pracownik. A można to zrobić dzięki przywilejowi, który chyba nie w tym celu został przyznany. Coś tu jest nie tak!  

 

S.K. - Również uważam, że coś tu jest nie tak.

 

H.L. - Wracam jednak do moich osiągnięć zawodowych. Jak już wspominałem, postanowiłem wrócić na studia. Jednak szukałem jakiejś pracy, którą mógłbym wykonywać i jednocześnie studiując. Pojawiło się ogłoszenie. Pewna spółdzielnia inwalidzka poszukiwała pracowników do nawijania transformatorów. Transformator jest to najprościej mówiąc taka szpulka z drutem. W zależności ile tego drutu jest nawinięte na tę szpulkę, tak on zmienia napięcie elektryczne z większego na mniejsze lub odwrotnie. Zgłosiłem się, bo przecież było to coś w zasięgu moich zainteresowań. Gdy dowiedziano się, że mam kłopoty ze wzrokiem, zostałem natychmiast odrzucony, bo rzekomo nie mógłbym odczytywać licznika i wiedzieć, czy jest dostateczna ilość zwojów na szpulce.  

Następnie poszedłem do jednej z dwóch poznańskich spółdzielni zatrudniających niewidomych. Tu najpierw przeszedłem szkolenie wkładania uszczelek w kapsle do butelek. Jakoś dziwnie się czułem, bo w stacji kontroli emisji radiowej tysiąc przełączników, z którymi sobie radziłem, a tutaj tysiąc kapselków. Właśnie do tej pracy się nadawałem, bo mam wpis w orzeczeniu: "Praca jak dla niewidomych". A to była właśnie praca dla niewidomych.  

Kariery kapselkowej jednak nie zrobiłem, bo okazało się, że w tej samej spółdzielni mogę wykonywać bardziej skomplikowane wyroby tj. szczotki. Poszedłem więc na szkolenie, chyba na całą dniówkę i poznałem tajniki robienia szczotek, takich dużych, którymi podłogę można by szorować. Potem przez jakiś czas robiłem w systemie chałupniczym pędzelki do lakierów do paznokci. Był to pędzelek umieszczony w zakrętce do buteleczki z lakierem. Nie pamiętam dokładnie, jak to długo trwało, ale w końcu się skończyło, bo zamiast robić pędzelki, kombinowałem jak by tu zmajstrować maszynkę, która dozowałaby odpowiednią ilość włosia. A ponieważ jest w Poznaniu jeszcze druga spółdzielnia, tym razem dziewiarska, to zapukałem i do niej.  

Przy pierwszej wizycie byłem zaszokowany hałasem na hali produkcyjnej. W inspekcji radiowej, jako że od czasu do czasu używaliśmy słuchawek, okresowo badano nam słuch. No, ale nie była to przecież praca dla niewidomych, a ja sam mogłem regulować głośność tego, co słyszałem w tych słuchawkach. To samo było z oświetleniem. Mogłem je odpowiednio dobrać i lampkę skierować tam, gdzie chciałem. Na hali w spółdzielni niewidomych było bardzo ostre nieprzyjemne światło, ale to była praca dostępna dla niewidomych.  

 

S.K. - Ta praca "dla niewidomych", jak widać, nie była ani zbyt ambitna, ani szczególnie dostosowana do ich potrzeb.

 

H.L. - Toteż w końcu podjąłem męską decyzję. Wróciłem na studia i zatrudniłem się jako chałupnik w spółdzielni dziewiarskiej. Maszyna dziewiarska, która została zainstalowana u mnie w domu miała taki sam licznik, z powodu którego kiedyś nie dopuszczono mnie do robienia transformatorów. Pewnie ten licznik był dla niewidomych, bo tym razem nikomu to nie przeszkadzało, że patrzę na niego przez lupę. Korzyść z tego była taka, że do dziś mam sweter, który sam sobie zrobiłem. Gdybym nawijał transformatory, to najwyżej mógłbym wykonać jakąś fuchę dla kolegów konstruktorów krótkofalowców.  

Dziś mogę o tym z dystansem mówić, ale wtedy nie było mi wesoło. Ponieważ jestem nocnym Markiem, to dziergałem swetry w nocy, a w dzień żona je pruła, bo wiecznie coś było nie tak.  

 

S.K. - Widzę, że Pańskie osiągnięcia jako dziewiarza nie są zbyt imponujące. Jak zakończyła się ta kariera?

 

H.L. - Jestem gadułą. Łatwiej mi jest tłumaczyć cokolwiek drugiemu człowiekowi, niż wykonywać manualne czynności z włóczką. W końcu udało się zaprzestać robienia swetrów na rzecz pracy w szkole. Choć był taki okres, że robiłem jedno i drugie jednocześnie. Była też jeszcze firma komputerowa, do której usiłowałem się przenieść, spełnić swoje licealne marzenia i stać się prawdziwym programistą.  

Do szkoły trafiłem ze strachu.  

 

S.K. - Rozumiem Pańskie perypetie z pracą, ale ta szkoła ze strachu?

 

H.L. - Tak, ze strachu. Gdy już wróciłem na studia i jakoś na nich zaczęło mi się powodzić, okazało się, że na mojej ukochanej fizyce trzeba zaliczyć praktyki w szkole. Byłem tym po prostu przerażony. Chciałem przecież dokonywać odkryć na miarę Nobla, a tutaj szkoła. Jak to załatwić, jak się wykręcić, jak obejść? Jedyne co mi przyszło do głowy to wyjść temu naprzeciw.  

Poszedłem do mojej podstawówki, gdzie mnie jeszcze pamiętano i zaproponowałem, że poprowadzę kółko informatyczne. Usłyszałem: "Ale my nie mamy komputera". Powiedziałem, że ja mam i mogę z nim przychodzić. Była to słynna maszyna ZX Spectrum, nadająca się raczej do gier niż do pracy, na przykład do pisania tekstów. Trzeba było podłączyć to coś do telewizora. Na dużym ekranie coś tam mogłem odczytać i nawet pisałem jakieś proste programiki. Zacząłem więc chodzić co tydzień do swojej starej szkoły z wielką torbą, w której był komputerek. Potem zdobyłem dla szkoły z kuratorium jeszcze dwa takie komputerki. Dzieciaki grały, a ja zaliczyłem praktyki. Rada rodziców kupiła najpierw dwa, potem kolejne trzy prawdziwe pecety. Ktoś przekazał szkole jakiś stary komputer i powstała najprawdziwsza pracownia informatyczna. Teraz już miałem kilka godzin płatnych za prowadzenie kółka zainteresowań, a potem zajęć fakultatywnych z informatyki.  

 

 S.K. - Ale nauczycielem również Pan nie został, co stanęło na przeszkodzie?

 

 H.L. - Po prostu któregoś roku nie przedłużono ze mną umowy, bo zadarłem z przewodniczącym rady rodziców. Usiłowałem nieco ustatkować jego niesfornego syna. Powstała sprawa ocierająca się o kradzież wartościowych rzeczy z odbywających się w Poznaniu międzynarodowych targów informatycznych Infosystem. Stałem na stoisku na tych targach reklamując sprzęt dla niewidomych. Nie tylko prezentowałem sprzęt dla niewidomych, ale musiałem dosłownie oganiać się od młodzieńców, którzy dla czystego psikusa potrafili w trakcie prezentacji podbiec i zresetować komputer, albo włożyć do stacji bardzo brudną dyskietkę, której uruchomienie niszczyło napęd. Po takim dniu ciężkiej pracy na stoisku targowym miałem popołudniowe zajęcia w szkole. I oto mój uczeń chwali się, że skombinował na targach myszki komputerowe. Nie zdzierżyłem, gdy wyciągnął podręcznik do programowania, warty wówczas kilkaset złotych i zaczął się chwalić jak go zdobył. Wszystko to zarekwirowałem. Początkowo miałem poparcie u dyrektora szkoły, ale potem okazało się, że czynnik społeczny, czyli ojciec tego ancymonka negatywnie zaopiniował moją osobę. Okazało się, że nie mam odpowiednich umiejętności wychowawczych, czyli nie sprawdziłem się w szkole.  

 

 S.K. - Ciągle wracał Pan do sprzętu rehabilitacyjnego dla niewidomych. Jak rozwinęły się te zainteresowania?

 

 H.L. - Chcąc stworzyć sobie w firmie komputerowej stanowisko pracy dobrze oprzyrządowane, na tyle zainteresowała mnie ta technologia, że stało się to moim zajęciem. Firma się rozrastała. Najpierw zatrudniała kilka osób, które w swoich domach kopiowały gry komputerowe i zajmowała się handlem. Następnie zaczęła sprzedawać prawdziwe komputery i oprogramowanie do nich. Szefostwo, oczywiście, starało się zarabiać na czym się tylko da, więc gdy pokazałem pierwszy syntetyzator mowy Apollo zainteresowało się tym, choć początkowo z umiarem. Zachęcałem niewidomych do kupowania czegoś co było koszmarnie drogie, a ponadto tak naprawdę wówczas nikt do końca nie wiedział do czego ten komputer może służyć. To były pionierskie czasy. W ofercie pojawiały się kolejne produkty. Wszystkie były wskazywane przeze mnie, podobnie jak kontakty do firm produkujących je. Nikt inny się w tej firmie wówczas na tym nie znał, a i specjalnie nie interesował. Firma była raczej zyskobiorcą niż pracodawcą. No cóż, skoro nie potrafiłem założyć własnej firmy, to musiałem realizować swoje pasje w cudzej.  

W taki sposób wprowadziłem na polski rynek powiększalnik tej samej niemieckiej firmy, z której pochodził mój pierwszy aparat. Koleżanka plastyczka wycinając nożykiem pomagała poprzerabiać niemieckie prospekty na polskie. Przydatne do tego literki otrzymywałem dzięki koledze, który pracując na uniwersytecie miał dostęp do jednej z pierwszych drukarek laserowych. Pokaz powiększalnika odbył się w ten sposób, że udało mi się namówić dwóch klientów na zakup urządzeń. Zostały one sprowadzone za pieniądze klientów. Jeden trafił natychmiast do odbiorcy, a drugi dopiero po kilku dniach. W tym czasie odbył się pokaz. Pozapraszałem ludzi z całej Polski pilnując, aby o pokazie nie wiedział klient, do którego w istocie urządzenie należało.  

 

S.K. - Ależ Panie Henryku! To nawywijał Pan w życiu!

 

H.L. - To prawda, tak istne wariactwo, na które dziś raczej bym się już nie odważył. Przerwa w pracy w szkole akurat w tej działalności się przydała. Mogłem na przykład swobodnie pojechać na szkolenie do niemieckiej firmy, z którą właśnie nawiązaliśmy kontakt. Firma ta, inna niż producent powiększalników, też była dość ciekawa. Wystarczy powiedzieć, że jej właściciel po pokazie, jaki dla nich zorganizowaliśmy w ZG PZN na koniec tury objazdowej po Polsce poszedł porozmawiać z naszą konkurencją. On był zainteresowany przecież własnymi zyskami, a niekoniecznie współpracą akurat z nami. Och ten kapitalizm.  

 

S.K. - No, coraz ciekawiej układają się Pańskie losy. I co było dalej?

 

H.L. - Któregoś dnia odebrałem telefon ze szkoły z zapytaniem, czy nie zechciałbym wrócić. W międzyczasie powstał w szkole autorski program nauczania. Informatyka stała się ważnym przedmiotem wykładanym w klasach siódmych i ósmych. Komputery, które kiedyś zdobyłem dla szkoły, okazały się ważniejsze niż młotki, wkrętaki i wiertarki. Zamiast więc tak zwanych prac ręcznych postawiono na informatykę. Nauczyciel, który opracował ten program dojeżdżał z innej szkoły i nie był w stanie poprowadzić wszystkich zajęć. Zaproponowano mi prawie trzy czwarte etatu - zajęcia we wszystkich klasach siódmych. Zatrudniała mnie dyrektorka, która pamiętała mnie jako ucznia tej szkoły. Dojeżdżający nauczyciel informatyki często nie pojawiał się na zajęciach w naszej szkole. Przed końcem roku szkolnego wiedziałem, że od września będę prowadził wszystkie zajęcia z informatyki. I to była bardzo dobra wiadomość, bo w tym czasie skończyła się moja kilkuletnia praca w firmie komputerowej. Przenosiny do centrum miasta, gdzie wszelkie opłaty były znacznie wyższe przy niezmienionej ilości komputerów i oprogramowania spowodowało kłopoty. Jednym słowem przeinwestowanie. Firma trochę zainwestowała po raz pierwszy zresztą w produkcję urządzenia dla niewidomych - syntetyzatora mowy Kubuś. Był on owocem wspominanego wcześniej stania na stoisku targowym. Pokazywałem wówczas syntetyzator mowy Apollo. Na stoisku pojawili się ludzie, którzy powiedzieli, że mają coś, lepiej mówiącego po polsku. I faktycznie mieli. Kilkuletnie starania, aby produkować coś własnego, a nie sprowadzać tylko sprzętu z zagranicy, zostały uwieńczone sukcesem, właśnie wówczas, gdy przestałem pracować. Jak już wspominałem, firma przeinwestowała. Pracownicy znikali jeden po drugim. Pewnego dnia i ja zniknąłem. Trochę pomógł mi w tym niewidomy prawnik, któremu wcześniej pomogłem zatrudnić się w firmie. Szczerze powiedziawszy miałem wówczas bardzo przyjemne wakacje. Nie musiałem godzić się na dość specyficzny styl obsługi niewidomych klientów w rodzaju prezentacji powiększalnika, o której już wspomniałem. No i miałem zapewnioną pracę w szkole.  

 

S.K. - Widzę, że nie tylko doświadczenia Pan zdobywał, ale również przyczyniał się do wprowadzania nowoczesnego sprzętu rehabilitacyjnego i informatycznego dla niewidomych i słabowidzących. A jak ułożyła się praca etatowego nauczyciela? Jak radził Pan sobie w szkole?

 

H.L. - Na pierwszych zajęciach zawsze się przedstawiałem. Aby dzieciaki nie wymyśliły dla mnie przezwiska i nie wykrzykiwały podczas przerw coś w rodzaju "ślepy idzie", sam sobie wymyśliłem przezwisko. Uczyłem języka programowania pierwszego kontaktu dla dzieci, zwanego LOGO. Kto może uczyć Logo? Oczywiście, że Pan Logo! I tak zawsze pisałem na tablicy swoje imię i nazwisko, a obok Pan Logo. Przyjęło się. Jeszcze do niedawno słyszałem na ulicy: dzień dobry Panie Logo!  

Szkoła też jednak się kiedyś skończyła. Jednym słowem nie sprawdziłem się! Pani dyrektor Elżbieta Sierżant poszła na emeryturę. Z nową panią dyrektor wytrzymałem chyba tylko jeszcze rok. Reforma szkolnictwa i wprowadzenie gimnazjum miały spowodować zmniejszenie ilości godzin informatyki w naszej szkole. Jakoś tego nie mogłem zrozumieć. Ale padały sugestie, abym znalazł sobie inną pracę. Pojawiło się ogłoszenie, firma z branży samochodowej poszukuje niepełnosprawnego informatyka. Zgłosiłem się i zostałem przyjęty zostawiając panią dyrektor w osłupieniu. Usłyszałem o niej jeszcze później z lokalnej prasy. Wprowadziła w szkole takie zasady, że wyleciała z niej po kilku latach z wielkim hukiem. Byłem szczęśliwy, że udało mi się uniknąć tego wszystkiego, o czym słyszałem.  

 

S.K. - Na czym polegała Pańska kolejna praca?

 

H.L. - Właśnie, zacząłem zgłębiać tajniki lakierowania i prac blacharskich. No nie, byłem informatykiem, ale z grubsza z technologią stosowaną w firmie musiałem się zapoznać. Trzymałem nawet pistolet lakierniczy. Jak to mówią fachowcy - "sikałem lakier".  

Firma zajmowała się importem lakierów oraz urządzeń do prac blacharskich. Miała kilka sklepów w różnych częściach kraju. Trzeba było przekazywać dane o sprzedaży z tych sklepów do centralnego systemu. Zajmowałem się też systemem komputerowym do pomiarów geometrii podwozia samochodów. Po remontach trzeba to dokładnie sprawdzić. Pamiętam kiedyś zamieszanie w firmie, bo w pewnej renomowanej warszawskiej stacji obsługi samochodów nie mogli sobie poradzić z tym systemem pomiarowym. Właściwie usłyszałem, że o czymś takim się mówi. Sam zaoferowałem pomoc. Podejrzewałem co się stało. Gdy usłyszałem historię urządzenia, wiedziałem już dokładnie co się stało i przede wszystkim co należy zrobić. Kilkugodzinna podróż do Warszawy samochodem z kierowcą wysłanym specjalnie, aby mnie tam dostarczyć. Około 3 minuty wgrywania z dyskietki tego co należało i ponownie wiele godzin drogi powrotnej. Taka to była praca. Samochodziarze nie znali się na komputerach, a ja na samochodach. Zresztą do dziś się nie znam. Śmiało mogę powiedzieć, że jedną z niewielu zalet pogorszonego wzroku jest to, że nie muszę zajmować się pewnymi dziedzinami. Samochody to jedna z nich. Czasem można wręcz w ten sposób śmiać się ze swojej niepełnosprawności i obrócić ją w zaletę. Pamiętam dyskusję na spotkaniu wigilijnym na uczelni o odbudowywanym właśnie w Poznaniu Zamku Królewskim, który wzbudzał bardzo wiele kontrowersji. Ktoś powiedział, że źle zostały wykonane pewne detale. Ja na to, że na szczęście tego nie widzę! I zrobiło się sympatycznie.  

Ale wróćmy do mojej ścieżki zawodowej. Przecież to Pan chciał, abym opowiedział o niej, a ja ostrzegałem, że tego jest sporo. Jeszcze chwila i skończę. Firma samochodowa również nie trwała bez końca. Szef był mało inteligentnym dorobkiewiczem, który otaczał się ludźmi wykształconymi, ale fatalnie ich traktował. Mobbing był tam na porządku dziennym. No tak, ale on był z zawodu lakiernikiem samochodowym, a dobrze wykształcona pani dyrektor robiła w szkole w istocie to samo. Różnica była jedynie taka, że w szkole mnie już nie było i to, że o niej akurat napisano w gazecie, a o nim nie! No i ponownie przeżywałem coś w rodzaju plajty w źle zarządzanej firmie.  

A ponadto dofinansowanie z PFRONu trwało tylko 4 lata. Jednym słowem znowu się nie sprawdziłem! Mój następca nie mógł sobie poradzić nie tylko z systemem pomiarowym, ale i z innymi sprawami. Firma musiała wynająć zewnętrznych fachowców, aby zapewnić dostęp do internetu, gdy telekomunikacja zmieniła pewne parametry. Znajomi niewidomi nie mieli problemów w tym przejściowym okresie, bo się zastosowali do instrukcji, które każdy użytkownik otrzymał listownie. W mojej byłej firmie nie umieli sobie z tym poradzić. Szef uważał, że to moja wina i nawet pozwał mnie do sądu, mimo że ja już tam od kilku miesięcy nie pracowałem. Sprawa się odbyła. Sędzia śmiał się z tego pozwu, ale musiał go  

rozpatrzyć. Jednym słowem, jak przygody to przygody.

 

S.K. - Rozstał się Pan z kolejnym pracodawcą, tym razem z lakiernikiem. No i co nowego Pan wymyślił?

 

H.L. - Kolejną pracę znalazłem sobie w ciągu dwóch dni. Ponownie przydatni okazali się koledzy krótkofalowcy. Jeden z nich okazał się dyrektorem szkoły, który właśnie poszukiwał nauczyciela specjalisty informatyka. Była to szkoła pomaturalna ucząca techników informatyków. W trakcie roku szkolnego okazało się, że będę miał mniej godzin lekcyjnych, bo kolejny zimowy nabór do szkoły okazał się mało owocny i gwałtownie zmniejszyła się liczba słuchaczy.  

 

 S.K. - To Pańskich doświadczeń może wystarczyć dla kilku osób!

 

 H.L. - Już, już za chwile koniec tej opowieści. W szkole pomaturalnej zaczęło się robić nieciekawie, ale na horyzoncie miałem już coś innego. Do mojego znajomego, wówczas emerytowanego pracownika uniwersytetu, zadzwonił właśnie powołany pełnomocnik do spraw studentów niepełnosprawnych na UAM. Szukał informacji, w jaki sposób można pomóc niewidomym, a Przemek Kiszkowski był przecież niewidomy i powszechnie znany. Naturalnym było zacząć takie poszukiwania właśnie od tej osoby. Przypadkowo akurat rozmawiałem wówczas ze znajomym emerytowanym niewidomym fizykiem, który przekazał mi te wieści. Właściwie to chciał się ze mną skonsultować i dowiedzieć się, co tak naprawdę warto polecić uczelni. Wolałem tę wiedzę przekazać jednak osobiście. Poszukałem kontaktu do pełnomocnika i zacząłem bywać w jego biurze, konsultować zakupy dla uniwersytetu, mimo że nie byłem pracownikiem. Organizowałem też pokazy, przynosząc często na nie własny sprzęt na przykład powiększalnik. Trwało to prawie dwa lata. W międzyczasie pracowałem jeszcze w prywatnej szkole pomaturalnej kształcącej techników informatyków. Oj, dziwna to była szkoła, ale może mniejsza z nią!  

W dniu 12 grudnia 2005 roku zostałem zatrudniony na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. I tak to się mniej więcej zamyka od grudnia do grudnia. Myślę, że pech 13-tego udało mi się pokonać i już na dłużej zagrzeję miejsce na tej uczelni.  

Wiem jednak z doświadczenia, że okresy stabilności w pracy należy wykorzystać do poszukania następnej pracy lub podnoszenia kwalifikacji. Coś więc w tym kierunku jeszcze robię. To trochę odmienne zajęcie - marketing sieciowy lub wielopoziomowy - tak to się nazywa. Można tym się zająć niezależnie od innych zajęć. Samo określenie nic nie znaczy dokładnie tak samo jak telepraca, która jest szeroko promowana w środowisku niewidomych.  

 

S.K. - Właśnie, cóż to takiego?

 

H.L. - Jest to tylko metoda pewnego postępowania. Liczy się produkt. A ten jest rewelacyjny. Tak przekonałem się o tym. Jestem zbyt dużym sceptykiem, abym mógł komuś coś polecać bez wnikliwego zweryfikowania. Produkt o działaniu zdrowotnym. O pozytywnym działaniu na zdrowie kieliszka czerwonego wina pewnie Pan słyszał. No to jest coś, co może zastąpić to wino, i nie tylko wino zresztą, a nie ma w sobie nic alkoholu czy innych nieprzyjemnych substancji. Jest to sama natura! Odczuwam pozytywne skutki jego stosowania nieco lepiej widząc. Nie o tym produkcie chcę jednak mówić, a o pewnym zdarzeniu podczas jednych ze szkoleń, w których uczestniczyłem. Słucham pilnie i nagrywam, abym niczego nie uronił. W pewnym momencie orientuję się, że ja już to gdzieś przecież słyszałem. Gdzie? Przecież na takim szkoleniu jestem po raz pierwszy. I nagle przychodzi olśnienie. Tak, ja to wszystko już słyszałem wcześniej na obozach sportowo-rehabilitacyjnych dla młodzieży organizowanych przez PZN. Tam też przecież mówili, że sukces zależy ode mnie. To ja muszę mieć odpowiedni stosunek do świata. Nie mogłem tego wówczas, na tych obozach zrozumieć, przecież widzenie nie poprawi mi się, gdy zmienię swoje nastawienie psychiczne. Nie będzie lepiej się żyło, gdy zmienię swój stosunek do świata. No i dzięki marketingowcom sieciowym zrozumiałem to, co mówiono mi w młodości.  

 

S.K. - Obecnie nie pracuje Pan w wyuczonym zawodzie, dlaczego tak się dzieje?

 

H.L. Myślę, że już poprzednio odpowiedziałem na to pytanie! Faktycznie nie pracuję w swoim zawodzie, bo jest ich kilka, a jednym z nich to dziewiarstwo. Ale co znaczy pracować w wyuczonym zawodzie? Obecnie robię to, co kiedyś mi się marzyło, gdyż wcześniej nie było takich możliwości. Nikt nie myślał o wspieraniu niepełnosprawnych na uczelni, nie było takiego stanowiska. Wszystko musiało niejako dojrzeć. Konieczne było zdobycie różnych doświadczeń zawodowych, które dziś się przydają. Czasem niezbędne jest doświadczenie w pracy tak prostej, jak produkcja pędzelków. Bywają przecież momenty, na przykład podczas skanowania książek, gdy moja obecna praca niewiele różni się od prostych fizycznych czynności.  

 

S.K. - Pracuje Pan na Uniwersytecie w pracowni tyfloinformatycznej. Praca ta nie odpowiada ukończonemu kierunkowi studiów. Czy zdobył Pan jakieś dodatkowe kwalifikacje? Jeżeli tak, jakie i gdzie?

 

H.L. - Jak już wspominałem, przygodę ze studiowaniem zacząłem od fizyki. Studia te trochę były rozciągnięte w czasie i odbywały się ze sporymi trudnościami. Mówiłem już o tym. Postanowiłem sobie, że już nigdy więcej! No i któregoś dnia, pracując jako nauczyciel informatyki w szkole, dowiedziałem się, że są zaoczne studia informatyczne. Nawet ktoś z rodziny się na nie wybierał. Zdecydowałem się w ostatniej chwili sądząc, że mógłbym liczyć na jakąś pomoc - co rodzina, to rodzina. Poszedłem na egzamin i zostałem przyjęty. Przyjęty jako jedyny przedstawiciel naszej rodziny. Były to studia w systemie zaocznym. Bardzo intensywny czas mojego życia, bo przez 3 lata studiów licencjackich zajęte miałem wszystkie soboty i niedziele.  

Potem podczas studiów magisterskich, na które trzeba było ponownie zdawać egzamin wstępny, było nieco łatwiej, bo zjazdy odbywały się w co drugi weekend. Studia te, jak to mówiono uzupełniające, trwały również 3 lata. Razem 6 lat, jak na medycynie, aby uzyskać tytuł magistra informatyki. Było to na przełomie wieków, a nawet tysiącleci. Pod względem technologicznym było już zdecydowanie łatwiej. A i prowadzący zajęcia oraz, co najważniejsze, koleżanki i koledzy sensowniejsi. Wszystkim zależało bardziej na zdobyciu konkretnych umiejętności niż na imprezach studenckich. Młodzi szli na studia po wiedzę, a nie aby uciec od wojska, jak to ongiś bywało. No i z ksero można było dowolnie korzystać!  

 

S.K. - Informatyka, jak się wydaje, nie należy do najłatwiejszych kierunków studiów. Jak Pan sobie radził?

 

 

H.L. - Nagrywałem wykłady na malutki jeszcze wówczas kasetowy dyktafon. Pod powiększalnik, już taki nowoczesny zakupiony dzięki jednemu z pierwszych programów PFRONowskich, wędrowały notatki, które robiła koleżanka, oczywiście, odbite na ksero. Cały rok z nich korzystałem, bo precyzyjnie i wyraźnie pisała. No, ale oprócz notatek miałem jeszcze wszelkie komentarze nagrane na taśmie. Chwalę sobie ten system studiów zaocznych. Mimo że trzeba było uczyć się popołudniami, po pracy w szkole, mogłem najpierw nieco odpocząć, a potem przygotować się do zajęć na uczelni. Z moich doświadczeń wynika, że system studiowania zaocznego jest dla niepełnosprawnych chyba korzystniejszy. No, ale nie chciałbym nikomu udzielać dobrych rad.  

 

 

S.K. - To koniec Pańskiej nauki?

 

 H.L. - Nie, pracując już na uniwersytecie dowiedziałem się o studiach podyplomowych z tyflopedagogiki. Tym razem była to inna uczelnia - Wyższa Szkoła Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu a zajęcia w większości odbywały się w szkole dla niewidomych w Owińskach.  

 

 S.K. To i pedagogikę specjalną Pan zaliczył?

 

H.L. - Tak, czyli w pewnym sensie jestem również absolwentem i tej szkoły, czyli szkoły dla niewidomych w Owińskach! Wybrałem się na te studia, gdyż chciałem mieć ugruntowaną, usystematyzowaną, a przede wszystkim udokumentowaną wiedzę dotyczącą niewidomych. Były to inne studia od moich poprzednich. Trochę brakowało w tym wszystkim czegoś, do czego jestem przyzwyczajony z poprzednich studiów. W naukach ścisłych najpierw podaje się definicje, potem twierdzenia, które trzeba pokazać, że są prawdziwe. Trzeba przeprowadzić dowód. Nie jest to takie straszne, jak by się wydawało. Po tych ostatnich studiach, i wynika to również z innych obserwacji, mam wrażenie, że humaniści mają wpajane zdecydowanie odmienne podejście do świata.  

 

S.K. - Jak to należy rozumieć?

 

H.L. - Zaraz wytłumaczę! Bardzo mi się przydaje to w pracy z niepełnosprawnymi i w życiu jako osoba niepełnosprawna. Na fizyce dowiedziałem się, że tak naprawdę nie można niczego zmierzyć dokładnie. Wszystko jest obarczone jakimś błędem. Nie można też dosięgnąć najmniejszego wymiaru jak i największego, dotrzeć do najmniejszych składników materii czy krańców wszechświata.  

Na informatyce dowiedziałem się, że nie można wszystkiego obliczyć. Takie wydawałoby się banalne zadanie, jak ułożenie planu zajęć w szkole, w której jest kilkanaście izb klasowych i klas, zajmuje komputerowi nie tysiące, ale miliardy lat. Przyspieszanie procesora nic tu nie daje! Problem tkwi w metodzie obliczeń. W algorytmie. Rzecz w tym, że innego dla komputerów nie da się wymyśleć.  

 

S.K. - Taka rzetelna wiedza o ograniczeniach naprawdę jest przydatna.

 

H.L. - Tak, to właśnie chciałem powiedzieć.  

Dodam jeszcze, że podczas studiów tyflopedagogicznych zacząłem się uczyć brajla. Było to w programie studiów. Jednak nauka ta była szersza, niż samo poznawanie liter i znaków pisarskich. Dowiedziałem się, że istnieją specjalne metody i ćwiczenia uwrażliwiania dotyku, o których poprzednio nikt nawet nie wspomniał. Oczywiście, że nie jestem wprawnym brajlistą, bo ciągle przecież posługuję się wzrokiem, korzystając ze wszystkich możliwych metod powiększania. Przeczytam jednak wyraźne pismo punktowe i muszę przyznać, że czasami sprawia mi to przyjemność.  

 

S.K. - Proszę, kto by pomyślał - osoba słabowidząca i brajl...

 

H.L. - A jednak... I jeszcze o jednej rzeczy warto wspomnieć, którą zrobiłem podczas tych studiów. Przeczytałem książkę o historii ruchu niewidomych w Polsce. O wielu wspominanych tam postaciach, oczywiście, słyszałem wcześniej. Jest to ciekawie napisana, usystematyzowana wiedza. Parę godzin, które na to poświęciłem, nie uważam za stracone.  

 

S.K. - Czy mówi Pan o "Historii ruchu niewidomych w Polsce" pióra Ewy Grodeckiej?

 

H.L. - Tak. To ten tytuł!  

 

S.K. - Co Panu podobało się w tej książce?

 

H.L. - Najbardziej mnie uderzyło w tej lekturze to, jaką wielką wagę przywiązywali opisani tam działacze z okresu międzywojennego oraz lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych do pracy niewidomych. Właściwie była to najistotniejsza sprawa. Tak, takie wrażenie odniosłem po tej lekturze. Nie wiem, czy obecnie jest to aż tak istotne. Oczywiście, problem zatrudnienia niewidomych jest bardzo ważny, ale nie wiem, czy jest traktowany w taki sposób, na jaki zasługuje.  

Wolałbym się w tej sprawie mylić, bo jest to naprawdę bardzo poważny problem. Mam jednak takie oto dwa doświadczenia. Uczestniczyłem kiedyś w szkoleniu zorganizowanym przez PZN dla instruktorów doradców, których zadaniem miało być wspomaganie niewidomych w poszukiwaniu pracy. Wydawało mi się, że ze swoimi doświadczeniami zawodowymi i wiedzą przekazaną na tym kursie byłbym dobrym doradcą. Obecnie, aby parać się takim zajęciem trzeba ukończyć specjalne studia. Wówczas na początku lat dziewięćdziesiątych takich studiów nie było. Organizowano kursy, na których było całkiem sporo materiału - kilkadziesiąt godzin zajęć. Trwało to przez kilka dni, a może cały tydzień w ośrodku w Bydgoszczy. Były jakieś koszty tej imprezy, bo kilkanaście osób jadło i spało w ośrodku. Trzeba było przecież jeszcze opłacić instruktorów. Z Poznania było nas dwóch. Związek wydał na to szkolenie sporo pieniędzy, pewnie rozliczanych na szczeblu centralnym. Potem na szczeblu lokalnym nikt nie był zainteresowany skorzystaniem z wiedzy, jaką tam zdobyliśmy. Oczywiście, zarówno kolega, jak i ja pracujemy - ten kurs wpisałem już dawno w swoje CV. Być może pomógł mi uzyskać zatrudnienie na przykład na uniwersytecie. Są to bardzo dawne wydarzenia i może nie warto by o nich wspominać, gdyby nie pewne spotkanie kilka lat temu dotyczące zatrudnienia. Mówiono na nim, że trzeba, że powinno się, że należy. Gdy już tego wszystkiego wysłuchałem, przypomniałem pracownikom PZN, którzy to mówili, że już na takim kursie byłem dawno temu. Znowu ktoś wpadł na identyczny pomysł. Pewnie rezultaty były podobne, czyli żadne.  

No i drugie zdarzenie, stosunkowo niedawne. Dzwonią do mnie z biura okręgu. Pani coś mówi o jakimś kursie wspierającym poszukujących pracy. Pytam więc, w jakim charakterze miałbym w nim uczestniczyć. A ona na to roztacza kolejne zalety tego szkolenia mówiąc, że obsługa komputera będzie. Po raz kolejny zapytałem, w jakim charakterze miałbym uczestniczyć. Usłyszałem znowu o zaletach tego szkolenia. Ponawiam pytanie, w jakim charakterze. Przez chwilę myślałem, że dostanę propozycję prowadzenia szkolenia komputerowego. W końcu dowiedziałem się, że proponują mi uczestnictwo w szkoleniu jako osobie poszukującej pracy. Grzecznie podziękowałem mówiąc, że pracę przecież mam, a komputerami zajmuję się zawodowo i mógłbym taki kurs poprowadzić.  

 

S.K. - To chyba jedna z naszych większych bolączek - szkolić, szkolić, szkolić i nie pytać, w jakim celu.

 

 H.L. - Obawiam się, że tak właśnie jest. Oczywiście, mógł to być tak zwany wypadek przy pracy. Jakaś nowa pracownica znalazła numer do mnie i bezkrytycznie zadzwoniła. Jednak mam wrażenie, że od dawna robi się tak, że najpierw jest organizowane jakieś szkolenie, a potem szuka się na siłę uczestników tego wydarzenia. Zawsze tak było, a powinno być odwrotnie. Mamy konkretną osobę, a następnie szukamy dla niej rozwiązań. Boję się, że w tych wszelkiego rodzaju kursach i szkoleniach pomagających w zdobyciu pracy, uczestniczą nieustannie te same osoby. Napływają do mnie nawet takie głosy. Mam pracę, bo chyba nauczyłem się sam jej szukać!  

Kończąc jednak ten wątek chciałbym dodać, że problemy ze zdobyciem pracy dotyczą obecnie przecież nie tylko niewidomych. Mam kilkoro bliskich znajomych, którzy w pewnym momencie życia z różnych powodów utracili zatrudnienie i teraz, mimo że są osobami pełnosprawnymi, nie mogą zdobyć etatowego zajęcia. Tak, moi rówieśnicy roznoszą ulotki lub przeprowadzają ankiety i nie mogą sobie pozwolić nawet na wyjazd wakacyjny. Mam wrażenie, że niewidomi czasami intensywniej korzystają z życia i jeżdżą po świecie więcej niż pełnosprawne osoby, których na to nie stać.  

 

S.K. - Proszę opowiedzieć naszym Czytelnikom o wykonywanej pracy. Czym się Pan zajmuje? Czy jest to trudna praca dla osoby słabowidzącej? Jakie techniki pracy Pan stosuje? Co Panu utrudnia wykonywanie pracy, a co ułatwia?

 

H.L. - Jak już wspominałem, pracuję od kilku lat na uniwersytecie na stanowisku specjalisty do spraw sprzętu i oprogramowania wspomagającego osoby niepełnosprawne z uszkodzeniem narządu wzroku. Tak właśnie nazywa się moje stanowisko pracy. Podobno jest to najdłuższa nazwa stanowiska pracy na całym uniwersytecie. Określa ona dość dobrze to, czym mam się zajmować. Jest też zakres obowiązków zajmujący kilka stron maszynopisu. Sam go napisałem, bo niby kto miałby to zrobić, skoro wcześniej nie było takiego stanowiska na UAM. Rektor podpisał i oto jestem. Staram się pracować tak, jak pojmuję swoje zadania, które sam określiłem.  

Moim zadaniem jest wspieranie studentów niepełnosprawnych wzrokowo przy wykorzystywaniu nowoczesnej technologii. Czasami jednak nie o technologię chodzi, a o podpowiedzenie, w jaki sposób trafić do danego punktu miasta albo o inną, równie prozaiczną pomoc. Znam Poznań dość dobrze, więc i w tej dziedzinie staram się być pomocnym. W rozmowach z młodymi ludźmi staram się naśladować Przemka Kiszkowskiego, ale do ideału jeszcze naprawdę mi daleko.

Po raz pierwszy w całej mojej karierze zawodowej mam teraz w pełni oprzyrządowane stanowisko pracy. Cóż, gdybym nie miał - mógłbym mieć pretensje jedynie do siebie, bo przecież to ja jestem odpowiedzialny za sprzęt dla niewidomych i słabowidzących.  

Czasami pomagam również pełnosprawnym studentom w zdobyciu wiedzy o niewidomych. Bywa tak, że studenci pedagogiki, psychologii czy socjologii w ramach zaliczeń wykonują jakieś zadanie, jakiś projekt związany z niewidomymi. Jeśli mnie tylko odnajdą, a chyba nie jest to takie trudne, bo od lat prowadzę na serwerze uniwersyteckim stronę o wspieraniu niewidomych, to zawsze bardzo chętnie dopomogę, zademonstruję sprzęt, wyjaśnię.  

 

S.K. - Czy ma Pan również zajęcia dydaktyczne, wykłady, ćwiczenia ze studentami?

 

H.L. - Ze studentami niepełnosprawnymi ani pełnosprawnymi nie mam regularnych zajęć dydaktycznych. Pracuję, jak ja to mówię, w tle. Jeśli student będzie chciał wsparcia, to je otrzyma. Będzie to jednak wsparcie, a nie wyręczanie. Jest to bardzo istotna różnica. Od lat wspieram człowieka, który praktycznie nic nie widzi i ma problemy z poruszaniem się. Gdy się poznaliśmy, chodził o kulach, a teraz jeździ na wózku. Gdy pojawia się on w czytelni, gdzie pełnię dyżury na stanowisku komputerowym dla niewidomych, w ogóle się nim nie interesuję - nie ma takiej potrzeby. To student załatwia książki w wypożyczalni. Jeśli trzeba je zeskanować, to oczywiście pomagam. Dotąd zeskanowałem mu już chyba kilkaset książek, ale wszystkie on mi dostarczył. Miałem też niedawno dokładnie odwrotną sytuację. Niewidoma studentka poszukiwała pewną książkę. Nie potrafiła jej odnaleźć. Kolega jej pomagał i też nie znalazł. Nieco mnie to zdumiało, bo tematyka była taka, że coś na ten temat musiało być w zasobach już zeskanowanych podręczników. Z czystej ciekawości odszukałem odpowiedni podręcznik. Informacja o tym dotarła do studentki. Po jakimś miesiącu przysłała mail z załączonym spisem treści pracy licencjackiej i z prośbą, abym wyszukał pasującą literaturę. To nawet nie był spis książek, które ona poszukiwała, tylko mgliście przedstawiona tematyka, do której przydałaby się literatura. Oczywiście, odmówiłem wysyłając serdeczne zaproszenie, aby się pojawiła osobiście, to przekażę jej wszystkie tajniki wyszukiwania. Jak dotąd, a minęło już kilka miesięcy, nie pojawiła się.  

Pytał mnie Pan wcześniej, czym powinien się charakteryzować kandydat na studenta. To, co przed chwilą powiedziałem, jest uzupełnieniem mojej wypowiedzi na ten temat. Powinien być, albo raczej starać się być, maksymalnie samodzielny. Oczywiście nikt nie wie wszystkiego tak sam z siebie. Wiem to doskonale, bo bardzo wiele nauczyłem się dzięki moim uczniom w szkole, gdy zadawali podchwytliwe pytania. Jeśli jednak ktoś uważa, że zostanie wyręczony w pracy, to głęboko się myli. Tego nauczyło nnie doświadczenie zawodowe, o którym już rozmawialiśmy.  

Odnośnie Pańskiego pytania o trudności w pracy, którą wykonuję, właśnie taką postawę, jaką zaprezentowała wspomniana studentka, mógłbym zaliczyć do trudności. Społeczność naszego uniwersytetu liczy łącznie prawie 60 tysięcy pracowników i studentów. Niejedno miasto ma tylu mieszkańców. To spora społeczność. Nie jest możliwe, aby do wszystkich dotrzeć. Poza tym czasami się zdarza, że ktoś pojmuje pomoc niewidomym jako wyręczanie ich.  

Zupełnie humorystyczną historię przeżyłem na początku pracy na uniwersytecie. Postanowiłem wówczas odwiedzić dziekanaty wydziałów, na których było najwięcej studentów z dysfunkcją wzroku. Wchodzę do dziekanatu, przedstawiam się i proszę panie w dziekanacie aby informowały niewidomych studentów, gdzie można mnie zastać, i że moim zadaniem jest ich wspieranie. Panie wysłuchały, po czym usłyszałem: "niech pan powiesi ogłoszenie na tablicy ogłoszeń". Powiedziałem, że student niewidomy nie przeczyta takiego ogłoszenia. Natomiast w dziekanacie pojawi się, wcześniej czy później, by załatwić niezbędne formalności. Proszę więc, aby jedynie wspomnieć, że właśnie rozpocząłem pracę na uczelni i czekam na nich. "Niech Pan powiesi ogłoszenie" - brzmiała odpowiedź.  

Chyba jednak moja prośba zadziałała, bo niewidomy student miał do mnie pretensję, że sadzam go przed mówiącym komputerem, a panie w dziekanacie mówiły o czytnikach dla niewidomych. Jest to tylko anegdota. Nie można mieć do nikogo o nic pretensji. Tak ludzie pojmują niewidomych.  

Teraz już nie wędruję po dziekanatach. Wrosłem trochę w struktury uczelni. No, ale na tym właśnie polega moja praca, przynajmniej tak ją pojmuję. Takie trochę zmienianie świadomości na temat niepełnosprawnych wzrokowo.  

I myślę, że wszyscy w biurze pełnomocnika rektora do spraw studentów niepełnosprawnych tak rozumieją tę pracę. Student niepełnosprawny ma przecież otrzymać identyczny dyplom jak inni absolwenci uczelni. Nie będzie na nim żadnej adnotacji na temat jego niepełnosprawności. Nie ma i nie otrzymuje żadnych ulg, a jedynie wsparcie. To jest zupełnie coś innego.  

 

S.K. - Również uważam, że wsparcie jest czymś innym, niż wyręczanie.

 

H.L. - Muszę przyznać, że z pewnym zdumieniem przeczytałem Pańską rozmowę z byłą wykładowczynią wyższej uczelni, jaka ukazała się w majowym i czerwcowym numerze "Wiedzy i Myśli". Pani Marchwicka w niezrozumiały dla mnie sposób wypowiada się negatywnie o pracy biur i pełnomocników na wyższych uczelniach. Mam wrażenie, że jest to rzutowanie jakichś zasłyszanych informacji na własną wiedzę o uczelni wyższej, tyle że takiej sprzed kilkunastu lat. Obecna ustawa o szkolnictwie wyższym nakłada wręcz na uczelnie obowiązek stworzenia odpowiednich warunków studiowania osobom z niepełnosprawnościami. Na naszej uczelni jest blisko tysiąc studentów z różnymi niepełnosprawnościami. Wśród nich grupa kilkudziesięciu osób z problemami wzrokowymi. Niektórzy radzą sobie bez naszego wsparcia. Nie mam ochoty i nie będę dociekał, dlaczego mają orzeczenie o niepełnosprawności wzroku. Nie o to chodzi, lecz o to, że jeśli w czytelni pojawia się student pełnosprawny, pobierze książkę z półki i już może ją czytać. Jeśli natomiast zawita student niewidomy, a za takiego uważam każdego, kto ma problemy z samodzielnym czytaniem, to tak łatwo sobie nie poradzi. Przepraszam, bo chyba zdenerwowałem się, gdyż sam wielokrotnie bywałem w takich sytuacjach. Dobrze wiem, czym jest bariera dostępu do literatury fachowej.  

Naszym zadaniem jest więc pomoc w przełamywaniu tej bariery. Piszę w liczbie mnogiej, bo od kilku lat pomaga mi w tej pracy młodszy współpracownik Bartosz Zakrzewski. Ponadto wszystkie książki które skanujemy, obrabiamy, adaptujemy czy nagrywamy w formacie DAISY są umieszczane w Internecie w Akademickiej Bibliotece Cyfrowej. W ten sposób każda książka przygotowana dla naszego studenta może być czytana przez studentów innych uczelni, które współpracują w ramach tego projektu, a przygotowana na innej uczelni - przez naszych studentów. Jednym słowem to określenie "my" jest bardzo rozszerzone na pracowników innych uczelni.  

Wspierać niewidomego studenta to znaczy maksymalnie skrócić czas, jaki mija od jego pojawienia się przed półką z książkami do możliwości przeczytania wybranej pozycji. Ja nie biegam po uczelni i nie załatwiam zaliczeń i egzaminów dla studentów, ale załatwiam książki w dostępnym dla nich formacie. To student ma je przeczytać i zdobyć zaliczenie czy zdać egzamin. W ABC jest zgromadzonych już blisko 11 tysięcy książek w formatach dostępnych dla niewidomych. Mogę pokazać, jak je wyszukiwać, a system ich odnajdywania jest naprawdę profesjonalny. Trzeba tylko umieć posługiwać się nim, a ja mogę tego nauczyć. Nie czytam jednak i nie będę czytał książek za niewidomych studentów. Choć czasami ogarnia mnie po prostu wielki żal, bo gdy szperam po zasobach Akademickiej Biblioteki Cyfrowej, trafiam na naprawdę ciekawe pozycje, których z powodu braku czasu nie jestem w stanie przeczytać.  

 

S.K. - Co oprócz książek Pan oferuje?

 

H.L. - Mamy na uczelni trochę sprzętu, gadających komputerów, powiększalników, lup elektronicznych czy odtwarzaczy książek DAISY. Uczymy posługiwać się nim. Zawsze tego sprzętu może być więcej i bardziej nowoczesny. Absolutnie zdaję sobie z tego sprawę. Jestem też świadom, że są w Polsce uczelnie lepiej od naszej wyposażone oraz z pewnością i takie, na których takiego sprzętu nie ma w ogóle.  

Dla mnie zupełnie zrozumiałym jest prośba niewidomego młodego człowieka: "poradźcie mi, na jakiej uczelni najłatwiej się studiuje". Rozumiem, że pyta on , gdzie system wsparcia jest rozwinięty najlepiej. Szkoda, że istnieją ludzie, którym takie pytanie kojarzy się jedynie z ulgami i załatwianiem czegoś za niepełnosprawnego wzrokowo studenta.  

 

S.K. - Pani Maria Marchwicka skończyła pracę na uczelni przed kilkoma laty, a studiowała już dawno. Ja również studia mam zaliczone przed wieloma laty, więc możemy nie orientować się w aktualnych stosunkach na uczelniach i udogodnieniach, jakie tam niewidomi i słabowidzący mogą znaleźć. To tak dla porządku. Proszę powiedzieć, co udało się Panu zrobić, osiągnąć?

 

H.L. - No tak! Ta rozmowa jest dla mnie osiągnięciem, bo oznacza, że to, co robiłem przez lata dla niewidomych i staram się robić obecnie, do kogoś dociera. Wnioskuję, że musiał Pan o mnie po prostu gdzieś usłyszeć. Kiedyś właśnie w "Wiedzy i Myśli" przeczytałem wypowiedź pani prezes PZN po kolejnym wyborze jej na to stanowisko. Opowiadała o swoich planach na kadencję. Wśród tych planów była współpraca z uczelniami wyższymi. Wie Pan, że zacząłem nawet pisać list do pani prezes, informujący co robię na rzecz niewidomych na naszej uczelni. To przecież nie tylko system wsparcia, ale i projekt badawczy związany z akustyką niewidomych był u nas realizowany. Jakoś tak bieżące obowiązki nie pozwoliły mi dokończyć tego listu. Teraz myślę, że skoro Pan mnie odnalazł, to i inni również, jeśli tylko zechcą, to uczynią.  

UAM od wielu lat plasuje się w pierwszej trójce uczelni wyższych w naszym kraju. Być może pani prezes chodziło o jakąś inną współpracę z innymi uczelniami. Tego przecież nie wiem. Wiem, że oznaki współpracy między PZN, a naszą uczelnią do mnie nie docierają.  

Jeśli miałbym jeszcze coś do tego dodać, to może rozmowę z moim byłym uczniem - już po latach i nie w szkole, ale na korytarzu Politechniki Poznańskiej. Dziękował mi za sposób prowadzenia zajęć w podstawówce. A prowadziłem je tak, aby się specjalnie wzrokowo nie męczyć. Nawet nie miałem swojego nauczycielskiego komputera. Starałem się, aby to uczniowie zwracali uwagę na to, co dzieje się na ekranie komputera i przede wszystkim myśleli. Właśnie zajęcia ze mną pomogły mu zostać studentem informatyki na politechnice. Opowiadałem, jak nie mogłem się zdecydować na studiowanie na politechnice. Trafiłem tam po latach i uważam to za kolejne swoje osiągnięcie. Dla studentów informatyki na poznańskiej politechnice oraz dla studentów kognitywistyki na naszym uniwersytecie jest prowadzony przedmiot "komunikacja człowiek komputer". W ramach tego przedmiotu, na zaproszenie prowadzącego zajęcia, mam co roku na obu tych uczelniach wykład poświęcony technologii informatycznej wspierającej niewidomych. To co nazywamy potocznie w środowisku tyfloinformatyką, jest bardzo specyficznym przejawem komunikowania się człowieka z komputerem. Warto, aby studenci w ramach kursowego przedmiotu mieli choć zasygnalizowane takie informacje. Właśnie ja to robię. Dwa lata temu poprowadziłem te zajęcia całkowicie samodzielnie na politechnice. Zawsze samodzielnie prowadzę wykład, ale przy obecności wykładowcy przedmiotu, który zasiada w ławce razem ze studentami. Tym razem był nieobecny i sam musiałem przeprowadzić wykład. Miałem potem wielką satysfakcję. Przypomniałem sobie, że kiedyś nie miałem odwagi zostać studentem tej uczelni, a teraz oto jestem po drugiej stronie!  

Ze studentami optyki okularowej i optometrii u nas na Wydziale Fizyki również mam takie sporadyczne zajęcia, na których pokazuję działanie powiększalnika czy lup elektronicznych. Mówiąc o innych osiągnięciach z zakresu działań zawodowych, muszę zaliczyć do nich parę napisanych tekstów. Zaczęło się przed bardzo wielu laty artykulikiem o rozmiarze chyba jednej strony maszynopisu w czasopiśmie związkowym, a kilka tygodni temu trafiła w moje ręce wydana na naszym uniwersytecie książka zatytułowana "Student z niepełnosprawnością w szkole wyższej", w której jest tekst mojego autorstwa. Dotyczy on wspominanej już przeze mnie Akademickiej Biblioteki Cyfrowej, przy tworzeniu, uruchamianiu i testowaniu której miałem możliwość i przyjemność pracować. Tak, to niewątpliwie jest osiągnięcie, choć nie jest to jedyna książka, w której jest mój tekst. Uniwersytet Warszawski wydał w 2010 roku książkę o wspomaganiu uczniów z dysfunkcją wzroku w ogólnodostępnym szkolnictwie, w której jest mój tekst o powiększalnikach telewizyjnych. Mogłem w nim przedstawić swoje blisko 30-letnie doświadczenie pracy z tymi urządzeniami.  

Fakt, że uczestniczyłem przy wprowadzaniu informatyki do szkolnictwa i do środowiska niewidomych jest raczej kwestią szczęścia, gdyż udało się mi być w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. To jednak również zaliczyłbym do swoich osiągnięć.  

Aby nie mówić nieustannie o niewidomych oraz komputerach, dorzucę coś z zupełnie innej dziedziny. Oprowadzam wraz z trzema kolegami wycieczki po poznańskich fortyfikacjach. Zrobiliśmy bardzo prostą, aby nie rzec prymitywną stronę internetową, na której wystosowaliśmy pierwsze zaproszenie na nasz spacer po forcie. Na pierwszą imprezę przyszło około 30 osób i dwie ekipy lokalnych telewizji. Na drugą pojawił się wielki tłum, który szacowaliśmy na blisko trzysta osób. Ale nie to jest najistotniejsze. Nie to jest największym osiągnięciem, w którym mam udział. Po kilku wycieczkach zgłosiła się do nas grupa niepełnosprawnych ruchowo. Wydaje się prawie nieprawdopodobne, ale udało się poprowadzić grupę wózkowiczów przez, według potocznej opinii, całkowicie niedostępne dla nich obiekty. Zapomniałem jedynie dodać, że przeprowadziliśmy wcześniej taki spacer dla próby z udziałem znajomych i przyjaciół z klubu "Razem na szlaku". Dla moich kolegów speców od fortyfikacji nie było niczym nadzwyczajnym, że poprowadzą grupę niewidomych. Jeden z nich nawet wykonał zupełnie unikatową wypukłą mapę fortyfikacji, z którą pojawił się na tej wycieczce. Mapa potem trafiła do zasobów biblioteki dla niewidomych w Poznaniu.  

Było jeszcze jedno zwiedzanie, tym razem w muzeum archeologicznym, na które zaprosiłem klubowiczów z "Razem na szlaku". Teraz wszędzie lansuje się audiodeskrypcję, a ja uważam, że niektórych rzeczy nie da się w ten sposób opisać, choćby wspominany już wiadukt drogowy. Pewne przedmioty należy jednak dotknąć. Jak jednak dotykać eksponaty w muzeum, które albo są w gablotach, albo są niezwykle cenne i ślady od zbyt wielu rąk mogłyby im zaszkodzić. Porozmawiałem ze znajomą z muzeum i udało się zrobić "wystawę dla niewidomych" w nieco inny sposób. Nie było to takie trudne, bo przecież znamy się ze wspólnych wypraw archeologicznych wraz z Przemkiem Kiszkowskim. Nie trzeba było zbyt długo tłumaczyć o co chodzi. Zostaliśmy zaproszeni do salki wykładowej, gdzie czekały na nas stoły zastawione wszelkimi eksponatami. Muzeum archeologiczne w Poznaniu, i myślę że inne również, ma magazyny wypełnione sporą ilością eksponatów, które są bardzo stare ale zostały znalezione bez kontekstu wymaganego dla prac naukowych. To takie przedmioty, które na przykład uczniowie znaleźli gdzieś na polu i przynieśli nauczycielowi historii, a nauczyciel przekazał je do muzeum sądząc, że to cenne znaleziska. Najcenniejsze w takich wypadkach jest ustalenie miejsca znaleziska, a niekoniecznie ono samo. Takie przedmioty można bez problemów dotykać i tym samym dowiedzieć się, jak są zbudowane i do czego służyły.  

Na koniec znajoma archeolog zaproponowała coś w rodzaju zabawy, a czym w istocie trudnią się profesjonaliści podczas wykopalisk. Te najmniejsze eksponaty, szpilki, zapinki czy paciorki i koraliki trzeba odsiać z urobku wydobytego z wykopu. No i w takim przesiewaniu palcami w piachu najlepsza okazała się niewidoma, bardzo samodzielna gospodyni domowa i jednocześnie wprawna brajlistka. Pozornie dwa bardzo odległe światy mogą mieć ze sobą coś wspólnego. Ten muzealny eksperyment miał miejsce już kilka lat temu. Znajoma z muzeum była bardzo chętna na zorganizowanie dalszych jego części. Pokazała na przykład, w jaki sposób zmieniały się przez wieki cegły, z których było budowane nasze miasto. Mimo że ta pierwsza wizyta sprawiała niewidomym frajdę, jakoś nie ma dalszego zainteresowania tego typu poznawaniem świata. Kiedyś w dyskusji o audiodeskrypcji opowiedziałem o tym wydarzeniu i spotkałem się z zarzutem, że jest to tworzenie getta dla niewidomych. Pewnie i studenci archeologii, mający zajęcia w tej samej salce z tymi samymi obiektami wyciągniętymi z magazynu, również siedzą w gettcie.  

Dlatego wolę z kolegami oprowadzać poznaniaków po fortyfikacjach. Ogłaszamy się tylko w internecie i przychodzą do nas coraz to nowi ludzie. Czasami ci sami ludzie pojawiają się na wycieczce po raz kolejny, aby swoją wiedzę pogłębić, gdyż tak dawne dzieje miasta ich  

zainteresowały. Jest to spora satysfakcja!

 

 

S.K. - Rozstał się Pan z kolejnym pracodawcą, tym razem z lakiernikiem. No i co nowego Pan wymyślił?

 

H.L. - Kolejną pracę znalazłem sobie w ciągu dwóch dni. Ponownie przydatni okazali się koledzy krótkofalowcy. Jeden z nich okazał się dyrektorem szkoły, który właśnie poszukiwał nauczyciela specjalisty informatyka. Była to szkoła pomaturalna ucząca techników informatyków. W trakcie roku szkolnego okazało się, że będę miał mniej godzin lekcyjnych, bo kolejny zimowy nabór do szkoły okazał się mało owocny i gwałtownie zmniejszyła się liczba słuchaczy.  

 

 S.K. - To Pańskich doświadczeń może wystarczyć dla kilku osób!

 

 H.L. - Już, już za chwile koniec tej opowieści. W szkole pomaturalnej zaczęło się robić nieciekawie, ale na horyzoncie miałem już coś innego. Do mojego znajomego, wówczas emerytowanego pracownika uniwersytetu, zadzwonił właśnie powołany pełnomocnik do spraw studentów niepełnosprawnych na UAM. Szukał informacji, w jaki sposób można pomóc niewidomym, a Przemek Kiszkowski był przecież niewidomy i powszechnie znany. Naturalnym było zacząć takie poszukiwania właśnie od tej osoby. Przypadkowo akurat rozmawiałem wówczas ze znajomym emerytowanym niewidomym fizykiem, który przekazał mi te wieści. Właściwie to chciał się ze mną skonsultować i dowiedzieć się, co tak naprawdę warto polecić uczelni. Wolałem tę wiedzę przekazać jednak osobiście. Poszukałem kontaktu do pełnomocnika i zacząłem bywać w jego biurze, konsultować zakupy dla uniwersytetu, mimo że nie byłem pracownikiem. Organizowałem też pokazy, przynosząc często na nie własny sprzęt na przykład powiększalnik. Trwało to prawie dwa lata. W międzyczasie pracowałem jeszcze w prywatnej szkole pomaturalnej kształcącej techników informatyków. Oj, dziwna to była szkoła, ale może mniejsza z nią!  

W dniu 12 grudnia 2005 roku zostałem zatrudniony na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. I tak to się mniej więcej zamyka od grudnia do grudnia. Myślę, że pech 13-tego udało mi się pokonać i już na dłużej zagrzeję miejsce na tej uczelni.  

Wiem jednak z doświadczenia, że okresy stabilności w pracy należy wykorzystać do poszukania następnej pracy lub podnoszenia kwalifikacji. Coś więc w tym kierunku jeszcze robię. To trochę odmienne zajęcie - marketing sieciowy lub wielopoziomowy - tak to się nazywa. Można tym się zająć niezależnie od innych zajęć. Samo określenie nic nie znaczy dokładnie tak samo jak telepraca, która jest szeroko promowana w środowisku niewidomych.  

 

S.K. - Właśnie, cóż to takiego?

 

H.L. - Jest to tylko metoda pewnego postępowania. Liczy się produkt. A ten jest rewelacyjny. Tak przekonałem się o tym. Jestem zbyt dużym sceptykiem, abym mógł komuś coś polecać bez wnikliwego zweryfikowania. Produkt o działaniu zdrowotnym. O pozytywnym działaniu na zdrowie kieliszka czerwonego wina pewnie Pan słyszał. No to jest coś, co może zastąpić to wino, i nie tylko wino zresztą, a nie ma w sobie nic alkoholu czy innych nieprzyjemnych substancji. Jest to sama natura! Odczuwam pozytywne skutki jego stosowania nieco lepiej widząc. Nie o tym produkcie chcę jednak mówić, a o pewnym zdarzeniu podczas jednych ze szkoleń, w których uczestniczyłem. Słucham pilnie i nagrywam, abym niczego nie uronił. W pewnym momencie orientuję się, że ja już to gdzieś przecież słyszałem. Gdzie? Przecież na takim szkoleniu jestem po raz pierwszy. I nagle przychodzi olśnienie. Tak, ja to wszystko już słyszałem wcześniej na obozach sportowo-rehabilitacyjnych dla młodzieży organizowanych przez PZN. Tam też przecież mówili, że sukces zależy ode mnie. To ja muszę mieć odpowiedni stosunek do świata. Nie mogłem tego wówczas, na tych obozach zrozumieć, przecież widzenie nie poprawi mi się, gdy zmienię swoje nastawienie psychiczne. Nie będzie lepiej się żyło, gdy zmienię swój stosunek do świata. No i dzięki marketingowcom sieciowym zrozumiałem to, co mówiono mi w młodości.  

 

S.K. - Obecnie nie pracuje Pan w wyuczonym zawodzie, dlaczego tak się dzieje?

 

H.L. Myślę, że już poprzednio odpowiedziałem na to pytanie! Faktycznie nie pracuję w swoim zawodzie, bo jest ich kilka, a jednym z nich to dziewiarstwo. Ale co znaczy pracować w wyuczonym zawodzie? Obecnie robię to, co kiedyś mi się marzyło, gdyż wcześniej nie było takich możliwości. Nikt nie myślał o wspieraniu niepełnosprawnych na uczelni, nie było takiego stanowiska. Wszystko musiało niejako dojrzeć. Konieczne było zdobycie różnych doświadczeń zawodowych, które dziś się przydają. Czasem niezbędne jest doświadczenie w pracy tak prostej, jak produkcja pędzelków. Bywają przecież momenty, na przykład podczas skanowania książek, gdy moja obecna praca niewiele różni się od prostych fizycznych czynności.  

 

S.K. - Pracuje Pan na Uniwersytecie w pracowni tyfloinformatycznej. Praca ta nie odpowiada ukończonemu kierunkowi studiów. Czy zdobył Pan jakieś dodatkowe kwalifikacje? Jeżeli tak, jakie i gdzie?

 

H.L. - Jak już wspominałem, przygodę ze studiowaniem zacząłem od fizyki. Studia te trochę były rozciągnięte w czasie i odbywały się ze sporymi trudnościami. Mówiłem już o tym. Postanowiłem sobie, że już nigdy więcej! No i któregoś dnia, pracując jako nauczyciel informatyki w szkole, dowiedziałem się, że są zaoczne studia informatyczne. Nawet ktoś z rodziny się na nie wybierał. Zdecydowałem się w ostatniej chwili sądząc, że mógłbym liczyć na jakąś pomoc - co rodzina, to rodzina. Poszedłem na egzamin i zostałem przyjęty. Przyjęty jako jedyny przedstawiciel naszej rodziny. Były to studia w systemie zaocznym. Bardzo intensywny czas mojego życia, bo przez 3 lata studiów licencjackich zajęte miałem wszystkie soboty i niedziele.  

Potem podczas studiów magisterskich, na które trzeba było ponownie zdawać egzamin wstępny, było nieco łatwiej, bo zjazdy odbywały się w co drugi weekend. Studia te, jak to mówiono uzupełniające, trwały również 3 lata. Razem 6 lat, jak na medycynie, aby uzyskać tytuł magistra informatyki. Było to na przełomie wieków, a nawet tysiącleci. Pod względem technologicznym było już zdecydowanie łatwiej. A i prowadzący zajęcia oraz, co najważniejsze, koleżanki i koledzy sensowniejsi. Wszystkim zależało bardziej na zdobyciu konkretnych umiejętności niż na imprezach studenckich. Młodzi szli na studia po wiedzę, a nie aby uciec od wojska, jak to ongiś bywało. No i z ksero można było dowolnie korzystać!  

 

S.K. - Informatyka, jak się wydaje, nie należy do najłatwiejszych kierunków studiów. Jak Pan sobie radził?

 

 

H.L. - Nagrywałem wykłady na malutki jeszcze wówczas kasetowy dyktafon. Pod powiększalnik, już taki nowoczesny zakupiony dzięki jednemu z pierwszych programów PFRONowskich, wędrowały notatki, które robiła koleżanka, oczywiście, odbite na ksero. Cały rok z nich korzystałem, bo precyzyjnie i wyraźnie pisała. No, ale oprócz notatek miałem jeszcze wszelkie komentarze nagrane na taśmie. Chwalę sobie ten system studiów zaocznych. Mimo że trzeba było uczyć się popołudniami, po pracy w szkole, mogłem najpierw nieco odpocząć, a potem przygotować się do zajęć na uczelni. Z moich doświadczeń wynika, że system studiowania zaocznego jest dla niepełnosprawnych chyba korzystniejszy. No, ale nie chciałbym nikomu udzielać dobrych rad.  

 

 

S.K. - To koniec Pańskiej nauki?

 

 H.L. - Nie, pracując już na uniwersytecie dowiedziałem się o studiach podyplomowych z tyflopedagogiki. Tym razem była to inna uczelnia - Wyższa Szkoła Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu a zajęcia w większości odbywały się w szkole dla niewidomych w Owińskach.  

 

 S.K. To i pedagogikę specjalną Pan zaliczył?

 

H.L. - Tak, czyli w pewnym sensie jestem również absolwentem i tej szkoły, czyli szkoły dla niewidomych w Owińskach! Wybrałem się na te studia, gdyż chciałem mieć ugruntowaną, usystematyzowaną, a przede wszystkim udokumentowaną wiedzę dotyczącą niewidomych. Były to inne studia od moich poprzednich. Trochę brakowało w tym wszystkim czegoś, do czego jestem przyzwyczajony z poprzednich studiów. W naukach ścisłych najpierw podaje się definicje, potem twierdzenia, które trzeba pokazać, że są prawdziwe. Trzeba przeprowadzić dowód. Nie jest to takie straszne, jak by się wydawało. Po tych ostatnich studiach, i wynika to również z innych obserwacji, mam wrażenie, że humaniści mają wpajane zdecydowanie odmienne podejście do świata.  

 

S.K. - Jak to należy rozumieć?

 

H.L. - Zaraz wytłumaczę! Bardzo mi się przydaje to w pracy z niepełnosprawnymi i w życiu jako osoba niepełnosprawna. Na fizyce dowiedziałem się, że tak naprawdę nie można niczego zmierzyć dokładnie. Wszystko jest obarczone jakimś błędem. Nie można też dosięgnąć najmniejszego wymiaru jak i największego, dotrzeć do najmniejszych składników materii czy krańców wszechświata.  

Na informatyce dowiedziałem się, że nie można wszystkiego obliczyć. Takie wydawałoby się banalne zadanie, jak ułożenie planu zajęć w szkole, w której jest kilkanaście izb klasowych i klas, zajmuje komputerowi nie tysiące, ale miliardy lat. Przyspieszanie procesora nic tu nie daje! Problem tkwi w metodzie obliczeń. W algorytmie. Rzecz w tym, że innego dla komputerów nie da się wymyśleć.  

 

S.K. - Taka rzetelna wiedza o ograniczeniach naprawdę jest przydatna.

 

H.L. - Tak, to właśnie chciałem powiedzieć.  

Dodam jeszcze, że podczas studiów tyflopedagogicznych zacząłem się uczyć brajla. Było to w programie studiów. Jednak nauka ta była szersza, niż samo poznawanie liter i znaków pisarskich. Dowiedziałem się, że istnieją specjalne metody i ćwiczenia uwrażliwiania dotyku, o których poprzednio nikt nawet nie wspomniał. Oczywiście, że nie jestem wprawnym brajlistą, bo ciągle przecież posługuję się wzrokiem, korzystając ze wszystkich możliwych metod powiększania. Przeczytam jednak wyraźne pismo punktowe i muszę przyznać, że czasami sprawia mi to przyjemność.  

 

S.K. - Proszę, kto by pomyślał - osoba słabowidząca i brajl...

 

H.L. - A jednak... I jeszcze o jednej rzeczy warto wspomnieć, którą zrobiłem podczas tych studiów. Przeczytałem książkę o historii ruchu niewidomych w Polsce. O wielu wspominanych tam postaciach, oczywiście, słyszałem wcześniej. Jest to ciekawie napisana, usystematyzowana wiedza. Parę godzin, które na to poświęciłem, nie uważam za stracone.  

 

S.K. - Czy mówi Pan o "Historii ruchu niewidomych w Polsce" pióra Ewy Grodeckiej?

 

H.L. - Tak. To ten tytuł!  

 

S.K. - Co Panu podobało się w tej książce?

 

H.L. - Najbardziej mnie uderzyło w tej lekturze to, jaką wielką wagę przywiązywali opisani tam działacze z okresu międzywojennego oraz lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych do pracy niewidomych. Właściwie była to najistotniejsza sprawa. Tak, takie wrażenie odniosłem po tej lekturze. Nie wiem, czy obecnie jest to aż tak istotne. Oczywiście, problem zatrudnienia niewidomych jest bardzo ważny, ale nie wiem, czy jest traktowany w taki sposób, na jaki zasługuje.  

Wolałbym się w tej sprawie mylić, bo jest to naprawdę bardzo poważny problem. Mam jednak takie oto dwa doświadczenia. Uczestniczyłem kiedyś w szkoleniu zorganizowanym przez PZN dla instruktorów doradców, których zadaniem miało być wspomaganie niewidomych w poszukiwaniu pracy. Wydawało mi się, że ze swoimi doświadczeniami zawodowymi i wiedzą przekazaną na tym kursie byłbym dobrym doradcą. Obecnie, aby parać się takim zajęciem trzeba ukończyć specjalne studia. Wówczas na początku lat dziewięćdziesiątych takich studiów nie było. Organizowano kursy, na których było całkiem sporo materiału - kilkadziesiąt godzin zajęć. Trwało to przez kilka dni, a może cały tydzień w ośrodku w Bydgoszczy. Były jakieś koszty tej imprezy, bo kilkanaście osób jadło i spało w ośrodku. Trzeba było przecież jeszcze opłacić instruktorów. Z Poznania było nas dwóch. Związek wydał na to szkolenie sporo pieniędzy, pewnie rozliczanych na szczeblu centralnym. Potem na szczeblu lokalnym nikt nie był zainteresowany skorzystaniem z wiedzy, jaką tam zdobyliśmy. Oczywiście, zarówno kolega, jak i ja pracujemy - ten kurs wpisałem już dawno w swoje CV. Być może pomógł mi uzyskać zatrudnienie na przykład na uniwersytecie. Są to bardzo dawne wydarzenia i może nie warto by o nich wspominać, gdyby nie pewne spotkanie kilka lat temu dotyczące zatrudnienia. Mówiono na nim, że trzeba, że powinno się, że należy. Gdy już tego wszystkiego wysłuchałem, przypomniałem pracownikom PZN, którzy to mówili, że już na takim kursie byłem dawno temu. Znowu ktoś wpadł na identyczny pomysł. Pewnie rezultaty były podobne, czyli żadne.  

No i drugie zdarzenie, stosunkowo niedawne. Dzwonią do mnie z biura okręgu. Pani coś mówi o jakimś kursie wspierającym poszukujących pracy. Pytam więc, w jakim charakterze miałbym w nim uczestniczyć. A ona na to roztacza kolejne zalety tego szkolenia mówiąc, że obsługa komputera będzie. Po raz kolejny zapytałem, w jakim charakterze miałbym uczestniczyć. Usłyszałem znowu o zaletach tego szkolenia. Ponawiam pytanie, w jakim charakterze. Przez chwilę myślałem, że dostanę propozycję prowadzenia szkolenia komputerowego. W końcu dowiedziałem się, że proponują mi uczestnictwo w szkoleniu jako osobie poszukującej pracy. Grzecznie podziękowałem mówiąc, że pracę przecież mam, a komputerami zajmuję się zawodowo i mógłbym taki kurs poprowadzić.  

 

S.K. - To chyba jedna z naszych większych bolączek - szkolić, szkolić, szkolić i nie pytać, w jakim celu.

 

 H.L. - Obawiam się, że tak właśnie jest. Oczywiście, mógł to być tak zwany wypadek przy pracy. Jakaś nowa pracownica znalazła numer do mnie i bezkrytycznie zadzwoniła. Jednak mam wrażenie, że od dawna robi się tak, że najpierw jest organizowane jakieś szkolenie, a potem szuka się na siłę uczestników tego wydarzenia. Zawsze tak było, a powinno być odwrotnie. Mamy konkretną osobę, a następnie szukamy dla niej rozwiązań. Boję się, że w tych wszelkiego rodzaju kursach i szkoleniach pomagających w zdobyciu pracy, uczestniczą nieustannie te same osoby. Napływają do mnie nawet takie głosy. Mam pracę, bo chyba nauczyłem się sam jej szukać!  

Kończąc jednak ten wątek chciałbym dodać, że problemy ze zdobyciem pracy dotyczą obecnie przecież nie tylko niewidomych. Mam kilkoro bliskich znajomych, którzy w pewnym momencie życia z różnych powodów utracili zatrudnienie i teraz, mimo że są osobami pełnosprawnymi, nie mogą zdobyć etatowego zajęcia. Tak, moi rówieśnicy roznoszą ulotki lub przeprowadzają ankiety i nie mogą sobie pozwolić nawet na wyjazd wakacyjny. Mam wrażenie, że niewidomi czasami intensywniej korzystają z życia i jeżdżą po świecie więcej niż pełnosprawne osoby, których na to nie stać.  

 

S.K. - Proszę opowiedzieć naszym Czytelnikom o wykonywanej pracy. Czym się Pan zajmuje? Czy jest to trudna praca dla osoby słabowidzącej? Jakie techniki pracy Pan stosuje? Co Panu utrudnia wykonywanie pracy, a co ułatwia?

 

H.L. - Jak już wspominałem, pracuję od kilku lat na uniwersytecie na stanowisku specjalisty do spraw sprzętu i oprogramowania wspomagającego osoby niepełnosprawne z uszkodzeniem narządu wzroku. Tak właśnie nazywa się moje stanowisko pracy. Podobno jest to najdłuższa nazwa stanowiska pracy na całym uniwersytecie. Określa ona dość dobrze to, czym mam się zajmować. Jest też zakres obowiązków zajmujący kilka stron maszynopisu. Sam go napisałem, bo niby kto miałby to zrobić, skoro wcześniej nie było takiego stanowiska na UAM. Rektor podpisał i oto jestem. Staram się pracować tak, jak pojmuję swoje zadania, które sam określiłem.  

Moim zadaniem jest wspieranie studentów niepełnosprawnych wzrokowo przy wykorzystywaniu nowoczesnej technologii. Czasami jednak nie o technologię chodzi, a o podpowiedzenie, w jaki sposób trafić do danego punktu miasta albo o inną, równie prozaiczną pomoc. Znam Poznań dość dobrze, więc i w tej dziedzinie staram się być pomocnym. W rozmowach z młodymi ludźmi staram się naśladować Przemka Kiszkowskiego, ale do ideału jeszcze naprawdę mi daleko.

Po raz pierwszy w całej mojej karierze zawodowej mam teraz w pełni oprzyrządowane stanowisko pracy. Cóż, gdybym nie miał - mógłbym mieć pretensje jedynie do siebie, bo przecież to ja jestem odpowiedzialny za sprzęt dla niewidomych i słabowidzących.  

Czasami pomagam również pełnosprawnym studentom w zdobyciu wiedzy o niewidomych. Bywa tak, że studenci pedagogiki, psychologii czy socjologii w ramach zaliczeń wykonują jakieś zadanie, jakiś projekt związany z niewidomymi. Jeśli mnie tylko odnajdą, a chyba nie jest to takie trudne, bo od lat prowadzę na serwerze uniwersyteckim stronę o wspieraniu niewidomych, to zawsze bardzo chętnie dopomogę, zademonstruję sprzęt, wyjaśnię.  

 

S.K. - Czy ma Pan również zajęcia dydaktyczne, wykłady, ćwiczenia ze studentami?

 

H.L. - Ze studentami niepełnosprawnymi ani pełnosprawnymi nie mam regularnych zajęć dydaktycznych. Pracuję, jak ja to mówię, w tle. Jeśli student będzie chciał wsparcia, to je otrzyma. Będzie to jednak wsparcie, a nie wyręczanie. Jest to bardzo istotna różnica. Od lat wspieram człowieka, który praktycznie nic nie widzi i ma problemy z poruszaniem się. Gdy się poznaliśmy, chodził o kulach, a teraz jeździ na wózku. Gdy pojawia się on w czytelni, gdzie pełnię dyżury na stanowisku komputerowym dla niewidomych, w ogóle się nim nie interesuję - nie ma takiej potrzeby. To student załatwia książki w wypożyczalni. Jeśli trzeba je zeskanować, to oczywiście pomagam. Dotąd zeskanowałem mu już chyba kilkaset książek, ale wszystkie on mi dostarczył. Miałem też niedawno dokładnie odwrotną sytuację. Niewidoma studentka poszukiwała pewną książkę. Nie potrafiła jej odnaleźć. Kolega jej pomagał i też nie znalazł. Nieco mnie to zdumiało, bo tematyka była taka, że coś na ten temat musiało być w zasobach już zeskanowanych podręczników. Z czystej ciekawości odszukałem odpowiedni podręcznik. Informacja o tym dotarła do studentki. Po jakimś miesiącu przysłała mail z załączonym spisem treści pracy licencjackiej i z prośbą, abym wyszukał pasującą literaturę. To nawet nie był spis książek, które ona poszukiwała, tylko mgliście przedstawiona tematyka, do której przydałaby się literatura. Oczywiście, odmówiłem wysyłając serdeczne zaproszenie, aby się pojawiła osobiście, to przekażę jej wszystkie tajniki wyszukiwania. Jak dotąd, a minęło już kilka miesięcy, nie pojawiła się.  

Pytał mnie Pan wcześniej, czym powinien się charakteryzować kandydat na studenta. To, co przed chwilą powiedziałem, jest uzupełnieniem mojej wypowiedzi na ten temat. Powinien być, albo raczej starać się być, maksymalnie samodzielny. Oczywiście nikt nie wie wszystkiego tak sam z siebie. Wiem to doskonale, bo bardzo wiele nauczyłem się dzięki moim uczniom w szkole, gdy zadawali podchwytliwe pytania. Jeśli jednak ktoś uważa, że zostanie wyręczony w pracy, to głęboko się myli. Tego nauczyło nnie doświadczenie zawodowe, o którym już rozmawialiśmy.  

Odnośnie Pańskiego pytania o trudności w pracy, którą wykonuję, właśnie taką postawę, jaką zaprezentowała wspomniana studentka, mógłbym zaliczyć do trudności. Społeczność naszego uniwersytetu liczy łącznie prawie 60 tysięcy pracowników i studentów. Niejedno miasto ma tylu mieszkańców. To spora społeczność. Nie jest możliwe, aby do wszystkich dotrzeć. Poza tym czasami się zdarza, że ktoś pojmuje pomoc niewidomym jako wyręczanie ich.  

Zupełnie humorystyczną historię przeżyłem na początku pracy na uniwersytecie. Postanowiłem wówczas odwiedzić dziekanaty wydziałów, na których było najwięcej studentów z dysfunkcją wzroku. Wchodzę do dziekanatu, przedstawiam się i proszę panie w dziekanacie aby informowały niewidomych studentów, gdzie można mnie zastać, i że moim zadaniem jest ich wspieranie. Panie wysłuchały, po czym usłyszałem: "niech pan powiesi ogłoszenie na tablicy ogłoszeń". Powiedziałem, że student niewidomy nie przeczyta takiego ogłoszenia. Natomiast w dziekanacie pojawi się, wcześniej czy później, by załatwić niezbędne formalności. Proszę więc, aby jedynie wspomnieć, że właśnie rozpocząłem pracę na uczelni i czekam na nich. "Niech Pan powiesi ogłoszenie" - brzmiała odpowiedź.  

Chyba jednak moja prośba zadziałała, bo niewidomy student miał do mnie pretensję, że sadzam go przed mówiącym komputerem, a panie w dziekanacie mówiły o czytnikach dla niewidomych. Jest to tylko anegdota. Nie można mieć do nikogo o nic pretensji. Tak ludzie pojmują niewidomych.  

Teraz już nie wędruję po dziekanatach. Wrosłem trochę w struktury uczelni. No, ale na tym właśnie polega moja praca, przynajmniej tak ją pojmuję. Takie trochę zmienianie świadomości na temat niepełnosprawnych wzrokowo.  

I myślę, że wszyscy w biurze pełnomocnika rektora do spraw studentów niepełnosprawnych tak rozumieją tę pracę. Student niepełnosprawny ma przecież otrzymać identyczny dyplom jak inni absolwenci uczelni. Nie będzie na nim żadnej adnotacji na temat jego niepełnosprawności. Nie ma i nie otrzymuje żadnych ulg, a jedynie wsparcie. To jest zupełnie coś innego.  

 

S.K. - Również uważam, że wsparcie jest czymś innym, niż wyręczanie.

 

H.L. - Muszę przyznać, że z pewnym zdumieniem przeczytałem Pańską rozmowę z byłą wykładowczynią wyższej uczelni, jaka ukazała się w majowym i czerwcowym numerze "Wiedzy i Myśli". Pani Marchwicka w niezrozumiały dla mnie sposób wypowiada się negatywnie o pracy biur i pełnomocników na wyższych uczelniach. Mam wrażenie, że jest to rzutowanie jakichś zasłyszanych informacji na własną wiedzę o uczelni wyższej, tyle że takiej sprzed kilkunastu lat. Obecna ustawa o szkolnictwie wyższym nakłada wręcz na uczelnie obowiązek stworzenia odpowiednich warunków studiowania osobom z niepełnosprawnościami. Na naszej uczelni jest blisko tysiąc studentów z różnymi niepełnosprawnościami. Wśród nich grupa kilkudziesięciu osób z problemami wzrokowymi. Niektórzy radzą sobie bez naszego wsparcia. Nie mam ochoty i nie będę dociekał, dlaczego mają orzeczenie o niepełnosprawności wzroku. Nie o to chodzi, lecz o to, że jeśli w czytelni pojawia się student pełnosprawny, pobierze książkę z półki i już może ją czytać. Jeśli natomiast zawita student niewidomy, a za takiego uważam każdego, kto ma problemy z samodzielnym czytaniem, to tak łatwo sobie nie poradzi. Przepraszam, bo chyba zdenerwowałem się, gdyż sam wielokrotnie bywałem w takich sytuacjach. Dobrze wiem, czym jest bariera dostępu do literatury fachowej.  

Naszym zadaniem jest więc pomoc w przełamywaniu tej bariery. Piszę w liczbie mnogiej, bo od kilku lat pomaga mi w tej pracy młodszy współpracownik Bartosz Zakrzewski. Ponadto wszystkie książki które skanujemy, obrabiamy, adaptujemy czy nagrywamy w formacie DAISY są umieszczane w Internecie w Akademickiej Bibliotece Cyfrowej. W ten sposób każda książka przygotowana dla naszego studenta może być czytana przez studentów innych uczelni, które współpracują w ramach tego projektu, a przygotowana na innej uczelni - przez naszych studentów. Jednym słowem to określenie "my" jest bardzo rozszerzone na pracowników innych uczelni.  

Wspierać niewidomego studenta to znaczy maksymalnie skrócić czas, jaki mija od jego pojawienia się przed półką z książkami do możliwości przeczytania wybranej pozycji. Ja nie biegam po uczelni i nie załatwiam zaliczeń i egzaminów dla studentów, ale załatwiam książki w dostępnym dla nich formacie. To student ma je przeczytać i zdobyć zaliczenie czy zdać egzamin. W ABC jest zgromadzonych już blisko 11 tysięcy książek w formatach dostępnych dla niewidomych. Mogę pokazać, jak je wyszukiwać, a system ich odnajdywania jest naprawdę profesjonalny. Trzeba tylko umieć posługiwać się nim, a ja mogę tego nauczyć. Nie czytam jednak i nie będę czytał książek za niewidomych studentów. Choć czasami ogarnia mnie po prostu wielki żal, bo gdy szperam po zasobach Akademickiej Biblioteki Cyfrowej, trafiam na naprawdę ciekawe pozycje, których z powodu braku czasu nie jestem w stanie przeczytać.  

 

S.K. - Co oprócz książek Pan oferuje?

 

H.L. - Mamy na uczelni trochę sprzętu, gadających komputerów, powiększalników, lup elektronicznych czy odtwarzaczy książek DAISY. Uczymy posługiwać się nim. Zawsze tego sprzętu może być więcej i bardziej nowoczesny. Absolutnie zdaję sobie z tego sprawę. Jestem też świadom, że są w Polsce uczelnie lepiej od naszej wyposażone oraz z pewnością i takie, na których takiego sprzętu nie ma w ogóle.  

Dla mnie zupełnie zrozumiałym jest prośba niewidomego młodego człowieka: "poradźcie mi, na jakiej uczelni najłatwiej się studiuje". Rozumiem, że pyta on , gdzie system wsparcia jest rozwinięty najlepiej. Szkoda, że istnieją ludzie, którym takie pytanie kojarzy się jedynie z ulgami i załatwianiem czegoś za niepełnosprawnego wzrokowo studenta.  

 

S.K. - Pani Maria Marchwicka skończyła pracę na uczelni przed kilkoma laty, a studiowała już dawno. Ja również studia mam zaliczone przed wieloma laty, więc możemy nie orientować się w aktualnych stosunkach na uczelniach i udogodnieniach, jakie tam niewidomi i słabowidzący mogą znaleźć. To tak dla porządku. Proszę powiedzieć, co udało się Panu zrobić, osiągnąć?

 

H.L. - No tak! Ta rozmowa jest dla mnie osiągnięciem, bo oznacza, że to, co robiłem przez lata dla niewidomych i staram się robić obecnie, do kogoś dociera. Wnioskuję, że musiał Pan o mnie po prostu gdzieś usłyszeć. Kiedyś właśnie w "Wiedzy i Myśli" przeczytałem wypowiedź pani prezes PZN po kolejnym wyborze jej na to stanowisko. Opowiadała o swoich planach na kadencję. Wśród tych planów była współpraca z uczelniami wyższymi. Wie Pan, że zacząłem nawet pisać list do pani prezes, informujący co robię na rzecz niewidomych na naszej uczelni. To przecież nie tylko system wsparcia, ale i projekt badawczy związany z akustyką niewidomych był u nas realizowany. Jakoś tak bieżące obowiązki nie pozwoliły mi dokończyć tego listu. Teraz myślę, że skoro Pan mnie odnalazł, to i inni również, jeśli tylko zechcą, to uczynią.  

UAM od wielu lat plasuje się w pierwszej trójce uczelni wyższych w naszym kraju. Być może pani prezes chodziło o jakąś inną współpracę z innymi uczelniami. Tego przecież nie wiem. Wiem, że oznaki współpracy między PZN, a naszą uczelnią do mnie nie docierają.  

Jeśli miałbym jeszcze coś do tego dodać, to może rozmowę z moim byłym uczniem - już po latach i nie w szkole, ale na korytarzu Politechniki Poznańskiej. Dziękował mi za sposób prowadzenia zajęć w podstawówce. A prowadziłem je tak, aby się specjalnie wzrokowo nie męczyć. Nawet nie miałem swojego nauczycielskiego komputera. Starałem się, aby to uczniowie zwracali uwagę na to, co dzieje się na ekranie komputera i przede wszystkim myśleli. Właśnie zajęcia ze mną pomogły mu zostać studentem informatyki na politechnice. Opowiadałem, jak nie mogłem się zdecydować na studiowanie na politechnice. Trafiłem tam po latach i uważam to za kolejne swoje osiągnięcie. Dla studentów informatyki na poznańskiej politechnice oraz dla studentów kognitywistyki na naszym uniwersytecie jest prowadzony przedmiot "komunikacja człowiek komputer". W ramach tego przedmiotu, na zaproszenie prowadzącego zajęcia, mam co roku na obu tych uczelniach wykład poświęcony technologii informatycznej wspierającej niewidomych. To co nazywamy potocznie w środowisku tyfloinformatyką, jest bardzo specyficznym przejawem komunikowania się człowieka z komputerem. Warto, aby studenci w ramach kursowego przedmiotu mieli choć zasygnalizowane takie informacje. Właśnie ja to robię. Dwa lata temu poprowadziłem te zajęcia całkowicie samodzielnie na politechnice. Zawsze samodzielnie prowadzę wykład, ale przy obecności wykładowcy przedmiotu, który zasiada w ławce razem ze studentami. Tym razem był nieobecny i sam musiałem przeprowadzić wykład. Miałem potem wielką satysfakcję. Przypomniałem sobie, że kiedyś nie miałem odwagi zostać studentem tej uczelni, a teraz oto jestem po drugiej stronie!  

Ze studentami optyki okularowej i optometrii u nas na Wydziale Fizyki również mam takie sporadyczne zajęcia, na których pokazuję działanie powiększalnika czy lup elektronicznych. Mówiąc o innych osiągnięciach z zakresu działań zawodowych, muszę zaliczyć do nich parę napisanych tekstów. Zaczęło się przed bardzo wielu laty artykulikiem o rozmiarze chyba jednej strony maszynopisu w czasopiśmie związkowym, a kilka tygodni temu trafiła w moje ręce wydana na naszym uniwersytecie książka zatytułowana "Student z niepełnosprawnością w szkole wyższej", w której jest tekst mojego autorstwa. Dotyczy on wspominanej już przeze mnie Akademickiej Biblioteki Cyfrowej, przy tworzeniu, uruchamianiu i testowaniu której miałem możliwość i przyjemność pracować. Tak, to niewątpliwie jest osiągnięcie, choć nie jest to jedyna książka, w której jest mój tekst. Uniwersytet Warszawski wydał w 2010 roku książkę o wspomaganiu uczniów z dysfunkcją wzroku w ogólnodostępnym szkolnictwie, w której jest mój tekst o powiększalnikach telewizyjnych. Mogłem w nim przedstawić swoje blisko 30-letnie doświadczenie pracy z tymi urządzeniami.  

Fakt, że uczestniczyłem przy wprowadzaniu informatyki do szkolnictwa i do środowiska niewidomych jest raczej kwestią szczęścia, gdyż udało się mi być w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. To jednak również zaliczyłbym do swoich osiągnięć.  

Aby nie mówić nieustannie o niewidomych oraz komputerach, dorzucę coś z zupełnie innej dziedziny. Oprowadzam wraz z trzema kolegami wycieczki po poznańskich fortyfikacjach. Zrobiliśmy bardzo prostą, aby nie rzec prymitywną stronę internetową, na której wystosowaliśmy pierwsze zaproszenie na nasz spacer po forcie. Na pierwszą imprezę przyszło około 30 osób i dwie ekipy lokalnych telewizji. Na drugą pojawił się wielki tłum, który szacowaliśmy na blisko trzysta osób. Ale nie to jest najistotniejsze. Nie to jest największym osiągnięciem, w którym mam udział. Po kilku wycieczkach zgłosiła się do nas grupa niepełnosprawnych ruchowo. Wydaje się prawie nieprawdopodobne, ale udało się poprowadzić grupę wózkowiczów przez, według potocznej opinii, całkowicie niedostępne dla nich obiekty. Zapomniałem jedynie dodać, że przeprowadziliśmy wcześniej taki spacer dla próby z udziałem znajomych i przyjaciół z klubu "Razem na szlaku". Dla moich kolegów speców od fortyfikacji nie było niczym nadzwyczajnym, że poprowadzą grupę niewidomych. Jeden z nich nawet wykonał zupełnie unikatową wypukłą mapę fortyfikacji, z którą pojawił się na tej wycieczce. Mapa potem trafiła do zasobów biblioteki dla niewidomych w Poznaniu.  

Było jeszcze jedno zwiedzanie, tym razem w muzeum archeologicznym, na które zaprosiłem klubowiczów z "Razem na szlaku". Teraz wszędzie lansuje się audiodeskrypcję, a ja uważam, że niektórych rzeczy nie da się w ten sposób opisać, choćby wspominany już wiadukt drogowy. Pewne przedmioty należy jednak dotknąć. Jak jednak dotykać eksponaty w muzeum, które albo są w gablotach, albo są niezwykle cenne i ślady od zbyt wielu rąk mogłyby im zaszkodzić. Porozmawiałem ze znajomą z muzeum i udało się zrobić "wystawę dla niewidomych" w nieco inny sposób. Nie było to takie trudne, bo przecież znamy się ze wspólnych wypraw archeologicznych wraz z Przemkiem Kiszkowskim. Nie trzeba było zbyt długo tłumaczyć o co chodzi. Zostaliśmy zaproszeni do salki wykładowej, gdzie czekały na nas stoły zastawione wszelkimi eksponatami. Muzeum archeologiczne w Poznaniu, i myślę że inne również, ma magazyny wypełnione sporą ilością eksponatów, które są bardzo stare ale zostały znalezione bez kontekstu wymaganego dla prac naukowych. To takie przedmioty, które na przykład uczniowie znaleźli gdzieś na polu i przynieśli nauczycielowi historii, a nauczyciel przekazał je do muzeum sądząc, że to cenne znaleziska. Najcenniejsze w takich wypadkach jest ustalenie miejsca znaleziska, a niekoniecznie ono samo. Takie przedmioty można bez problemów dotykać i tym samym dowiedzieć się, jak są zbudowane i do czego służyły.  

Na koniec znajoma archeolog zaproponowała coś w rodzaju zabawy, a czym w istocie trudnią się profesjonaliści podczas wykopalisk. Te najmniejsze eksponaty, szpilki, zapinki czy paciorki i koraliki trzeba odsiać z urobku wydobytego z wykopu. No i w takim przesiewaniu palcami w piachu najlepsza okazała się niewidoma, bardzo samodzielna gospodyni domowa i jednocześnie wprawna brajlistka. Pozornie dwa bardzo odległe światy mogą mieć ze sobą coś wspólnego. Ten muzealny eksperyment miał miejsce już kilka lat temu. Znajoma z muzeum była bardzo chętna na zorganizowanie dalszych jego części. Pokazała na przykład, w jaki sposób zmieniały się przez wieki cegły, z których było budowane nasze miasto. Mimo że ta pierwsza wizyta sprawiała niewidomym frajdę, jakoś nie ma dalszego zainteresowania tego typu poznawaniem świata. Kiedyś w dyskusji o audiodeskrypcji opowiedziałem o tym wydarzeniu i spotkałem się z zarzutem, że jest to tworzenie getta dla niewidomych. Pewnie i studenci archeologii, mający zajęcia w tej samej salce z tymi samymi obiektami wyciągniętymi z magazynu, również siedzą w gettcie.  

Dlatego wolę z kolegami oprowadzać poznaniaków po fortyfikacjach. Ogłaszamy się tylko w internecie i przychodzą do nas coraz to nowi ludzie. Czasami ci sami ludzie pojawiają się na wycieczce po raz kolejny, aby swoją wiedzę pogłębić, gdyż tak dawne dzieje miasta ich  

zainteresowały. Jest to spora satysfakcja!

S.K. Dotychczas dowiedzieliśmy się o Pańskich zawiłych drogach w zdobywaniu wiedzy oraz bogatych doświadczeniach zawodowych. Życie jednak na nauce i pracy się nie kończy. Porozmawiajmy więc o innych sprawach.

Jest Pan społecznikiem, pasjonatem, ostatnio sporo Pan publikuje na temat dostępności przestrzeni publicznej dla niewidomych, a konkretnie przestrzeni akustycznej, czyli sygnalizacji na przejściach dla pieszych przez ulice. Proszę o tym opowiedzieć.

 

H.L. - Wcale nie tak ostatnio! Pierwszy mój tekst ukazał się w "Pochodni" w październiku 1980 roku, więc tak naprawdę bardzo dawno temu. Dotyczył udoskonalenia magnetofonu kasetowego, jakiego dokonał Przemek Kiszkowski. Wiedziałem, że to jest bardzo dobre rozwiązanie. Mówiłem kilku osobom o tej sprawie. Niewielu jednak to interesowało - a ja opowiadałem i opowiadałem. Chyba Zbyszek Niesiołowski podsunął mi pomysł, abym napisał na ten temat do związkowej Pochodni. Właściwie było to wówczas jedyne pismo, w którym można było pisać o technice dla niewidomych. To był dobry pomysł, bo słowo napisane, a zwłaszcza opublikowane, zawsze jakoś gdzieś zostaje. Potem były inne teksty. Niektóre przychodziły mi łatwiej, inne trudniej.  

Pamiętam, że pracując w inspekcji radiowej uczestniczyłem w testach gazety telewizyjnej. Wówczas jeszcze nikt o tym nie słyszał, nie wiedział, co to jest, a ja już uczestniczyłem w testach. Gazeta była emitowana na długo przed tym, jak zaczęto oficjalnie o tym mówić. Zorientowałem się, że jest to przekaz, który można by udostępnić niewidomym. Pomysł chodził mi po głowie chyba ze cztery lata.  

W końcu usiadłem i napisałem w kilka godzin tekst "Gazeta bez papieru". Dopiero po kilku latach firmy sprzedające sprzęt elektroniczny dla niewidomych, wprowadziły na rynek urządzenie umożliwiające osobom niewidomym odczyt gazety telewizyjnej. Właściwie to mógłbym chyba od nich zażądać tantiem za zrealizowanie mojego pomysłu. Podobnie było z artykułem o sygnalizacji na przejściach dla pieszych. Tym razem zostałem zaproszony do napisania tekstu do pierwszego numeru "Tyfloświata". Temat chodził mi po głowie od bardzo dawna. Jakieś wzmianki czy notatki na ten temat umieściłem na swojej stronie internetowej. Nagle otrzymałem telefon z redakcji czegoś, co tak naprawdę jeszcze nie istniało. Pamiętam, że to było na kilka dni przed moim wyjazdem na trzytygodniowe wakacje. Gdybym się wówczas nie sprężył, tekst nie ukazałby się w pierwszym numerze pisma.  

Drugi tekst na temat sygnalizacji, jaki ukazał się w "Tyfloświecie", był wynikiem badań naukowych, w których miałem przyjemność uczestniczyć.  

 

S.K. - Jak widzę, Pańska publicystyka również przyczynia się do popularyzacji nowoczesnych technologii w naszym środowisku. A badania są ciągle bardzo ciekawe. Proszę trochę więcej powiedzieć o tej akustyce.

 

H.L. - Trafiłem do zespołu przygotowującego projekt badawczy dla szkoły w Owińskach. Trafiłem tam ponownie dzięki znajomości z Przemkiem Kiszkowskim, bo akustycy zwrócili się do niego, gdy szukali pierwszych pomysłów, jak zabrać się za to zagadnienie. Od niego dowiedziałem się o sprawie. Ponownie podchwyciłem trop i znalazłem się w tym zespole. Jadąc na jedno ze spotkań, na etapie pisania projektu, miałem zdarzenie z wadliwie działającą sygnalizacją akustyczną na jednym ze skrzyżowań. Opowiedziałem podekscytowany o tej sprawie na spotkaniu w Instytucie Akustyki. Wówczas zadecydowano, że w ramach projektu badawczego, mającego na celu opracowanie metody nauki orientacji przestrzennej z wykorzystaniem dźwięków środowiska, można zająć się również sygnalizacją. Przebieg badań i ich ustalenia opisałem we wspominanym artykule, do którego odsyłam zainteresowanych. Był przytaczany na łamach "Wiedzy i Myśli".  

Teraz może tylko przekażę kilka spostrzeżeń z przebiegu samych badań. Już na etapie pisania projektu naukowcy zdawali sobie sprawę, że mogą spotkać się z oporem środowiska niewidomych. Przypuszczali, że będą zarzuty, iż pieniądze przeznaczone na badania może lepiej wykorzystać na podniesienie najniższych rent, czy na podobne cele. Faktycznie takie niezbyt przyjemne komentarze i zachowania niektórych niewidomych miały miejsce. Najczęściej z tymi reakcjami niewidomych miałem do czynienia osobiście, bo starałem się być łącznikiem między tymi dwoma środowiskami.  

Jakie pieniądze i od kogo zostały przekazane na projekt badawczy dokładnie wiedziałem. Jak już mówiłem, brałem udział zarówno w samych badaniach, jak i w ich przygotowywaniu na etapie pisania projektu. Co ja się nasłuchałem o gigantycznych kwotach przekazanych przede wszystkim z Brukseli i o tym, że jeśli przynajmniej połowa z tych pieniędzy trafi do takiej czy innej osoby, to niewidomi wówczas zaczną dzielić się swoimi doświadczeniami. Przecież inaczej badań się nie przeprowadzi. Oczywiście, nie chciałbym tutaj skrzywdzić wszystkich tych, którzy z zapałem uczestniczyli w badaniach ankietowych czy laboratoryjnych. Takich ludzi było sporo, ale mogłoby być ich znacznie więcej, gdyby nie krytyczne uwagi niektórych przywódców środowiskowych. Choć może takie osoby należałoby raczej nazwać watażkami, którym się wydaje, że zamiast oddziałem zbrojnych w szable dowodzą grupą posługującą się białymi laskami. A naukowcy akustycy przecież znają się na akustyce. Nie muszą wcale orientować się w problematyce niewidomych. Zadawali pytania między innymi ankietowe. Cóż z tego skoro są w środowisku ludzie, którzy uważają, że o sprawach niewidomych wszyscy powinni wszystko wiedzieć i oni w związku z tym nie przekażą żadnych informacji. Nie odpowiedzą na żadne pytanie. Wyrażą jedynie swoją dezaprobatę wobec osób je zadających. Być może taka postawa wynika z pewnego zmęczenia różnymi projektami i badaniami. Jednak jestem przekonany, że jeśli nie będzie się informować, szczególnie tych, którzy chcą się czegoś dowiedzieć o środowisku, to nie można oczekiwać rozwiązywania naszych problemów. Może takie moje, jak już zaznaczałem przykre, jako przedstawiciela niewidomych w tym zespole badawczym, spostrzeżenia wynikają z tego, że były to badania w pewnym sensie społeczne, a nie dokładnie fizyczne, o które już wcześniej się otarłem.  

No, ale projekt badawczy się zakończył, wynik dotyczący sygnalizacji został opublikowany na łamach "Tyfloświata" w tekście zatytułowanym "Propozycja ujednolicenia sygnalizacji akustycznej na przejściach dla pieszych w Polsce". Tekst ten zredagowałem w imieniu zespołu. Pomyślałem też, że warto, a wręcz należy propozycję ujednolicenia zaprezentować na jakiejś konferencji czy środowiskowym spotkaniu.  

 

S.K. - I znalazł Pan taką konferencję?

 

H.L. - Znalazłem. Projekt badawczy kończył się w grudniu 2010 roku. W miesiącu tym jest corocznie organizowana konferencja Raha for the Blind in Poland. Zgłosiłem taki pomysł organizatorom tego wydarzenia. Kto wówczas dotarł do Warszawy, mimo olbrzymich opadów śniegu, to być może pamięta moje wystąpienie. Nie jednak kłopoty z dojazdem i inne anegdotyczne wydarzenia towarzyszące temu spotkaniu dziś chciałbym przytaczać. Zupełnie coś innego utkwiło mi w pamięci niczym drzazga. Czekając na swoją kolej siedziałem w jednym z pierwszych rzędów. Obok kolega, który miał wystąpienie tuż przed moim. Nagle ktoś tuż obok mnie zaczyna rozmawiać przez telefon. Po chwili zbiera się jakby do wychodzenia. Dwie panie zaczynają się przeciskać do wyjścia. No i wychodzą. Po chwili zorientowałem się, kto to był. Chciałem zabłysnąć, pochwalić się przed publicznością, a tu dwie osoby wychodzą.  

Na tego typu imprezach, konferencjach, spotkaniach ci bardzo oficjalni goście, osoby sprawujące honorowe patronaty nad wydarzeniem i inni ważniacy, albo w ogóle się nie pojawiają przysyłając swojego przedstawiciela albo raczą zgromadzonych jedynie listem z kurtuazyjnymi wypowiedziami. Najczęściej uciekają po kilku minutach do innych ważniejszych obowiązków. Nie rozumiem tego i nie potrafię pojąć! To ja mimo śnieżnych zasp przybywam w garniturze i lakierkach, aby trzymać odpowiedni fason, a inni chociażby przez udawaną grzeczność w stosunku do zgromadzonych nie potrafią wysiedzieć do końca imprezy. Jakież to inne ważniejsze sprawy przymusiły wówczas obie panie rządzące PeZeteNem do opuszczenia tego największego wydarzenia w środowisku niewidomych, jakim jest Reha.  

 

S.K. - Rozumiem Pańskie rozgoryczenie. A jak udał się występ?

 

H.L. - Tak, można powiedzieć, że otarłem się wówczas o władzę!  

I tyle można by powiedzieć o sygnalizacji akustycznej na przejściach dla pieszych. Propozycja jej ujednolicenia jest wypracowana w ramach projektu badawczego przez specjalistów naukowców. Należałoby ją jedynie wdrożyć. Potrzebne jest jednak pewne wspólne działanie środowiska. Przydałby się jakiś sztandar, pod którym można by tego dokonać. Nie zauważam nic podobnego. Władze największej organizacji niewidomych wychodzą, ale nie naprzeciw, tylko z konferencji. Kiedy w Poznaniu przed spotkaniem dotyczącym bezpieczeństwa w przestrzeni miejskiej, zorganizowanym przez Urząd Miasta dla wszystkich organizacji osób niepełnosprawnych, grupa osób postanowiła zorganizować naradę w celu wypracowania wspólnego stanowiska niewidomych, mimo zaproszenia nikt z okręgu PZN się nie pojawił. Usłyszeliśmy, że oni wysłali pismo, już chyba kilka lat temu i czekają na odpowiedź. Potem słyszę z różnych stron "Bo wy niewidomi nie potraficie się dogadać między sobą".  

Tak było, ale ostatnio pojawiło się kilka inicjatyw w tej sprawie i mam wrażenie, że sytuacja się nieco zmienia na korzyść. Obserwuję jakby większe zainteresowanie problemem, w tym władz okręgu PZN. Jestem uczestnikiem już podjętych działań, a następne są planowane. Mam nadzieję, że ich efektem będzie zmiana sytuacji na przejściach dla pieszych z sygnalizacją akustyczną. Jeżeli się tak stanie, postaram się poinformować czytelników "WiM" o ustaleniach i podjętych staraniach.  

 

S.K. - Myślę, że nie tylko w naszym Związku i nie tylko w Pańskim okręgu można spotkać się z podobnie wielkim zainteresowaniem władz. Dobrze, że coś zmienia się na lepsze.  

 

H.L. - Właśnie, nie chciałbym, aby Czytelnicy nabrali przekonania, że taka bierna postawa jest jedynie przywarą działaczy i władz PZN. Przypominam sobie walne zgromadzenie pewnego małego, acz prężnie działającego w niektórych obszarach, stowarzyszenia zrzeszającego niewidomych Wielkopolan. W pewnym momencie jeden z zebranych zapytał, co stowarzyszenie robi w celu polepszenia bezpieczeństwa poruszania się niewidomych w mieście. Było to o tyle dziwne pytanie, że prezes tego stowarzyszenia rozmawiał kilka dni wcześniej na falach lokalnej rozgłośni radiowej w cyklicznej audycji dla i o niewidomych z Prezydentem miasta o sygnalizacji akustycznej na skrzyżowaniach. Zabrałem wówczas głos relacjonując przebieg i wyniki badań akustyków. Naświetliłem również poprzednie zapewnienia urzędników. Przecież obiecywano nam, że jeszcze przed rozgrywkami Euro, jakie były również w Poznaniu, sygnalizacja zostanie w mieście zmieniona zgodnie z wytycznymi akustyków. Wypowiedź zakończyłem propozycją, która bardzo spodobała się prezesowi stowarzyszenia.  

Zaproponowałem mianowicie, aby grupa niewidomych z białymi laskami przeprowadziła publiczny protest na jakimś kiepsko udźwiękowionym przejściu. I jak Pan myśli, jaka była reakcja?  

 

S.K. - Myślę, że zebrani uznali, iż ktoś powinien to zrobić, ale nikt nie zadeklarował, że podejmie się organizacji protestu.

 

H.L. - Nie. Zapadła cisza! Kompletna cisza na sali.  

 

S.K. - Poddał się Pan?

 

H.L. - Uważam, że w sprawie sygnalizacji akustycznej zrobiłem co do mnie należało. Artykuły są, można je przeczytać. Na szczęście niektórym ludziom zależy na wprowadzeniu tych zmian. Znam takie dwie, może trzy osoby. Może coś uda im się załatwić. Ja zamierzam od sygnalizacji akustycznej nieco odpocząć. Może zresztą nie tylko od sygnalizacji.  

 

S.K. - Pan, tak zaangażowany w udostępnianie niewidomym nowoczesnych technologii, w dostosowanie środowiska miejskiego do ich potrzeb i pewnie w inne przedsięwzięcia, z pewnością będzie podejmował kolejne próby rozwiązywania różnych problemów?

 

H.L. - Coraz częściej spotykam się ze stwierdzeniem, że jako słabowidz nie powinienem wypowiadać się w sprawach osób niewidomych. Kiedyś tego nie było. Dobre rady udzielane przez wspominaną niewidomą panią psycholog wynikały z takiej ogólnej tendencji postępowania z niepełnosprawnymi wzrokowo. Pamiętam raczej wielką chęć współpracy między ludźmi niewidomymi i słabowidzącymi.

 

S.K. - Wiemy już sporo o Pańskiej nauce, pracy i działalności. Teraz pomówmy o tych bardziej osobistych. Wiem, że ma Pan udaną rodzinę, dwóch synów, czy obaj poszli w ślady ojca, czyli są umysłami ścisłymi?

 

H.L. - Tak, faktycznie, dwaj chłopacy. Dla przekazania pewnej idei, dla której zgodziłem się na tę rozmowę, może warto coś o nich również wspomnieć. Jednak na początek uwaga. Wcale nie jestem tak pewien, czy mam na pewno ścisły umysł...  

Starszy Michał najpierw trafił do niezbyt rewelacyjnego liceum. Nie dostał się do tej szkoły, do której ja uczęszczałem. A były to czasy, gdy biegało się z dokumentami po mieście. Kto znalazł się w takiej sytuacji, wyciągał papiery i biegł do kolejki przed inną szkołą. Mimo zaangażowania całej rodziny, papiery udało się dostarczyć jedynie do szkoły z bardzo wysokim numerem. A jakoś jest tak, że te stare dobre szkoły z tradycjami mają w Poznaniu niskie numery. Szkołę średnią ukończył w terminie i zamarzyły mu się studia. Złożył dokumenty na psychologię i chyba kilka jeszcze innych kierunków. Nie dostał się nigdzie! Poszedł do pomaturalnej szkoły informatycznej z nadzieją, że za rok się uda. No i ponownie się nie udało dostać na psychologię. Ukończył dwuletnią szkołę zdobywając dyplom technika informatyka. Ponownie składa papiery na psychologię, na którą po raz kolejny się nie dostaje! Właśnie w tym roku rusza zupełnie nowy kierunek studiów, uruchomiony u nas na Uniwersytecie, po raz pierwszy w Polsce. I to prowadzony w instytucie psychologii, choć zajęcia prowadzą również wykładowcy z politechnicznej informatyki. W taki sposób Michał staje się studentem kognitywistyki. To taki bardzo interdyscyplinarny kierunek. Pisząc pracę magisterską sporo rzeczy do swojego doświadczenia wykonuje w Instytucie Akustyki. Tak jest zaangażowany w swoją magisterkę, a w trakcie studiów różnie to bywało, że promotor proponuje mu wyjazd na stypendium do Sztokholmu. Dziś Michał jako jedyny z ich roku, tego absolutnie pierwszego, jest pracownikiem uniwersyteckim. Pracuje w laboratorium neurokognitywistycznym. Proszę mnie nie pytać, co tam robi. Mają tam sporo komputerów i innej dziwnej elektroniki, a przed drzwiami czekają kolejki chętnych na badania.  

 

S.K. - Widzę, że wykazał się charakterem ten Pański starszy syn. A młodszy?

 

H.L. - Młodszy Jan wylądował dla odmiany w pierwszym liceum ogólnokształcącym, słynnym poznańskim Marcinku. Chciał trafić do klasy matematyczno-fizycznej. Nie starczyło punktów i znalazł się w klasie o profilu biologicznym. W klasie tej byli uczniowie, którzy zamierzali studiować medycynę. Taka chęć z biegiem czasu zrodziła się również w Janku. Dziś o przyjęciu na studia decyduje ilość punktów zdobytych na maturze. Jankowi tych punktów zabrakło przy rekrutacji bezpośrednio po maturze. Obecny system edukacyjny jest jednak wspaniały i daje możliwość poprawienia matury w następnym roku, a nawet w latach. Janek poszedł na inne studia i chyba przez trzy kolejne sezony poprawiał maturę z biologii, aby osiągnąć odpowiedni pułap i dostać się w końcu na upragnioną medycynę. Mimo kilku prób co roku brakowało punktów.  

Tak można powiedzieć, że Janek nie zna się po prostu na biologii. Coś mi się jednak wydaje, że problem tkwi w systemie edukacyjnym, w systemie testowego egzaminowania maturalnego.  

 

S.K. - To widzę, że i drugiemu synowi nie brakuje samozaparcia i uporu. Ale proszę powiedzieć, dlaczego uważa Pan, że trudności wynikają z systemu testowego.

 

H.L. - Dlaczego tak uważam? Janek jest dziś doktorantem na Wydziale Biologii UAM, a tyle razy mu się nie udawało zdać odpowiednio wysoko matury z biologii.  

 

S.K. - Ale dzielnych, wytrwałych ma Pan synów.

 

H.L. - Też tak uważam. Chłopacy dopiero startują w dorosłym zawodowym życiu, które może się jeszcze różnie potoczyć. Jedno z pewnością odziedziczyli po mnie - długą zawiłą drogę do uzyskania sukcesów.  

 

S.K. - Jaki jest Pański udział w ich sukcesach?

 

 H.L. - Nie przypominam sobie, abym im kiedykolwiek mówił, żeby się uczyli, bo warto. Po prostu sam się nieustannie uczyłem i oni chyba to zauważali.  

 

 

S.K. - To teraz pomówimy o innych sprawach - jakie prace wykonuje Pan w domu?

 

H.L. - Eee... No, może nie poproszę od razu o inny zestaw pytań. Nigdy nie było mnie stać na zupełnie własne samodzielne mieszkanie. Były momenty, gdy zarabiałem tylko tyle, aby zaliczyć dany miesiąc do stażu pracy. Tak było, kiedy robiłem swetry. Mieszkamy w wielopokoleniowej rodzinie. Zbyt długo musiałbym tłumaczyć, kto u nas rządzi w kuchni.  

 

S.K. - W takim razie zmieniamy temat. Czy tak zajęty człowiek ma czas na hobby, o ile pamiętam jest pan znawcą fortyfikacji, żeglarzem, uprawia turystykę i nordic-walking. Proszę opowiedzieć o tych pasjach. Pytam nie bez kozery, ponieważ wielu niewidomych prowadzi siedzący tryb życia i trudno namówić ich do jakiejkolwiek aktywności.

 

H.L. - Mówią, że są niewidomi, którzy mało się ruszają, podobnie jak i ludzie dobrze widzący. Ja takich niewidomych nie znam!  

Pierwsze moje kontakty ze środowiskiem, były to rajdy organizowane przez koło PTTK przy poznańskim okręgu. Ja byłem w szkole średniej, a większość uczestników na studiach albo zaraz po ich skończeniu. Tak wędrując po najbliższej okolicy poznawałem nie tylko uroki Wielkopolski, ale i sprawności i niesprawności niewidomych. Często zupełnie nie wiedziałem, gdzie jestem, a niewidomi rajdowicze świetnie orientowali się, dokąd zmierzamy i co napotkamy po drodze.  

Z czasem pojawiały się rajdowe pary, a potem rodziny z dziećmi i trochę ta aktywność podupadła. Jednak dzieci w pewnym momencie podrosły, a duch w turystach nie obumarł. Założyliśmy, tak mogę powiedzieć, gdyż uczestniczyłem w zebraniu założycielskim Wielkopolskiego Turystycznego Klubu Niewidomych i Słabowidzących "Razem na Szlaku". Jest to pewien fenomen. Sami sobie organizujemy wypoczynek. No, może nie tak sami, bo mamy prezesa Pawła, a prezes ma żonę. I tak przez lata małżeństwo Piechowiczów skupia dookoła siebie ludzi chcących aktywnie spędzać czas.  

 

S.K. - Czy coś jeszcze oprócz turystyki?

 

H.L. - Turystyka to jedna sprawa, ale był też sport nieco bardziej wyczerpujący. Gdy byłem w trzeciej klasie liceum, powstała idea powołania czwórki wioślarskiej niewidomych. Trenowaliśmy na basenie wioślarskim AWF-u pod okiem Hanki Pracharczyk. Było też kilka pływań po jeziorze maltańskim na tamtejszym torze wioślarskim. To były dość intensywne ćwiczenia. Wioślarstwo jest sportem angażującym wszystkie partie mięśni, całkiem dostępnym dla niewidomych, jeżeli nie ma przeciwwskazań okulistycznych.  

 

S.K. - I chyba nie może być sternikiem? Na studiach również przez rok uprawiałem wioślarstwo.

 

H.L. - To prawda z tym sternikiem, ale wiosłować mogą. U nas miała być czwórka. Aby móc tak naprawdę startować w jakiś regatach, musiałoby trenować nas nieco więcej. A i do czwórki zawsze kogoś brakowało. Treningi trwały przez dwa lata, potem jakoś to, niestety, umarło. Nigdy nie wystartowałem w żadnych regatach, a szkoda, bo to naprawdę ciekawy i dostępny sport. Jednak we mnie coś zostało, choć może wolę nie być uzależnionym od zebrania się całej czwórki wioślarzy.  

Wiele lat spędzonych z lupą przy komputerze, czasem bez oprogramowania powiększającego, bo takiego na przykład w warsztatach samochodowych nie było, spowodowało pojawienie się bólu w barku. Masaże wykonywane przez zaprzyjaźnionego niewidomego masażystę niewiele pomagały, Któregoś dnia chwyciłem kijki i zacząłem z nimi chodzić, aby się rozruszać. Po kilku miesiącach była poprawa i zostało zamiłowanie do kijomarszu. Chodzę przynajmniej raz w tygodniu niezależnie od pory roku i pogody. Powstał więc pomysł, aby się sprawdzić i wystartować w zawodach nordic-walking. Zawody takie są coraz częściej organizowane jako dodatek do imprez biegowych lub jako samodzielne imprezy rekreacyjne. Jest to młoda dyscyplina, którą zajmują się pasjonaci. Stąd nikt specjalnie nie stwarza barier uniemożliwiających start w zawodach. W klubie jest już kilka osób całkowicie niewidomych, które nie tylko chodzą z kijkami rekreacyjnie, ale i startowały w zawodach. Niewidomi chodzą w specjalnej uprzęży, nie jest to jednak mój pomysł, więc nie będę o tym mówił. Zachęcam do kontaktów z klubem.  

 

S.K. - Co następne?

 

H.L. - W 2005 roku trafiłem do środowiska pasjonatów fortyfikacji w Poznaniu. Forty otaczające Poznań zawsze mnie pociągały. Nie miałem jednak możliwości i odwagi na ich dokładniejsze poznawanie. Pamiętam, jak to się mówi od zawsze, pierwszego listopada rodzinne wizyty na Forcie 7, gdzie był więziony dziadek Henryk, po którym mam imię. Zapalaliśmy dziadkowi świeczkę symbolicznie w tym miejscu, bo został stracony w berlińskim więzieniu i grobu nie ma.  

Fort był do lat 90-tych miejscem stacjonowania wojska, więc odwiedziny mogły być tylko we Wszystkich Świętych. Ten fakt i tajemniczość samej budowli pobudzały wyobraźnię i zainteresowanie. W czasie kiedy nastolatkowie biegali po fortach, spędzałem prawie każde ferie w szpitalach okulistycznych.  

W lipcu 2005 roku znalazłem informację o zebraniu Towarzystwa Przyjaciół Fortyfikacji. Odważyłem się tam pójść. Okazało się, że fortyfikacjami pasjonują się nie tylko młodzieńcy, ale i ludzie dojrzali, a nawet bardzo dojrzali. Zacząłem bywać na zebraniach, tak poznałem to środowisko i sporo dowiedziałem się o historii swojego miasta. Oj, mógłbym o tym długo opowiadać.  

Poznań był przez cały dziewiętnasty ty wiek otoczony pierścieniem fortów i innych budowli. Potrzeba sporo wyobraźni, aby odtworzyć sobie, jak to wyglądało. Akurat dla mnie jest to świetna pożywka do rozmyślań, do oderwania się od szarej codzienności. Potrzebny był tylko ten pierwszy krok, znalezienie w Internecie czegoś, co mnie interesowało od dawna i pójście na pierwsze zebranie.  

 

 S.K. - Mamy więc fortyfikacje. Czy coś jeszcze?

 

H.L. - Tak, żeglarstwo. Z nim było podobnie, choć może to za dużo powiedziane, że jestem żeglarzem. W Poznaniu są cztery całkiem spore jeziora. Trzy z nich w dzielnicy, w której mieszkam. Największe jest Jezioro Kierskie, to spory ośrodek żeglarski. Jednak zaledwie kilka razy udało mi się przepłynąć je pod żaglami. Albo nie było z kim, albo trzeba było zajmować się innymi sprawami. Coś tam słyszałem o rejsach na Zawiszy, organizowanych w ramach projektu Zobaczyć Morze, ale było to bardzo odległe i takie wydawało się nie dla mnie.  

W marcu 2010 roku na konferencji dotyczącej technologii wspierających niewidomych, w przerwie obrad kolega zapytał mnie, czy nie chciałbym popłynąć. I to wystarczyło. Trafiłem na rejs zorganizowany dla weteranów. Byłem jedyną osobą, która żeglowała po raz pierwszy. Początkowo miałem wrażenie, że zagubię się w tym całym olinowaniu i systemie pracy wachtowej. Trwało to jednak zaledwie chwilę. Teraz nie wyobrażam sobie, abym nie popłynął w kolejny rejs. Po każdej takiej wyprawie staram się kilka słów powiedzieć o projekcie Zobaczyć Morze w naszej lokalnej rozgłośni radiowej, w Merkurym. Mówię zaledwie kilka słów, bo tego nie da się opowiedzieć. Po to jest projekt "Zobaczyć Morze", aby można było morza doświadczyć, a nie o nim jedynie usłyszeć z opowieści. No i płynąłem już w jednym z kolejnych rejsów z człowiekiem, który usłyszał te kilka słów, które wypowiedziałem na falach radiowych w audycji "Sygnały Świata".  

Nie da się opowiedzieć, ale mimo wszystko chciałbym tylko wspomnieć coś takiego.

Budzę się na pierwszym rejsie i czuję, że cała koja kołysze się wzdłuż i jeszcze do tego w poprzek. Wzdłuż, czyli nogi czasami znajdują się wyżej od głowy i odwrotnie, a w poprzek, czyli raz lewe, raz prawe ramię jest wyżej. Chcę przed tym uciec! Zastanawiam się, jak wyjść z tego kolebiącego się łoża i stanąć na podłodze. Gdy jednak myślę o tym, uświadamiam sobie, że podłoga przecież też się kołysze. To może wyjść na pokład? Ale on również się kołysze!

Spokojnie więc obracam się na bok i zasypiam. Z tym kołysaniem na morzu jest tak, jak z niepełnosprawnością - nie można przed tym uciec.

Gdy kołysze na morzu, odczuwają to wszyscy, cała załoga, kapitan i bosman również. Tyle że oni to już pewnie polubili, nauczyli się z tym żyć.  

Tego nie da się opisać, to trzeba po prostu przeżyć. Dlatego jest ten projekt Zobaczyć Morze. Polecam!.

 

S.K. - Mamy więc kolejną Pańską pasję. Muszę przyznać, że interesującą.

Wróćmy jednak do spraw o szerszym znaczeniu. Na listach dyskusyjnych wyraźnie widoczny jest kryzys zaufania do Polskiego Związku Niewidomych. Wyraża się on również zmniejszającą się liczbą członków. Jaka jest Pańska opinia na ten temat?

 

H.L. - Ale czy pyta mnie Pan na pewno o mój stosunek do PZN? Czy o fenomen list dyskusyjnych. Tak fenomen. To jest niesamowita możliwość kontaktowania się ludzi, jaką daje nam dziś internet. Tyle że jest tu pewien błąd w rozumowaniu. Przecież wraz z legitymacją związkową nie otrzymuje się również konta poczty elektronicznej i tym samym możliwości uczestnictwa w dyskusji poprzez internet. Wzorów statystycznych to ja w tej chwili z pamięci nie przytoczę, ale pewne zasady pamiętam. Nie można mówić o całej społeczności głosami tylko tych, którzy posiadają umiejętność posługiwania się pocztą elektroniczną. A z drugiej strony pamiętam od zawsze narzekania na Związek. Wspominałem tutaj o moich kontaktach ze środowiskiem krótkofalowców czy pasjonatów fortyfikacji. Tam też od zawsze tak było. W Poznaniu jest kilkanaście fortów otaczających miasto i jeszcze więcej organizacji zrzeszających osoby, które się nimi interesują. A są to ludzie, którzy przychodzą do jakiejś organizacji realizować swoje zainteresowania i pasje. Zdecydowanie jestem za taką przyczyną zrzeszania się ludzi.  

Zastanówmy się teraz, po co ludzie przychodzą do PZN-u. Trafiają do tej organizacji nie po to, żeby realizować swoje pasje, ale rozwiązywać poważne problemy, z którymi nie potrafią sobie radzić. A może nie są świadomi, że niektórych spraw nie da się rozwiązać. Nie znają ograniczeń, wydaje im się, że wszystko jest możliwe.  

I jeszcze uwaga dotycząca list dyskusyjnych, na których bywałem, nie tylko na tych związanych z niewidomymi. Zauważyłem, że w takich miejscach wszelka dyskusja początkowo bardzo merytoryczna z biegiem czasu się rozwadnia i przestaje mieć jakikolwiek związek z początkowym tematem. Znam absolutnie tylko jedną listę dyskusyjną, na której jest inaczej. To lista projektu Zobaczyć Morze. Żeglarze przekazują sobie na niej bardzo konkretne informacje dotyczące rejsów, czy sposobu dotarcia do miejsca wspólnego rozpoczęcia wyprawy. Może są zbyt konkretnymi ludźmi, zbyt pochłoniętymi swoją pasją, aby tracić czas na udowadnianie sobie i światu, że w jakiejś organizacji dzieje się źle. Tego nie wiem z pewnością! Ot, to takie moje spostrzeżenie.  

 

S.K. - Ale chyba ma Pan jakieś zdanie na temat PZN-u?

 

H.L. - Szczerze powiedziawszy nie mam zdania! Już od dłuższego czasu nie czuję się związany z tą organizacją. Trafiłem do PZN-u jako kilkunastoletni chłopak, który zaczął nieć kłopoty ze wzrokiem. Nie wszystko co działo się w tej organizacji wówczas rozumiałem. Czułem się trochę przymuszony przez sytuację do przynależności do tej organizacji, bo wówczas na przełomie lat 70 i 80-tych innych stowarzyszeń zrzeszających niewidomych po prostu nie było. Potem zacząłem mieć wśród niewidomych coraz więcej znajomych i przyjaciół. Wielu z nich stało się moimi wzorami. Byli to ludzie, którzy sporo osiągnęli, z którymi spotykałem się w Sekcji Zatrudnionych na Otwartym Rynku Pracy. Sekcja zrzeszała, śmiało można powiedzieć, elitę intelektualną środowiska niewidomych. Członkowie Sekcji wielokrotnie byli proszeni o głos doradczy w sprawach całego środowiska i reprezentowali niepełnosprawnych wzrokowo w społeczeństwie. Teraz z perspektywy lat cenię sobie bardzo, że mogłem spotkać niektórych z nich. Niektóre znajomości trwają do dnia dzisiejszego. Jednak mój kontakt z PZN jako organizacją osłabł w sposób znaczący. Porównałbym siebie do bywalca lokalu, restauracji czy pubu, który bywał tam często i jadał smacznie w doborowym towarzystwie, a w pewnym momencie zmienił swoje przyzwyczajenia. Teraz mogę jedynie powspominać smak niektórych potraw, ale naprawdę nie wiem, czy jeszcze są serwowane.  

Ostatni mój udział w imprezie organizowanej przez PZN, to szkolenie komputerowe w ośrodku w Bydgoszczy na sympozjum komputerowym w 2008 roku. Potem te bardzo przydatne spotkania środowiskowe przestały być organizowane. Zostałem wówczas zaproszony jako wykładowca na warsztaty ABC tyfloinformatyki, ale to już zupełnie inna sprawa - bardziej profesjonalna niż towarzysko-poznawcza. Dlatego nie wiem, co się tak naprawdę dzieje w PZN.  

Sekcja Zatrudnionych na Otwartym Rynku Pracy, której byłem członkiem założycielem, traktowana była w strukturach PZN jak koło terenowe Związku. Chodziło oto, aby ludzie pracujący poza środowiskiem mieli swoją reprezentację. Teraz nie ma już tej sekcji, albo jej działalność jest zawieszona przez władze Związku. Można powiedzieć, że nie ma mojego koła, to nie mam do czego należeć. Nie wiem, co dzieje się obecnie w Związku. Nie oznacza to, oczywiście, odcięcia się od środowiska. Raczej jest tak, że realizuję swoją pasję turystyczną i żeglarską z niewidomymi w innych organizacjach. To bardziej łączy. Jesteśmy zainteresowani tymi samymi sprawami, a może dopiero na drugim miejscu jest to, że jesteśmy niepełnosprawni wzrokowo. Zrzeszając się chcemy ułatwiać sobie realizację tej pasji, a nie podkreślać i deliberować inwalidztwa - taka subtelna różnica. Sam nie zawsze zwracam na to uwagę, ale znam ludzi, którzy wolą mówić "poeta, który jest niewidomy" zamiast "niewidomy poeta".  

Jeszcze wracając do osób narzekających na PZN, pragnę zauważyć, że nie ma przymusu należenia do jednej organizacji, a jest ich wiele. Jeśli chcą się realizować, mogą przecież przystąpić do jednej z mniejszych organizacji lub założyć swoją.  

 

S.K. - To nie jest łatwe.

 

H.L. - Tak, ale mnie się udało, wprawdzie nie z niewidomymi, ale z pasjonatami fortyfikacji. Należeliśmy do takiej ogólnopolskiej z tradycjami, w której opowiadano nieustannie, jak kiedyś było i co należało by zrobić i nic nie robiono. A myśmy chcieli robić coś dla ludzi, a nie zamykać się w swoim hermetycznym środowisku. Jest nas raptem czterech i zajmujemy się oprowadzaniem po pozostałościach największego fortu w Europie, po poznańskiej Cytadeli. Może to niewiele, ale przed nami nikt tego nie robił w taki sposób. Działalność trwa już trzeci rok. Jeśli się chce, można dużo zrobić. Polecam to innym.  

 

S.K. - A jak Pan najczęściej chodzi - z przewodnikiem czy bez?

 

H.L. - Jako słabowidz nie potrzebuję pomocy przewodnika, kogoś kto by mnie prowadził za rękę. W dobrze znanym terenie radzę sobie zupełnie dobrze. W obcym terenie bywają kłopoty. Nie lubię dużych miast, takich jak Warszawa z szerokimi ulicami, bo wówczas trudno jest się zorientować, gdzie się jest i którędy iść. Wtedy dobrze, gdy ktoś idzie obok mnie. W uliczkach miasta o starej zabudowie zdecydowanie łatwiej zorientować się, znaleźć jakieś punkty orientacyjne.  

W taki sposób startuje się w zawodach nordic-walking, w których od pewnego czasu uczestniczę. Na linii startu jest zawsze ktoś obok, wręcz tłum ludzi dookoła. W trakcie pierwszych zawodów o mistrzostwo Poznania, odbywających się na trasie dookoła jeziora Malta, w pewnym momencie zorientowałem się, że ten tłum rzednie coraz bardziej. Jeśli wyprzedzę tych, którzy idą przede mną, nie będę wiedział dokąd mam iść. Wprawdzie jezioro mamy zawsze obok, bo przecież trasa jest dookoła jego brzegu, ale bywają miejsca, gdzie można wybrać różne warianty. Gdy to sobie uświadomiłem, pojawiły się dodatkowe emocje! Takie zawody to jest zawsze tylko zabawa, nie ma tu problemów z bezpieczeństwem poruszania się, ale chce się przecież jak najlepiej wypaść. Co jednak zrobić, gdy nie można być pierwszym, bo nie wiadomo, dokąd iść!  

Najgorzej bywa w tłumie mało znanych ludzi, na przykład na wycieczce fortyfikacyjnej. Nie każdy zauważy, że człowiek, który maszeruje obok i jeszcze do tego robi zdjęcia aparatem cyfrowym, może mieć kłopoty wzrokowe. Zdjęcia te bywają bardzo przydatne, bo często dopiero na nich jestem w stanie zauważyć jakiś ciekawy fragment architektoniczny czy ciekawostkę przyrodniczą.  

 

S.K. - Na zdjęciu?

 

H.L. - Tak, bo jeśli zapytamy o drogę osobę dobrze widzącą, to albo machnie ręką i powie tam, albo poda nazwę ulicy i numer domu. Niewidomy zapytany o drogę, poda ilość zakrętów w prawo i w lewo oraz dokładną liczbę stopni na schodach, które trzeba pokonać. Nie jestem w stanie tego nigdy zapamiętać. Dla mnie bardzo przydatny jest widok danego miejsca, ogólna bryła budynku, do którego zmierzam albo informacja, że stoi tam jedno drzewo wysokie i wysmukłe, a drugie rozłożyste. Takie informacje można uzyskać ze zdjęcia danego miejsca. Na szczęście jest tych zdjęć w internecie coraz więcej.  

Są to chyba najistotniejsze różnice między ludźmi o różnych możliwościach wzrokowych. Staram się o tym pamiętać!  

 

S.K. - Dziękuję za rozmowę. Była ona interesująca i może okazać się pożyteczna dla naszych Czytelników. Pan jest bez wątpienia fascynującym człowiekiem. Jestem przekonany, że Czytelnicy również podobnie

ocenią Pańskie informacje, opinie, wnioski i wyczyny. Dziękuję.