Profesor niezwyczajny

Małgorzata Tuora

 

Prof. Jan Krempa jest człowiekiem niepospolitym, więc bez wstępów dopuśćmy Pana Profesora do głosu.

Małgorzata Tuora - Droga na studia matematyczne nie była w pana przypadku typowa.

Jan Krempa - Szkołę podstawową i zawodową skończyłem w Laskach. Laski, jako szkołę, bardzo dobrze wspominam. Szczególnym szacunkiem i sentymentem obdarzam trzech wspaniałych ludzi: Henryka Ruszczyca, Zygmunta Serafinowicza i ks. Tadeusza Fedorowicza. Pan Ruszczyc - może przynajmniej o nim tu wspomnę - postanowił wymagać od uczniów o tyle więcej, żeby mieli dobrą pozycję na trudnym wtedy dla niewidomych rynku pracy. Był to roku 1954. Wtedy powstał pomysł stworzenia naszej spółdzielni w ramach Cepelii. Zadanie, trzeba przyznać trudne.

M.T. - Jest Pan jednym z założycieli tej spółdzielni, znanej jako "Nowa praca"?

J.K. - Jestem jednym z założycieli, ale nie jestem członkiem założycielem, bo nie miałem jeszcze osiemnastu lat. Nie przeszkadzało to, żebym bez pieniędzy pracował na rzecz powstającej "Nowej pracy" nie mniej niż inni. My poza godzinami szkolnymi przychodziliśmy pracować w warsztatach, bo zbliżała się jakaś wystawa, na którą przyjdzie ważny decydent... Nie pytaliśmy za ile, tylko co trzeba zrobić i na kiedy.

M.T. - Jak pan zaczynał studia, przecież nie mógł pan nawet marzyć o komputerze osobistym, nie mówiąc już o laptopie...

J.K. - Maturę robiłem w liceum półkorespondencyjnym pracując jako tkacz w "Nowej pracy". Studia zaczynałem z magnetofonem "Melodia" ważącym ok. dwudziestu kilogramów. Lżejszego magnetofonu szpulowego dorobiłem się dopiero na studiach doktoranckich. - A kasetowego - już po doktoracie.

M.T. - Teraz w Wydziałowej czytelni jest powiększalnik telewizyjny. Myślę, że to pan przyłożył do tego rękę?

J.K. - Nie wypieram się. A wracając do magnetofonu - to później - raz w życiu dostałem magnetofon od naszego Związku. Zakłady Kasprzaka nie dopuściły do sprzedaży pierwszej nieudanej serii magnetofonów kasetowych i obdarowały nią PZN. Stąd ten prezent. Straciłem go, gdy nastał stan wojenny i "nieznani sprawcy" włamali się do mojego biurka na wydziale. Dyrektor administracyjny dał mi w zamian magnetofon podobnej klasy, chcąc sprawę "zagłaskać". Przepadły tylko nagrania...

M.T. - Nie ma pan szczęścia do prezentów od losu...

J.K. - Od PFRON-u nigdy nie dostałem złotówki.

M.T. - Mimo to radzi pan sobie nieporównanie lepiej, niż ci, co dostają dotacje od kołyski. Na jakim sprzęcie pracuje pan profesor? Używa pan skanera?

J.K. - Oczywiście, że nie. On nie rozróżnia znaków matematycznych, a poza tym robi tyle błędów, że zdecydowanie wolę inne techniki pracy.

M.T. - Jest pan profesor kierownikiem Zakładu Algebry i Teorii Liczb na Wydziale Matematyki Informatyki i Mechaniki Uniwersytetu Warszawskiego. Czy to pana satysfakcjonuje?

J.K. - Wystarczająco. Myślę obecnie nad znalezieniem nie gorszego następcy.

M.T. - Wtajemniczonym powiedzmy, że zajmuje się pan profesor teorią grup i teorią pierścieni oraz podobnymi tematami.

J.K. - Tak jest istotnie. Jest to tematyka licząca się w różnych działach matematyki i jej zastosowań, uprawiana na całym świecie. Co daje okazję i przyjemność kontaktów z ludźmi z różnych krajów.

M.T. - Jakie perspektywy mogą mieć ludzie, którzy podejmą w naszym kraju studia matematyczne?

J.K. - To w znacznej mierze zależy od nich samych. Trzeba jednak uwzględniać kilka czynników. Matematyka teoretyczna jest u nas na wysokim poziomie, ale obserwuje się znaczny odpływ młodszej i średniej kadry do innych zawodów i za granicę. Sprawę niesłychanie pogarsza brak dopływu zdolnej młodzieży chcącej związać się z uczelnią. W Stanach i Europie, do której podobno zmierzamy, naukowiec i pracownik akademicki mają zagwarantowaną pozycję w klasie średniej. Jak jest u nas - wiadomo. Dodam jeszcze, że słabiej rozwijają się u nas dziedziny zastosowań rozmaitych nauk - w tym też matematyki - bo to wymaga nakładów inwestycyjnych. Pozostaje żywić nadzieję, że dożyjemy czasów normalności, kiedy premiowane będą wiedza, umiejętności i wyniki pracy, a naukowiec nie będzie musiał się oglądać na rozmaite dotacje.

M.T. - Komputeryzacja wymusza na nas ciągłe podwyższanie kwalifikacji i umiejętności. A spółdzielczość inwalidzka ledwo dyszy... Co sprawia, że nie wszyscy niewidomi mogą myśleć o pracy z komputerem.

J.K. - I oby nie odrodziła się w zdegenerowanej formie żyjącej z dotacji a nie z rzeczywistej pracy. Spółdzielnia pracy to nie powinien być zakład terapii zajęciowej i nie ma co mylić tych pojęć.

M.T. - Pan pracował kiedyś na akord w branży tkackiej, więc dobrze zna pan rzeczywistą pracę.

J.K. - Zaczynałem od tkactwa. Później zajmowałem się wyplataniem mebli. Przez rok byłem również majstrem wydziałowym z perspektywą awansu, ale zrezygnowałem z tej kariery.

M.T. - W wolnych chwilach nie tka pan kilimów?

J.K. - Oczywiście, że nie. Zadaję się z komputerem. Teraz na przykład oswajam się z Windowsami, przy pomocy programu powiększającego. Niestety w dziedzinie komputeryzacji realia są takie, że rynek producentów zdominował rynek klientów.

M.T. - Co się panu, człowiekowi błyskotliwego sukcesu, jeszcze nie udało?

J.K. - Nie nauczyłem się jeszcze sztuki racjonalnego wypoczywania. Chodzę na przykład po beskidzkich szlakach, ale to jeszcze nie to.

M.T. - Lubi pan siebie, panie profesorze?

J.K. - Przynajmniej jeden człowiek musi mnie lubić, prawda?