Od robotnika do profesora zwyczajnego

Z prof. Janem Krempą rozmawia Zbigniew Niesiołowski.

Z.N. - W czerwcu 1990 r. w Bydgoszczy odbył się Zjazd Delegatów Sekcji Niewidomych Zatrudnionych poza Środowiskiem Inwalidów. Postanowiono tam, że zarząd powinien przywiązywać większą wagę do propagowania dorobku sekcji. Nawiązując do tej uchwały pragnę powrócić do czegoś, czego nasze środki masowego przekazywania jak dotąd nie zauważyły, a mianowicie faktu, że zostałeś profesorem zwyczajnym. Kiedy to nastąpiło? J.K. - Oficjalne nominacje były wręczane w dniu naszego zjazdu w Bydgoszczy, o czym wiedziałem, jednak wolałem być właśnie tam, a nie na uroczystości wręczania dyplomów profesorskich. Okazało się, że dokonałem słusznego wyboru, bo mogłem zostać jednym z inicjatorów powołania zespołu, który przygotował opinię naszego środowiska do projektu ustawy o rehabilitacji inwalidów w procesie pracy. Z.N. - Jak wygląda procedura przyznawania tytułu profesora? J.K. - Wszystko zaczyna dyrekcja instytutu, w którym dany naukowiec jest zatrudniony (w moim przypadku jest to Instytut Matematyki Uniwersytetu Warszawskiego). Jej wniosek trafia na Radę Wydziału, która powołuje stosowną komisję. Ta z kolei zajmuje się zbadaniem sprawy i posyła prace oraz życiorys naukowy kandydata na profesora do recenzentów. W przypadku naszego wydziału są to nie tylko recenzenci krajowi, ale i zagraniczni, a jest ich na ogół trzech lub czterech, w zależności od tego, co rada uzna za stosowne. Jeśli recenzje wypadną pozytywnie, komisja przedstawia Radzie Wydziału wniosek o przyznanie tytułu profesorskiego. Rada zajmuje stanowisko w tajnym głosowaniu i gdy wynik jest pozytywny, wniosek otrzymuje rektor, który wnosi go pod obrady Senatu. I w tym wypadku tajne głosowanie decyduje o przekazaniu wniosku Ministerstwu Edukacji Narodowej. W resorcie wnioski muszą się trochę odleżeć, np. w moim wypadku wniosek wyszedł z uniwersytetu w 1989 r., ale trafił akurat na przesilenie rządowe i urzędnicy nie mieli głowy, żeby go załatwiać. Nawiasem mówiąc, część dokumentów zaginęła i trzeba było je jeszcze raz wysyłać. No i wreszcie po przejściu tylu sit zapada decyzja, a tytuł profesora nadaje prezydent RP. Z.N. - Jaki dorobek i życiorys naukowy zdecydował o przyznaniu Tobie tytułu profesora? J.K. - Jestem absolwentem szkoły w Laskach, gdzie zdobyłem zawód tkacza. Swoje kwalifikacje pogłębiłem na kursie w "Cepelii" i zostałem zatrudniony w spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" w Warszawie. Maturę zrobiłem w liceum wieczorowym bez specjalnego celu, a jedynie dla ogólnego rozwoju. Dopiero po czterech latach zacząłem studiować matematykę. Po jej ukończeniu zrobiłem studia doktoranckie i w 31 roku życia otrzymałem tytuł doktora. Osiem lat później zostałem doktorem habilitowanym, no a w zeszłym roku - profesorem. Jestem algebraikiem i od paru lat zajmuję się teorią pierścieni. Jest to teoria takich sytuacji, które są trochę podobne do liczb, gdzie można dodawać, mnożyć i poznawać różne bardziej szczegółowe właności, które są potrzebne w innych działach matematyki i nie tylko. Obok pracy naukowej, zajmuję się także dydaktyką. Z.N. - Z jakich ośrodków wywodzą się twoi recenzenci? J.K. - Zawsze bywa tak, że jeden z recenzentów jest z miejscowego ośrodka, a poza tym w mojej branży jest znakomity ośrodek w Toruniu i stamtąd wywodziło się dwóch recenzentów - jeden z Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika, a drugi z Akademii Nauk. Zagranicznym recenzentem był naukowiec z Białoruskiej Akademii Nauk z Mińska, który w tej dziedzinie jest akurat bardzo mocny. Z.N. - Jaka była treść tych recenzji? J.K. - No cóż, nie uczyłem się ich na pamięć, ale to chyba widać po skutkach. Z.N. - Jesteś, jak widzę, bardzo skromny, ale może byś o nich powiedział coś więcej? J.K. - Były jednomyślne i stwierdzały, że się nadaję. Z.N. - Ilu profesorów zatrudnia Instytut Matematyki Uniwersytetu Warszawskiego? J.K. - W tej chwili trudno na to wprost odpowiedzieć. Sprawa jest delikatna, bowiem zaraz po moim awansie zmieniła się ustawa o szkolnictwie wyższym, a z tej zmienionej ustawy wynika, że ja jestem profesorem zwyczajnym, a profesorami nadzwyczajnymi będą teraz ci naukowcy, których najdłużej na 5 lat powoła rektor. I to wszystko jest właśnie w toku zmian. Z.N. - Jakie są Twoje plany naukowe? J.K. - Mam jeszcze 20 lat do naukowej emerytury i nadal zamierzam rozwijać teorię pierścieni, albo rzeczy przez nią motywowanych, a dotyczących innych dziedzin. Do moich obowiązków należy również kształcenie studentów, magistrantów i doktorantów. Recenzuję prace innych, no i tak toczy się moje życie. Z.N. - Twoja kariera jest naprawdę imponująca, bo przecież od robotnika doszedłeś do tytułu i stanowiska profesora zwyczajnego na najbardziej prestiżowej polskiej uczelni. I to nie tylko zmagając się z materią naukową, ale i własnym kalectwem. Jakie zasady przyświecały Ci lub pomagały na tej drodze? J.K. - No cóż, po pierwsze przyjąłem do wiadomości, że nasza cywilizacja jest i długo jeszcze będzie pisana, w związku z czym kto nie może posługiwać się zwykłym drukiem, musi biegle posługiwać się brajlem, bo inaczej zginie. Zwłaszcza w mojej dziedzinie nie da się pracować na pamięć. Po drugie uważam, że w życiu trzeba wiedzieć, że jeśli nawet coś szybciej można dostać od kogoś innego, to jednak lepiej zrobić to samemu, chociażby po to, żeby się wprawiać. Wszystko, co robimy, zawsze zajmuje nam więcej czasu niż osobom pełnopsrawnym. Na to trzeba być przygotowanym i wykazywać wiele hartu i wytrwałości, a nieraz i samozaparcia. Kto będzie miał pretensję do życia o swoje kalectwo, ten przegra. Po trzecie - nie wolno eksponować swoich przywilejów, wynikających z kalectwa. Dotyczy to przede wszystkim miejsca pracy. Nie wolno przyzwyczajać się do wygodnictwa, jakie wynika z tych przywilejów. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w uniwersyteckim bufecie przepychał się poza kolejką. Wszyscy by to przyjęli do wiadomości i nikt by się nie awanturował, ale ja stałbym się izolowanym punktem w tej grupie. Tam, gdzie to nie jest konieczne, nie wolno samemu pogłębiać swojej izolacji przez jakieś ekstra przywileje. Pewne elementy izolacji wynikają z naszej sytuacji i na to się nic nie poradzi. Nie wolno jednak przyczyniać się do jej powiększania. Z.N. - Pozwól, że na zakończenie złożę Ci najserdeczniejsze, chociaż na pewno spóźnione gratulacje i życzenia dalszych sukcesów naukowych. Dziękuję za rozmowę.

Pochodnia kwiecień 1991