ROZMOWA MIESIĄCA
Z Grzegorzem Kozłowskim rozmawia Stanisław Kotowski  

     

    Źródło: Publikacja własna "WiM"  

     

Pan Grzegorz Kozłowski jest osobą głuchoniewidomą, jest żonaty, ma czworo dzieci i jest przewodniczącym Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym oraz przewodniczącym Rady Fundatorów Polskiej Fundacji Osób słabosłyszących. Zapoznanie się z jego drogą życiową i doświadczeniami z pewnością zainteresuje naszych czytelników.  

 

S.K. - Panie Grzegorzu, proszę scharakteryzować stan swojego wzroku i słuchu. Wiem, że dysponuje Pan niewielkimi możliwościami widzenia i niewielkimi możliwościami słyszenia. Jakie są to możliwości?

 

G.K. - Rzeczywiście, niewiele tego mam - widzę tylko prawym okiem, lewe utraciłem, gdy miałem 4 lata po nieudanej, trzeciej operacji.  

Urodziłem się z zaćmą (kataraktą) i na każde oko widziałem tak samo źle. Operowano lewe oko, gdy miałem 2, 3 i 4 lata. Później, kiedy miałem przeszło 30 lat w wyniku dość długo trwającej kuracji promieniami lasera, wykonywanej przez prof. Kęcika na przełomie lat 70-tych i 80-tych, wzrok w tym prawym oku trochę się poprawił. Medycznie rzecz biorąc widzę 3/100 normalnej ostrości widzenia, no ale to tak bardzo w zaokrągleniu. W praktyce - widzę sylwetki ludzi, ale twarzy nie rozpoznaję (więc głęboko w oczy nie spojrzę), widzę budynki, samochody z bliska (o ile mają barwę inną niż jezdnia). Jeśli jest dobry kontrast między jezdnią, chodnikiem i trawnikiem - to spokojnie te elementy rozróżnię, co bardzo ułatwia mi samodzielne poruszanie się. Ale już numeru autobusu czy tramwaju nie zobaczę - no, chyba że długo stoi na przystanku i ma na wysokości głowy "woły" wielkości 20-30 cm i to przy dobrym kontraście między tłem a napisem. Ach, żeby tak wszystkie miały w jednym i tym samym miejscu te numery, o ileż by mi to życie ułatwiło, ale o tym możemy sobie tylko pomarzyć.  

Ze słuchem jest tak, że bez aparatu słuchowego trzeba krzyczeć bezpośrednio do ucha przykładając wargi do mojej małżowiny i po dwóch, trzech powtórzeniach zrozumiem. Po założeniu aparatów słuchowych, w cichym pomieszczeniu, w którym panuje dobra akustyka lub w lesie - mogę zrozumieć mowę z pół metra do metra - ale też nie każdy głos. Najlepiej słyszę dźwięki niskie, np. grzmot lub inny wybuch, warkot przejeżdżającego samochodu. Nie słyszę natomiast dźwięków wysokich. Skrzypce, fujarki - to dla mnie bardzo niesympatyczne instrumenty - wyciszają mi aparaty słuchowe, a nie dostarczają absolutnie żadnych wrażeń estetycznych. Jeśli chodzi o instrumenty - to dobra jest gitara, perkusja...  

Jeśli chodzi o mowę, to lepiej rozumiem głosy męskie, gorzej kobiece. Słyszę "mózgiem" - tzn. w zasadzie domyślam się tego, co ktoś mówi składając w całość ze zrozumianych strzępów mowy. Głoski takie jak "m" i "n", "b" i "d", "p" i "t" brzmią dla mnie identycznie. Przykładowo "papa" i "tata" to dla mnie to samo - rozróżnić te dwa słowa mogę jedynie w zależności od kontekstu w jakim wystąpią.  

A dla wielbicieli określeń medycznych (tak lubianych w naszym orzecznictwie) podam, że dźwięki o częstotliwości 500 Hz słyszę od poziomu głośności 50-60 db, dźwięki na poziomie 1000 Hz - od poziomu głośności 85-90 db, a dźwięki 2000 Hz odbieram dopiero, gdy jest 120 db. Więcej nie odbieram (przyjmuje się, że użyteczne dźwięki mowy to do 8000 Hz), a ucho ludzkie (zdrowe) może odebrać do 20000 Hz.  

 

S.K. - To faktycznie niewiele. Bez pomocy wzmacniających te nędzne resztki wzroku i słuchu nie mógłby Pan funkcjonować tak dobrze, jak Pan funkcjonuje. Proszę powiedzieć nam, jakich pomocy Pan używa i jakie one stwarzają możliwości.

 

G.K. - Podstawą są aparaty słuchowe - muszę używać dwóch, po jednym na każde ucho. Słuchanie na jedno ucho drastycznie zmniejsza rozumienie. Muszą to być zresztą aparaty najmocniejsze z produkowanych. Początkowo, jeszcze w szkole, używałem aparatu okularowego, później mocnych aparatów pudełkowych, obecnie są to tzw. zaczepy zauszne. Jak wspomniałem, okazują się one wystarczające w kontakcie z małej odległości i to w dobrych warunkach akustycznych. Wystarczają np. w mieszkaniu, gdy nie rozmawiam, ale muszę mieć przez cały czas "tło dźwiękowe". Bardzo źle czuję się w kompletnej ciszy. Aparaty zdejmuję więc tylko na czas snu lub kąpieli.  

O komunikacji na większą odległość, czy do kontaktu np. w hałasie muszę używać tzw. systemu FM. Składa się on z nadajnika z mikrofonem, którego używa mój rozmówca, natomiast do moich aparatów słuchowych przyczepiane są małe odbiorniki, które odbierają fale radiowe wysyłane przez nadajnik. W tej sytuacji mój rozmówca czy też osoba mówiąca do mnie może znajdować się nawet kilkadziesiąt metrów ode mnie i ja ją słyszę tak, jak gdyby była obok mnie.  

Jeśli chodzi o wzrok, to podstawową moją pomocą jest monokular, którego używam od połowy lat osiemdziesiątych, tj. od owej poprawy wzroku po kuracji laserowej. Monokular pozwala mi czytać krótkie teksty, np. SMS-y lub tekst z ekranu komputera. Pozwala też patrzeć w dal. Byłem w stanie odnaleźć i zobaczyć krzyż na Giewoncie stojąc w pobliżu jego stóp w Dolinie Strążyskiej lub z innych okolicznych szczytów, przy dobrej widoczności.  

Pomaga mi też lupa elektroniczna, której używam, gdy muszę odczytać krótkie teksty drukowane lub obejrzeć jakieś szczegóły na fotografii. Używam też słuchawek do słuchania radia lub komputera. Używałem odtwarzaczy mp3 - ale ostatnio częściej wykorzystuję telefon komórkowy, który posiada wiele różnych funkcjonalności - aparat fotograficzny to niekiedy podręczny przenośny powiększalnik, to książka adresowa, to kalendarz, notatnik, budzik wibracyjny, odtwarzacz mp3, a nawet DAISY (używam programu Talks z mową i powiększeniem) - że nie wspomnę o dostępie do Internetu i GPS.  

Obecnie jestem jeszcze na etapie tradycyjnej Nokii E52, do której jestem bardzo przywiązany, i która w 100 proc. zaspokaja moje potrzeby jako urządzenie wielofunkcyjne. Niebawem jednak będę chyba musiał "przesiąść się" na coś dotykowego, może iPhone, zobaczę.  

No i komputer - to wiadomo, to coś tak oczywistego, że niemal zapomniałem... Korzystam z udźwiękowienia starego, poczciwego Syntalka, który powstał jeszcze w czasach, gdy królował DOS. Żadne cuda syntezy mowy tworzone z myślą o niewidomych - różne Iwony, Jacki, Krzysztofy, Anie, Maje itp. nie są w stanie dorównać Syntalkowi pod względem zrozumiałości mowy. Bardzo rzadko używam na komputerze oprogramowania powiększającego, natomiast podstawą jest dla mnie właściwe ustawienie kolorystyki ekranu. Nie jestem w stanie pracować z żadnym z oferowanych przez Windows profili wyglądu ekranu. Mam własny, wypracowany w drodze prób i błędów, od ustawienia tego profilu zawsze rozpoczynam pracę z komputerem.  

 

S.K. - To jednocześnie dużo i bardzo mało. Czy istnieją lepsze pomoce niż te, które Pan posiada?

 

G.K. - Dla mnie w zasadzie nie. Jeżeli bym mógł zawsze korzystać z tego co mam - byłoby super. I bylebym mógł wtedy, gdy jakiś sprzęt jest zużyty, zamienić go na nowy, sprawny. Jest to mój główny problem. Sprzętu używam tak intensywnie, i to w tak różnych warunkach i okolicznościach, że zużywa się szybciej niż przewidują normy określone przez NFZ czy PFRON przy przyznawaniu dofinansowania zakupu sprzętu.  

Tak samo problem awarii i napraw jest dla mnie dramatem. Jeżeli sprzęt ulegnie awarii np. system FM i naprawa zabiera łącznie z wysyłką 2 miesiące, a ja nie mam równoważnego sprzętu zastępczego... Do tego dochodzi koszt naprawy, bywa że to kilkaset zł, skąd mam te pieniądze brać?  

Od kilku lat zastanawiam się nad implantem ślimakowym. Zrobiłem jakiś czas temu odpowiednie badania i wynik jest pozytywny. Dzięki implantowi powinienem np. odbierać dźwięk o częstotliwości do 8000 Hz, a więc z całego pasma mowy - no, ale to zawsze operacja i bardzo blisko mózgu... Choć mam wiele bardzo pozytywnych obserwacji ludzi, którzy dzięki implantowi naprawdę wiele zyskali, wciąż zmagam się z decyzją, czy z tej drogi skorzystać.  

 

S.K. - Rzeczywiście, te awarie to wielki problem. Przy tak wysokich cenach sprzętu trudno jest posiadać po dwie sztuki każdego rodzaju. Dobrze jednak, że ma Pan to, co jest dla Pana najważniejsze.

 

G.K. - Oczywiście, ale jeszcze bardzo by się mi przydał notatnik brajlowski, który mógłby też pełnić funkcję monitora brajlowskiego. Kilka lat temu miałem nawet takie urządzenie, niestety ulegało awariom, a firma, w której kupowałem ze średnim entuzjazmem i takąż efektywnością zajmowała się jego naprawą. W końcu okazało się, że musiałbym wyłożyć kilka tysięcy zł na kolejną naprawę.  

Generalny problem to koszt wyższej klasy sprzętu i co najmniej niezrozumiałe, zasady dofinansowywania takiego sprzętu przez państwo - PFRON i NFZ. Zasady te są bardzo dyskryminujące aktywne osoby. Przykładowo w ostatniej edycji programu "Komputer dla Homera", jako wielokrotny "recydywista", który otrzymał już "morze" kasy na różne dofinansowania z PFRON, musiałbym wyłożyć kilka tys. zł jako wkład własny do zakupu notatnika brajlowskiego. Nie byłem w stanie sprostać tak rozumianej "sprawiedliwości społecznej", nie było mnie stać na tak wysoki udział własny, więc o notatniku mogę sobie tymczasem pomarzyć.  

 

S.K. - Tak, Pańskie problemy wynikają głównie z podwójnej niepełnosprawności.

 

G.K. - Rzeczywiście, moim problemem w odróżnieniu od problemów ludzi "tylko niewidomych" lub "tylko niesłyszących" jest to, że ja muszę korzystać ze sprzętu zarówno wspomagającego funkcjonowanie z uszkodzonym słuchem, jak i z uszkodzonym wzrokiem. A to są całkiem spore pieniądze, np. zestaw złożony z aparatów słuchowych i systemu FM kosztuje ok. 20000 zł. NFZ daje, takiej osobie jak ja, 560 zł na jeden aparat, PCPR dołoży około 1000 zł, a na system FM nie dostanę w normalnym trybie, bo dawno ukończyłem 26 lat i nie studiuję - "po co takiemu staremu i nie perspektywicznemu takie urządzenie?".  

 

 S.K. - No tak, władze nie lubią spraw nietypowych, które trudno opisać, zadekretować i wydać na ich załatwienie sporo forsy.

 

G.K. - Myślenie decydentów i dysponentów państwowej kasy, a nierzadko i tych mniej aktywnych obywateli naszego państwa, jest takie: jak człowiek jest aktywny - to sobie zarobi, wydepcze dojścia do różnych sponsorów i kasę sobie załatwi albo zarobi. Pomagajmy więc tym, co nie są aktywni, natomiast potrzeby i wymagania mają nieprzeciętne. I mało kogo obchodzi to, że sponsorzy też przede wszystkim kochają dzieci (a któż ich nie kocha) i im wolą pomagać, w nich wolą "inwestować". Ty człowieku zrobiłeś już swoje, przejdź na państwowy garnuszek. Tak będzie prościej, bardziej ekonomicznie, tylko co to za ekonomia?  

 

S.K. - To proszę jeszcze powiedzieć, od kiedy jest Pan osobą głuchoniewidomą, czy stan wzroku i słuchu ulega zmianom, polepsza się czy pogarsza. Jak to było na przestrzeni lat.

 

G.K. - Wspomniałem już wcześniej "mimochodem", że urodziłem się z zaćmą i sytuacja wzrokowa jest w zasadzie stabilna. Gdy miałem 30 lat po kuracji laserowej wzrok trochę się poprawił. W ostatnich latach pojawiły się natomiast pewne problemy z ciśnieniem w gałce ocznej, bywa na granicy normy, jest podejrzenie jaskry, ale na razie nic się nie dzieje, sytuacja jest pod kontrolą.  

Natomiast uszkodzenie słuchu jest następstwem zastosowania streptomycyny po trzeciej, nieudanej operacji oka, kiedy miałem nieco ponad 4 lata. Do tego momentu słyszałem normalnie, choć nie zachowałem w pamięci żadnych "obrazów słuchowych" normalnego słyszenia. Ale dzięki temu, że słyszałem, zdążyłem opanować mowę, i to w zakresie mówienia oraz rozumienia.  

Streptomycyna miała zlikwidować stan zapalny, jaki powstał w wyniku owej nieudanej operacji oka. Uszkodzony został jednak nerw słuchowy i rozpoczął się powolny, aczkolwiek systematycznie postępujący, proces pogarszania się słuchu. Przez pierwsze 3-4 lata funkcjonowałem bez aparatów słuchowych, nie były konieczne. Niezbędne stały się, gdy poszedłem do szkoły w Laskach.  

 

 S.K. - Rozumiem, że te pierwsze cztery lata życia miały wielki wpływ na Pańskie przyszłe możliwości porozumiewania się przy pomocy mowy. Jak się to jednak stało, że nie utracił Pan tej możliwości, która przecież nie była jeszcze ani rozwinięta, ani utrwalona.

 

G.K. - To, że nie zatraciłem zdolności rozumienia mowy, że nie utraciłem umiejętności mówienia jest przeogromną zasługą moich rodziców, którzy wiedzeni rodzicielską intuicją i naturalną, autentyczną miłością bardzo dużo do mnie mówili, prowokowali do mówienia. Mimo że nie mieli żadnej wiedzy na tematy związane z rehabilitacją słuchu i mowy, nie rozpaczali, że los im dał takie dziecko jak ja. Przeciwnie - czynili co mogli, abym mógł funkcjonować jak inne dzieci. Bynajmniej, nie koncentrowali się wyłącznie na zabieganiu o uzyskanie wzroku czy odzyskanie słuchu na drodze medycznej, chociaż o tym też myśleli i tego pragnęli.  

 

    S.K. Proszę opowiedzieć nam, jak zdobywał Pan wykształcenie, gdzie i do jakich szkół Pan uczęszczał, jakie metody stosował.

    

G.K. - No właśnie, jak przed miesiącem powiedziałem - moja edukacja rozpoczęła się w Laskach. Trafiłem tam, gdy miałem 8 lat. To były czasy, że nawet rodzice dzieci niewidomych z Warszawy nie zawsze wiedzieli, że tuż pod Warszawą znajduje się zakład dla takich dzieci - moi nie wiedzieli, choć byli rodzicami zaradnymi, troskliwymi w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. O Zakładzie dla Niewidomych w Laskach powiedział im laryngolog, który opiekował się mną od momentu, gdy zaobserwowano pogarszanie się mojego słuchu.

W Laskach spędziłem 10 lat - najpierw 8 lat szkoły podstawowej, a potem jeszcze 2 lata zasadniczej zawodowej. Będąc w podstawówce marzyłem o liceum, maturze i studiach. Nie widziałem siebie w żadnym z oferowanych przez Laski zawodów - szczotkarza, dziewiarza, czy też "robiącego w drewnie lub metalu". Ale jednocześnie nie było wówczas liceum dziennego dla niewidomych - nigdzie w Polsce nie było. Chętni musieli iść do zwykłych liceów albo do wieczorowych lub zaocznych. Mnie pociągało dzienne. Również rodzice bardzo chcieli, abym uczył się dalej w szkole średniej. No, ale marzenia, jak to w życiu - nie zawsze spełniają się od razu.  

Gdy byłem w ósmej klasie, miałem poważny wypadek w wyniku kolizji z niewidomym kolegą, który trafił mnie niefortunnie w lewe ucho. Nastąpiło pęknięcie błony bębenkowej w lewym uchu, które było nieco lepsze od prawego. Zupełnie straciłem w nim zdolność słyszenia. To był bodaj marzec, trzy miesiące przed końcem szkoły podstawowej. Dramat! Nie było wiadomo, czy uda się w ogóle przywrócić utracony słuch, czy będę w stanie funkcjonować przynajmniej tak, jak do tej pory. Miesięczna absencja w szkole - intensywna terapia wykonywana przez panią laryngolog, która co drugi dzień podrażniała błonę i odżywiała ją jakimiś maściami. W efekcie błona powolutku się zrastała i słuch powracał, ale bardzo powoli. Wobec tych okoliczności znacznie wzrosło ryzyko, czy z tak poważnymi problemami wzrokowymi i jeszcze bardziej pogorszonym słuchem dam sobie radę w liceum ogólnodostępnym.  

 

S.K. - Ludzie mówią, że nieszczęścia chodzą parami. Niektórzy dodają, że w trójkę albo i całym stadem walą. W pańskim przypadku to chyba możemy mówić o stadzie. I co Pan zadecydował, jak sobie poradził?

 

 

G.K. - Może i bym sobie nie poradził, ale bardzo mądrze do całej tej sytuacji podszedł pan Henryk Ruszczyc. Sugerował, abym nie rezygnując z zamiaru kształcenia się w zwykłym liceum ukończył najpierw "zawodówkę", abym miał w garści jakiś fach, abym w przypadku, gdy eksperyment z liceum się nie powiedzie, nie został na lodzie. Chodziło o to, żebym mógł podjąć pracę i dalszą naukę w trybie wieczorowym lub zaocznym. Obiecał, że zrobi wszystko, abym w przyszłości mógł zrobić maturę i ewentualnie studiować. Nie powiem, to był dla mnie szok, trochę się buntowałem, nie bardzo chciałem taką radę przyjąć. Rodzice przyłączyli się jednak do sugestii pana Ruszczyca. Uległem. Przez 2 lata chodziłem do 3-letniej zasadniczej szkoły zawodowej i uczyłem się pod okiem naszego mistrza, pana Romazewicza obróbki metalu.  

 

S.K. - Dlaczego tylko 2 lata?

 

G.K. - A no dlatego, że gdy byłem w drugiej klasie zawodówki znana pisarka, Irena Jurgielewiczowa, przekazała do dyspozycji pana Ruszczyca stypendium z przeznaczeniem na wsparcie edukacji jakiegoś wychowanka Zakładu. I tu pan Ruszczyc wskazał mnie - dotrzymał więc danego słowa. W trybie ekspresowym dokończyłem naukę zawodu i jednocześnie przygotowywałem się do egzaminów do Liceum Ogólnokształcącego im. Edwarda Dembowskiego w Warszawie - wtedy zdawało się egzaminy. Oczywiście była potrzebna zgoda kuratorium - bo byłem o 3 lata "przeterminowany" - przypomną - rok później poszedłem do Lasek i jeszcze 2 lata nauki w szkole zawodowej. Kuratorium się zgodziło - postawiło jednak jeden trudny warunek - musiałem nadrobić język rosyjski, z którego byłem zwolniony poczynając od 6 klasy. To był szaleńczy okres, ale też wielka radość i czas nadziei. Ogromna wdzięczność dla pana Henryka Ruszczyca, który cały czas był "w pobliżu" - wszystkim się interesował, wspierał, pomagał. A czynił to poprzez panią Hannę Welmanową - to ona bezpośrednio zajmowała się wszystkimi sprawami związanymi z logistyką mojej nauki w liceum, a potem na studiach. To ona dysponowała i zarządzała stypendium przekazanym przez panią Irenę Jurgielewiczową. I była jeszcze jedna osoba "zamieszana" w moją edukację na poziomie średnim i wyższym - był to Janusz Preis. Gdy szedłem do liceum, on był jeszcze studentem psychologii. Został przez panią Hannę zaangażowany jako, jak byśmy to dziś powiedzieli - asystent osoby niepełnosprawnej. Cztery lata liceum minęły szybko, później były egzaminy na Uniwersytet Warszawski i 5 lat studiów na Wydziale Matematyki, Mechaniki i Informatyki, na kierunku Informatyka. Studia ukończyłem w pamiętnym roku 1980 - dokładnie w dzień po podpisaniu porozumienia w Stoczni Gdańskiej podjąłem pracę zawodową zgodnie ze zdobytym wykształceniem.  

 

S.K. - Proszę opowiedzieć o sposobach radzenia sobie z nauką w liceum i na studiach. Przy jednoczesnym poważnym uszkodzeniu wzroku i słuchu jest to szczególnie trudne zadanie.

 

G.K. - Tak, to nie było łatwe - to było wielkie wyzwanie i dla mnie i dla moich bliskich. Ogromną pomocą było to, że przez pierwszy miesiąc chodził ze mną do liceum wspomniany przed chwilą Janusz Preis. We wrześniu miał jeszcze wakacje. Brał udział w lekcjach - siedział sobie w kącie i obserwował. Wyławiał kolegów i koleżanki, których, jego zdaniem, można będzie poprosić o to, by mnie wspierali. Rozmawiał z nauczycielami i wypracowywał z nimi metody pracy z takim uczniem jak ja. Pomagał mi nawiązać pierwsze kontakty. Był moim przewodnikiem przeprowadzając z klasy do klasy, z gabinetu do gabinetu. Słowem - ten pierwszy miesiąc to był czas tworzenia podstaw mojej edukacji w normalnym liceum. Czas bardzo owocny, jak się potem okazało, bo i grupa kolegów i koleżanek została trafnie wytypowana, i wypracowane metody były skutecznie stosowane.  

Po miesiącu Janusz stopniowo się "usunął" ze szkoły - nadal monitorował moją edukację, zawsze był do pomocy, gdy była taka potrzeba. Analogicznie - gdy podejmowałem studia - on również przez pierwsze tygodnie był non stop na wszystkich zajęciach - wykładach i ćwiczeniach. "Wyławiał" kolegów i koleżanki, którzy potem wspierali, uświadamiał wykładowców i asystentów, w jaki sposób powinni postępować ze mną.  

Myślę, że wsparcie ze strony Janusza było bardzo ważne, może nawet kluczowe. Trudno mi sobie wyobrazić, aby udało mi się dobrze wystartować i kontynuować edukację w liceum oraz na Uniwersytecie, gdybym nie miał takiego wsparcia.  

 

S.K. - Pomoc pana Janusza to jedno, a problemy to drugie. Jak Pan sobie z nimi radził?

 

G.K. - Trzeba tu podkreślić, że w moim przypadku największe trudności czy problemy w zaadaptowaniu się w społeczności ludzi widzących i słyszących wynikały bardziej z faktu poważnego uszkodzenia słuchu niż wzroku. Bo to normalne słyszenie determinuje nawiązanie kontaktu z innymi ludźmi. Literatura fachowa podaje, że człowiek pozyskuje od 80 do 90 procent informacji z otaczającego go świata za pośrednictwem wzroku, a jedynie od 8 do 10 procent za pośrednictwem słuchu. Dla mnie jednak bardziej dotkliwą niesprawnością, większym ograniczeniem jest właśnie uszkodzony słuch (szczególnie, gdy mówimy o relacjach oraz interakcjach społecznych).  

 

S.K. - A metody uczenia się, korzystania z wykładów i ćwiczeń?

 

 

G.K. - Moje metody uczenia się były podobne do tych, jakie stosowali inni niewidomi, z tym że były one trudniejsze, mniej efektywne. Nagrywałem lekcje i wykłady na magnetofon kasetowy, a później przegrywałem najważniejsze fragmenty na magnetofon szpulowy. Było też przepisywanie notatek od kolegów i koleżanek - zostawaliśmy po lekcjach i oni dyktowali mi swoje notatki - od każdego przedmiotu była inna para. Profesorowie w liceum generalnie nie opanowali brajla, więc odczytywałem swoje prace - musiałem polonistce nieraz mówić, jak napisałem jakieś słowo, jakie znaki interpunkcyjne zastosowałem i gdzie.  

Przed pójściem do liceum opanowałem pisanie bezwzrokowe na zwykłej maszynie do pisania, no ale pisanie prac domowych nie bardzo tą metodą wychodziło - trudno było poprawiać, kontrolować napisany tekst. Przepisywanie z brajla na zwykłej maszynie - to jednak była strata czasu, którego tak mało pozostawało na cokolwiek. A przecież oprócz nauki trzeba było jeszcze odpoczywać, regenerować siły.  

Jedynym wyjątkiem były profesorki od języka angielskiego, obie opanowały brajla na tyle dobrze, że same sprawdzały wszystkie moje prace pisemne. W ogóle miały one bardzo indywidualne podejście do mnie. Niemal na każdej lekcji zlecały klasie jakieś ćwiczenie, czasem związane z odsłuchaniem płyt, a gdy koleżanki i koledzy pracowali - panie mnie odpytywały i przerabiały materiał. Podobnie zresztą było na lekcjach języka rosyjskiego. W przypadku języków obcych, musiałem korzystać z pomocy indywidualnej, 2-4 godziny pracy z lektorami, z którymi przerabiałem w domu materiał. To był jedyny sposób przy tak dużym ubytku słuchu. Ale i efekty były bardzo dobre - zdawałem język angielski jako jeden z dodatkowych przedmiotów na maturze. I to się ogromnie przydało na studiach, bo miałem łatwiejszy dostęp do literatury w tym języku.  

Gdy studiowałem byliśmy drugim rocznikiem informatyki w Polsce, więc było bardzo mało literatury w języku polskim.  

W czasie studiów wpadł w moje ręce cudowny sprzęt, który ogromnie pomógł w dostępie do literatury, szczególnie tej angielskojęzycznej. Myślę tu o Optaconie. Urządzenie to dokonywało transkrypcji zwykłego druku na postać dotykową, ale nie brajlowską. Było to "rysowanie" wiernych kształtów znaków zwykłych (żargonowo określaliśmy je jako "czarnodrukowych") na opuszku palca. Obraz znaku tworzyły wibrujące igiełki. Optacon był w moim przypadku prawdziwym przełomem, po opanowaniu biegłego czytania. Tu ogromne słowa wdzięczności dla Staszka Jakubowskiego, który był nie tylko "motorem" sprowadzenia pierwszych Optaconów do Polski, ale był też moim nauczycielem w posługiwaniu się tym urządzeniem.  

I zupełnie odrębne, ogromne słowa wdzięczności dla moich rodziców i rodzeństwa. Tata to mój główny, najbardziej wytrwały lektor. Wracał z pracy i poświęcał mi 4-5 godzin czasu - czytał podręczniki, literaturę, ale także gazety, czasopisma itp. Mama natomiast była niestrudzonym przewodnikiem, podobnie zresztą jak brat i siostra. A brat dodatkowo - "złota rączka" - naprawa słuchawek, magnetofonu, wykonywanie różnych pomocy czy modeli, wypukłych rysunków.  

I znowu sprzęt. Gdy zaczynałem naukę w liceum, konstruktorzy z Zakładów Kasprzaka w Warszawie specjalnie dla mnie "dorobili" w pierwszych na polskim rynku magnetofonach kasetowych gniazdo do słuchawek. Wykonali też mikrofony z kablem o długości 5 metrów. Dzięki temu zarówno profesorowie, jak i koleżanki czy koledzy mogli mówić do mikrofonu, a ja słyszałem co mówią. Jakość nagrania była dobra.  

Gdy byłem w III klasie liceum otrzymałem, dzięki Instytutowi Matki i Dziecka w Warszawie pierwszy w Polsce system FM. Nie było wówczas potrzeby, aby profesorowie i koledzy mówili do mikrofonu magnetofonowego, przekazywali tylko sobie nadajnik systemu FM. Znajomy elektronik dokonał przeróbki odbiornika - zamontował gniazdo, do którego mogłem podłączać magnetofon i nagrywać w bardzo dobrej jakości dźwięk mowy.  

Jak więc widać, stale przeplatali się w mojej edukacji wspaniali, wspierający mnie ludzie, ale i pojawiał się sprzęt, który niwelował niedostatki słyszenia i widzenia. Tak to już jest, aby ktoś z niesprawnością, szczególnie poważną i złożoną mógł funkcjonować nie wystarczy jego energia, zapał, kreatywność, wytrwałość, potencjał intelektualny i co tam jeszcze. Niezbędne są również dwa czynniki, być może w różnych proporcjach i z różnym nasileniem. Konieczny jest odpowiedni sprzęt i niezbędne są prawidłowe interakcje z otaczającymi ludźmi. Bez ich wsparcia, które trzeba umieć przyjmować i nie zapominać, że coś biorąc jednocześnie dajemy.  

 

S.K. - Bardzo się cieszę, że tak dobitnie podkreślił Pan znaczenie pomocy, z którą spotykał się Pan w czasie nauki, pomocy rodziców, nauczycieli, koleżanek i kolegów oraz znajomych techników. To ważne, bo nie wszyscy doceniają nawet tak wydatną pomoc, uważają, że się im ona należy.

Wracając do Pańskiego przygotowania do życia, czy można powiedzieć, że główny kierunek Pańskiemu życiu nadał Laskowski Ośrodek?

 

G.K. Z pewnością tak. 10 lat edukacji to kawał czasu. No, a później wiele osób związanych z Laskami było zaangażowanych w moje dalsze poczynania - w liceum, na Uniwersytecie, czy w pracy zawodowej. Wspomniałem wcześniej o panu Henryku Ruszczycu, pani Hannie Welmanowej, Januszu Preisie. Tu nie sposób nie wspomnieć o pani Zofii Morawskiej, która odgrywała w moim życiu bardzo ważną rolę od momentu, gdy pojawiłem się w Zakładzie w roku 1961. Było to kilka miesięcy po odejściu do Pana matki Elżbiety Róży Czackiej. Nie dane mi więc było Ją poznać osobiście. A wracając do pani Zofii - to dzięki jej kontaktom i staraniom w różnych momentach mojej drogi, otrzymywałem konkretne wsparcie, m.in. zakupiony został dla mnie kolejny system FM ze środków polonijnych, ufundowana książeczka mieszkaniowa. Ale bardzo ważny był też bezpośredni, bliski i częsty kontakt z panią Zofią, którą wielokrotnie w Laskach odwiedzałem, która znała moją rodzinę i zawsze żywo interesowała się tym, co słychać u rodziców, brata, siostry. Była to naturalna, ludzka relacja.  

We wspomnieniach powraca też ks. Antoni Marylski - kiedy byłem w zakładzie - jeszcze "pan Marylski" - postać też niezwykła, inspirująca. Odwiedzaliśmy go czasem przy okazji grupowych spacerów, zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia - czasem były to relacje z tego "co powiedziało radio Wolna Europa", czasem jakieś opowieści, czasem cytaty z ciekawych rozprawek filozoficznych.  

Osobny rozdział stanowił ks. Tadeusz Federowicz - nasz ojciec duchowy, był moim pierwszym spowiednikiem, przygotowującym do Pierwszej Komunii Świętej. Wspominam też ciekawe spotkania i rozmowy.  

Nie miałem, niestety, okazji poznać o. Korniłowicza, który odszedł do Pana jeszcze za nim ja się na tym świecie pojawiłem.  

Siostra Elżbieta Więckowska uczyła mnie matematyki i fizyki. Z wdzięcznością wspominam też s. Rafaelę, moją pierwszą nauczycielkę, ba pierwszą osobę, która spotkała mnie i moich rodziców, gdy po raz pierwszy zawieźli mnie do zakładu. Obecnie s. Rafaela pracuje w Rwandzie (twórczyni tego, co tam powstało dla niewidomych i się rozwija).  

Pan Michał Żółtowski był nie tylko nauczycielem obróbki drewna, ale też wieczorami czytał nam fajne, mądre książki (a czytał je niekiedy wprost z oryginałów francuskich).  

Wspominam również mistrza Romazewicza, kilkoro wychowawców, czy zwykłych pracowników Zakładu.  

Tak jeszcze długo mógłbym wymieniać "ludzi Lasek", z którymi los dał mi możliwość się zetknąć. Czerpałem od nich różnorodne wartości - wiedzę, kulturę, wartości duchowe, życzliwość i konkretne wsparcie. Bardzo się cieszę, że po latach od opuszczenia Zakładu zacząłem tam regularnie powracać z racji organizowania co kwartał rekolekcji dla osób głuchoniewidomych. Kiedy są rekolekcje, zawsze proszę o zakwaterowanie w Starym Domu Rekolekcyjnym, który pamięta Powstanie Warszawskie, i w którym dokonało się tyle powrotów do Boga w słynnej bibliotece o. Korniłowicza. Jego duch wciąż jest tu odczuwalny.  

 

 S.K. - No, to dorzucił Pan wiele nazwisk wspaniałych ludzi, którzy odegrali w Pańskim życiu znaczącą rolę. Laski więc wywarły wielki wpływ na Pańskie losy. Co chciałby Pan dodać do tego, co już powiedział?

 

 G.K. - Każdemu zagonionemu, zabłąkanemu, wątpiącemu w sens tego wszystkiego, co nas otacza, proponuję przynajmniej kilka dni wytchnienia w tym Duchowym Domu, w miejscu, gdzie panuje cisza i spokój. Nieopodal znajduje się cmentarz - spoczywają tu ważne osoby, których dzieło jest wciąż żywe... to świetne miejsce na odzyskanie równowagi.  

 

S.K. - Czy jeszcze jakaś osoba, organizacja lub instytucja udzieliła Panu wydatnej pomocy, wpłynęła na Pańskie życie? Pytam o to, bo obecnie Pan pomaga potrzebującym pomocy.

 

G.K. - Tak, łańcuch tych, którzy w różnych momentach mojego życia, na różnych jego etapach pojawili się i zaznaczyli swoją obecność jest długi. Gdy zaczynałem swoją edukację w liceum - a był to rok 1971 - na mojej drodze pojawił się Polski Związek Niewidomych. Owszem, wcześniej bywałem na Konwiktorskiej, ale przeważnie tylko w bibliotece brajlowskiej. Teraz natomiast zetknąłem się ze Związkiem jako z organizacją, która również wspierała moją edukację. To wtedy, w wakacje poprzedzające pierwszy rok szkolny w liceum, poznałem pana Adolfa Szyszko - znaczącą wówczas osobę w związkowej hierarchii. Poznałem też młodego podówczas, zaczynającego związkową karierę Józefa Mendrunia. Zacząłem też bywać w Okręgu Warszawskim. Przy PZN istniało koło młodzieży uczącej się i studiującej. To PZN był dysponentem Optaconów, oferował lektoraty i inne formy konkretnego wsparcia. Tu również w pewnym momencie, chyba jakoś na przełomie lat 70-tych i 80-tych, spotkałem i poznałem pana Stanisława Kotowskiego, kierownika działu o długiej i skomplikowanej nazwie, ale rzecz sprowadzała się do rehabilitacji i różnorakiego wspierania. PZN jako instytucja wspierająca mnie jeszcze przez wiele, wiele lat odgrywał w moim życiu i rehabilitacji istotną rolę. W pewnym momencie stał się zresztą również na długie lata moim pracodawcą. Będąc w relacji ze Związkiem miałem, rzecz jasna, do czynienia z wieloma konkretnymi ludźmi, którzy w Związku pracowali, albo z nim współpracowali.  

Ale tu, mówiąc o osobach, które odcisnęły jakieś szczególne piętno na moim życiu muszę poświęcić kilka słów Józefowi Mendruniowi. Wspomniałem już, w jakich okolicznościach doszło między nami do pierwszego kontaktu. W następnych latach spotykaliśmy się, gdy ja jako petent przychodziłem do PZN, aby coś załatwić. Jeśli sprawa przerastała kompetencje pracowników na niższych szczeblach i trafiała do władz - wtedy ową "władzę" reprezentował zwykle Józef Mendruń, który piastował wówczas w PZN funkcje kierownicze. Były to różne bieżące sprawy natury urzędowej. I już niemal ich nie pamiętam. Natomiast nie zapomnę nigdy pewnego listopadowego popołudnia w 1984 r., kiedy na zaproszenie Józefa Mendrunia, który wtedy był kierownikiem Działu Tyflologicznego. W biurze ZG PZN pojawiłem się wraz z tatą, właśnie w Dziale Tyflologicznym i spędziłem tam 3-4 godziny. Rozmowa była długa i dość wyczerpująca. To od niej rozpoczęło się moje zainteresowanie problemami ludzi głuchoniewidomych. Wówczas Dział Tyflologiczny pod wodzą Józefa Mendrunia wziął na warsztat problemy głuchoniewidomych i poszukiwał takich osób do współpracy. Dałem się wciągnąć i tego nie żałuję - owego listopadowego dnia "zwrotnica mojego życia" została przestawiona. Rozpoczął się proces stopniowego odchodzenia od dotychczasowej pracy jako programisty komputerów, do pracy z ludźmi i na rzecz ludzi. Ten proces zakończył się 6 lat później - ponownie przy bardzo znaczącym udziale Józefa Mendrunia - gdy zakończyłem definitywnie pierwszą pracę i przeszedłem na cały etat do pracy w PZN. Tak więc bez cienia przesady mogę stwierdzić, że Józef Mendruń wywarł znaczący wpływ na to, co robiłem i robię w życiu. Józef Mendruń wywierał ten wpływ nie tylko w momentach decydujących w sposób bezpośredni na to, gdzie pracowałem, ale również poprzez wiele nieformalnych rozmów, podczas różnego typu spotkań, podróży, spacerów po lesie i Puszczy Kampinoskiej.

 

     

S.K. - Dużo już Pan nam opowiedział o sobie, sporo już wiemy. Ale przecież życie nie ogranicza się do szkoły, pracy, działalności społecznej. Wiemy, że jest Pan żonaty i ma Pan czworo dzieci. Już wiemy, gdzie poznał Pan przyszłą żonę. Może zechce Pan coś więcej powiedzieć o powstaniu Pańskiej rodziny.

 

G.K. - I całe szczęście, że moje życie to nie tylko i wyłącznie nauka, praca, działalność społeczna. Przyznam, że zupełnie, ale to zupełnie sobie nie wyobrażam, abym mógł funkcjonować tak, jak funkcjonuję, abym mógł pracować, tak jak pracuję i działać tak, jak działam gdyby nie rodzina - ta najbliższa mi teraz - Renia i czwórka dzieci. Czas, gdy mogę być z nimi, oderwać się od wszelkich problemów i odpocząć to czas błogosławiony. Bardzo boleję nad tym, że w pewnym momencie, trochę niepostrzeżenie ten czas dla rodziny zaczął się drastycznie skracać, szczególnie od momentu, gdy zostałem przewodniczącym TPG. Tak już trwa od kilku lat i widzę jak bardzo niekiedy mi tego czasu brakuje, ba, jak czasem nie umiem w pełni powrócić do początkowego okresu - gdy dzieci były jeszcze małe, a ja byłem sobie tylko pracownikiem PZN i miałem mniej obowiązków a więcej czasu dla siebie i dla najbliższych. Bywa też tak, że gdy muszę wybrać między pilną do wykonania pracą albo wyjazdem gdzieś poza Warszawę - na spotkanie, konferencję to, niestety, często wybieram właśnie tę pilną pracę lub wyjazd. To jest straszne - zdecydowanie za bardzo zostałem skażony tym współczesnym pędem.

Wspomniałem wcześniej, że początki znajomości mojej i Renaty oraz "proces" dochodzenia do małżeństwa wiąże się z moją pracą w PZN. Nasze pierwsze, zupełnie nieświadome zetknięcie się też zresztą nastąpiło w PZN, jeszcze w roku 1985. Renia pracowała wówczas w dziale kontaktów zagranicznych i załatwiała wszelkie sprawy związane z moim pierwszym zagranicznym wyjazdem na Europejską Konferencję Głuchoniewidomych w Goetheborgu. Ale to był zupełnie "służbowy", zupełnie nie rokujący niczego kontakt petenta z urzędnikiem i właściwie w mojej pamięci niemal się nie zachował - bardziej w jej pamięci. Później spotykaliśmy się, gdy bywałem w biurze ZG PZN pracując na kawałku etatu. Nadal nic nie zapowiadało tego, co miało się w przyszłości między nami wydarzyć, ba, w Dziale Tyflologicznym pracowały też inne fajne, sympatyczne dziewczyny i bardziej ku innej bym się skłaniał... Ale nadszedł kolejny turnus dla głuchoniewidomych w Jadwisinie, czerwiec 1988 r. Krótki poobiedni spacer w celu poćwiczenia alfabetu punktowego do dłoni, metody komunikacji głuchoniewidomych. Oboje byliśmy tam w kadrze instruktorskiej - ja uczyłem metod komunikacji, Renia orientacji przestrzennej i dobierała pomoce optyczne. No i poszliśmy na ten poobiedni spacer, zaczęliśmy, jak Pan Bóg przykazał - od ćwiczenia komunikacji z wykorzystaniem tegoż alfabetu, niby nic nadzwyczajnego, nie był to ani pierwszy, ani ostatni tego typu spacer, wiele podobnych zaliczyłem. Ale po pół godzinie przeszliśmy na inne tematy, spacery w kolejnych dniach - Tak to się zaczęło. W jednym z wywiadów powiedziałem, że "złapałem żonę na rękę" - i tak już pozostało. Złapałem i nie wypuściłem. To jest bodaj największy cud mojego życia, tym bardziej, że raczej nie wierzyłem, aby coś takiego było realne w mojej sytuacji. Liczyłem się z tym, że na zawsze pozostanę "rezydentem" w mojej pierwotnej rodzinie, żyjąc spokojnie i bezpiecznie z rodzicami, a ewentualnie później przy rodzinie brata lub siostry. Nie czułem się z tym dobrze psychicznie, pragnąłem mieć własną rodzinę, ale to było przecież nierealne, aby się taka "szalona" znalazła, która chciałaby iść przez życie z głuchoniewidomym. A tu taka niespodzianka... Do ślubu sporo musiało się wydarzyć - wzajemne poznawanie się w różnych warunkach i sytuacjach, długie, niekończące się rozmowy, wyjazdy w góry i na imprezy sylwestrowe... Zawsze podkreślam, bo jest to dla mnie bardzo ważne, że do tego małżeństwa by nigdy nie doszło, gdyby nie interwencja Boża, gdyby nie droga neokatechumenalna, którą właśnie wtedy dostaliśmy w darze od Boga. Nie wystarczyłaby nasza miłość, nasze pragnienie bycia razem, trzeba było jeszcze zmierzyć się ze sprzeciwem Reni rodziców, szczególnie jej mamy. Ale to osobna, też niekrótka opowieść, sama w sobie pouczająca. Więc odłóżmy ją na bok, może na inną okazję.  

 

S.K. - Zgoda. Z pewnością zawarcie małżeństwa wymagało od Państwa wielu przemyśleń i odwagi. No, ale skoro był to cud...

To teraz proszę trochę opowiedzieć o swoich dzieciach. Pewnie mama, albo lepiej babcia, miałyby więcej do powiedzenia na ten temat. Cóż, mam jednak pozostało? Nie zrobimy z Pana mamy ani babci. Proszę więc opowiadać.

 

G.K. - Mamy czworo dzieci, idąc wedle wieku: Małgosię (obecnie studentkę), Antosia (licealistę), Dominika (gimnazjalistę) i Agnieszkę - która właśnie ukończyła szkołę podstawową. A więc, jak standardy Unii Europejskiej nakazują - spełniamy równość płci - równość parytetów kobiet i mężczyzn. Żadnych jednak profitów z tego nie czerpiemy. Owszem, nie zawsze jest łatwo, wiadomo - obowiązki, finanse itp., ale jest też dużo radości.  

 

S.K. - No, widzi Pan, że wypowiedź skromna i taka babci nie przystoi. Tato jednak nie ma nic więcej do powiedzenia oprócz faktów.

Mimo to proszę powiedzieć, jak radzili sobie Państwo z maleńkimi dzieciakami? Jak Pan sobie radził?

 

G.K. - Od samego początku (w sensie dosłownym) zajmowaliśmy się nimi razem z małżonką. Wspólnie je "rodziliśmy". Z wielką chęcią i radością korzystaliśmy z możliwości, jaka wówczas się pojawiła tj. porody rodzinne. Wszystkie dzieci przyszły na świat w szpitalu św. Zofii w Warszawie, wszystkie w wyniku cesarskiego cięcia, wszystkie miałem jako pierwszy na rękach. Podczas szkoły rodzenia, na którą uczęszczaliśmy razem przed narodzinami Małgosi, nauczyłem się różnych czynności pielęgnacyjnych. Nie miałem więc problemów z kąpaniem (wzrok wcale tu nie jest najpotrzebniejszy), przewijaniem, przebieraniem, karmieniem. Najtrudniej było chyba wtedy, gdy dzieci miały 2, 3, 4 lata - wychodzenie na spacery, gdyż brak stałego kontaktu z nimi, brak wiedzy, czy nie dzieje im się jakaś krzywda. Nie wiadomo, czy konieczna jest jakaś interwencja, bo moje dziecko może zrobić krzywdę innemu dziecku albo sobie. Tu znowu bardzo dawał się we znaki brak kontaktu wzrokowego, ale nade wszystko słuchowego. Rodzice niewidomi, normalnie słyszący mogą przynajmniej bez problemu komunikować się z innymi rodzicami. Raz nawet na osiedlu zgubiłem Dominika, pobiegł za sąsiedni blok. Był to duży stres. Pomocna okazała się nowoczesna technologia, zadzwoniłem z telefonu komórkowego do żony, wybiegła na poszukiwania i zguba się znalazła.

 

S.K. - A to już trochę lepiej - zrehabilitował się Pan. Teraz dzieci rosną, zaczynają mówić, pytać. Jak Pan kontaktuje się z nimi? Jak przyjmują Pańską niepełnosprawność?

 

G.K. - Nie ukrywam, że obawa czy będę miał kontakt z dziećmi, szczególnie gdy będą malutkie, będą miały piskliwe, niewyraźne głosiki spędzała mi sen z powiek. Bałem się tego okresu. I na szczęście się myliłem. Dzieciaki są bystrymi, pomysłowymi obserwatorami tego, co wokół nich się dzieje. Gdy się zorientowały, że mnie nie wystarczy zawołać jak mamę, o coś poprosić, znalazły swoje sposoby. Małgosia, gdy miała 2 latka sama przynosiła monokular, książeczkę, brała za rękę i prowadziła w jakiś kąt, kazała usiąść, dawała te przedmioty i było wiadomo, że chce, aby jej poczytać. Analogicznie, gdy któreś z dzieci chciało pić lub jeść - prowadziło do kuchni, lodówki, pokazywało o co chodzi. A później, gdy chodziły do szkoły, chwaliły się, że mają takiego nietypowego tatę. Zapraszały mnie na lekcje, aby pokazać kolegom i koleżankom pismo brajla, alfabet Lorma, jak można się za jego pomocą komunikować, gadający komputer itp. To były często jedne z najfajniejszych zajęć, jakie prowadziłem, a mam trochę takich szkoleń na koncie.  

Jeszcze takie wspomnienie. Agnieszka, gdy miała 5 lat, zanim jeszcze zaczęła czytać całymi słowami, zanim zaczęła pisać - nauczyła się alfabetu Lorma, aby móc się komunikować ze mną. Było to przydatne w sytuacji, gdy miała mocne przeziębienie i niemal straciła głos - nie byłem jej w stanie zrozumieć.  

Dzieci zresztą w naturalny sposób funkcjonowały w środowisku, w którym ja się obracałem. Jeździły na wybrane turnusy rehabilitacyjne, na które oboje z żoną musieliśmy pojechać. Jeździły na rekolekcje dla głuchoniewidomych, stopniowo stawały się moimi przewodnikami i niekiedy tłumaczami.  

Małgosia, najstarsza gdy ukończyła 18 lat, uzyskała formalne uprawnienia tłumacza-przewodnika. Oczywiście, były też sytuacje, szczególnie w wieku "nastu" lat, że taki tata ich krępował, nie lubiły, gdy idąc ulicą trzymałem ich za rękę. Jeżeli więc było to możliwe, chodziliśmy obok siebie, bo nic na siłę. Takie zachowania z czasem mijały.  

 

S.K. - Jakie prace domowe Pan wykonuje?

 

G.K. - Tu nie jestem asem, do mojego repertuaru należy odkurzanie ręczne mebli i podłóg odkurzaczem, wieszanie prania, sporadycznie zmywanie naczyń - dawniej więcej się w tym wszystkim udzielałem. Nie przepadam i nie specjalizuję się w pracach kuchennych. Gdy zostaję na gospodarstwie sam, przygotowuję sobie podstawowy posiłek, ale i tak mi na to szkoda czasu...  

Kiedy dzieci były małe, wykonywałem przy nich wszystkie czynności: przebieranie, karmienie, kąpanie, wychodzenie na spacery. Pomagam też w razie potrzeby przy odrabianiu lekcji, ale już coraz rzadziej. Nie ukrywam, że załamują mnie aktualne programy nauczania, to co dzieje się w szkołach. Nie dość, że dzieciaki są narażone na różne oddziaływania mediów elektronicznych, wcale niekoniecznie je rozwijające, to jeszcze szkoła ogłupia, albo łagodniej mówiąc, nie rozwija - uczy "punktowo".

 

S.K. - Czy poza pracą zawodową, działalnością społeczną i obowiązkami rodzinnymi ma Pan jeszcze czas na jakieś zainteresowania? Czym się Pan zajmuje w czasie wolnym?

 

G.K. - W dzieciństwie i młodości aż do założenia rodziny bardzo lubiłem czytać książki, słuchać radia, rzadziej oglądałem telewizję. Gdy byłem w Laskach, wręcz "pożerałem" książki i dużo radia słuchałem - słuchowiska, reportaże, audycje polityczne (te ostatnie - na ile się tylko dało - stacje zachodnie). Próbowałem sobie budować świat na bazie informacji z różnych źródeł. I to mi pozostało do dziś - bardzo nie lubię, gdy ktoś mi oferuje przyjęcie "prawd objawionych", nie cierpię, "gdy ktoś ma zawsze rację i uznaje, że ma patent na prawdę". Dużo też słuchałem muzyki, głównie rozrywkowej, lubię powracać do przebojów lat 60-dziesiątych, może jeszcze 70-tych. Potem już stopniowo na to zaczynało czasu brakować i teraz zdecydowanie nie jestem na bieżąco. Analogicznie ze sportem. Byłem zapalonym kibicem, słuchałem wszystkich transmisji, bardzo przeżywałem sukcesy Polaków, podobnie zresztą jak i porażki. W czasie pobytu w Laskach uprawiałem lekkoatletykę. Później wycieczki kolarskie, tandemem wraz z rodziną objechaliśmy kawałek Polski. A gdy poznałem Renatę, zauroczyły mnie długie piesze spacery. Nasze małżeństwo wykuwało się podczas wycieczek po podwarszawskich lasach - latem, zimą, jesienią i wiosną. No i góry - ukochane polskie Tatry, również te wysokie, w ubiegłym roku zauroczyły mnie również Bieszczady. Lubię też bardzo spotkania z przyjaciółmi i żałuję, że mam tak mało na to czasu, że tyle przyjaźni czy choćby znajomości się rozluźnia. Wszyscy jesteśmy zagonieni, mamy tuzin ważnych i pilnych spraw do załatwienia, tyle do zrobienia... Teraz staram się łapać chwile na przeczytanie czegoś - już nie w brajlu, ale dzięki wersjom audio lub tekstowym.  

 

S.K. - Obecnie jakoś zwyrodniało zatrudnienie niewidomych i chyba zwyrodniał stosunek do pracy niektórych osób z uszkodzonym wzrokiem. Jak Pan ocenia to zjawisko? Co może poradzić Pan osobom niewidomym i słabowidzącym, głuchoniewidomym i niewidomym z innymi niepełnosprawnościami, czy powinni starać się o rzeczywiste zatrudnienie? Czy może wystarczy im opisywane w publikacjach prasowych i na listach dyskusyjnych zatrudnienie pozorne, takie z którego korzyści mają głównie pracodawcy?

 

G.K. - Tak, to co dzieje się z systemem zatrudnienia i szerzej, w ogóle wspierania funkcjonowania osób z niepełnosprawnością jest bardzo niezdrowe. Jestem zdecydowanie zwolennikiem podejmowania rzeczywistej pracy. Praca pozorna, oprócz tego, że daje korzyści finansowe, przede wszystkim kombinującym pracodawcom, dodatkowo wypacza psychikę i, że tak powiem, "samopoczucie społeczne" u takich "pozornych pracowników". Niszczy w nich zdrowe podejście do swojego funkcjonowania, jest niemoralne. Nie chcę tu oceniać konkretnych, poszczególnych osób, oni/one same są w pewnym sensie ofiarami takiego systemu. Usprawiedliwiają się, że wykonując pracę pozorną, coś tam do renty dołożą. Trudno się dziwić, bo przeżyć trzeba, a nie każdy ma możliwość, szansę, szczęście złapać rzeczywistą pracę. Czasem, chce czy nie chce, wpada w te sidła i przynosi swoją pracą pozorną korzyści finansowe, przede wszystkim pracodawcom. Rozumiem to, ale trzeba mieć świadomość, że każdy, kto się na taki układ godzi, przyczynia się do utrwalania chorego układu.  

Drugi wadliwy element tego systemu to "pułapka rentowa" - myślę, że nie muszę tego mechanizmu tu omawiać. Wpada w nią niemal każdy aktywniejszy niepełnosprawny i ja jej "dobrodziejstwa" też miałem okazję boleśnie doświadczyć.  

Istnieje też inny bezsens - jawna dyskryminacja pracodawców z otwartego rynku pracy w stosunku do tych z rynku chronionego. Nie umiem pogodzić się z tym, że gdy ja z tymi samymi kompetencjami, umiejętnościami, wykonując podobną pracę "przynoszę" większy SOD pracodawcy, który ma status "chroniony", a mniejszy temu, który tego statusu nie ma. A przecież od kilku lat miała tu zapanować równość. Tak się składa, że mam szczęście, czy też nieszczęście, w tym samym momencie występować po obu stronach barykady. W dwóch miejscach jestem w pewnym sensie pracodawcą (jako przewodniczący Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym i przewodniczący Rady fundatorów Polskiej Fundacji Osób Słabosłyszących) i jednocześnie jestem zatrudniony w obu tych podmiotach. Oba podmioty należą do otwartego rynku pracy, ale jeden ma działalność gospodarczą, a drugi nie ma. Wydawać by się mogło, że pracodawca, który prowadzi działalność gospodarczą zarabia, więc może się zadowalać mniejszym SOD-em. Tyle tylko, że jeżeli prowadzi od niedawna taką działalność, owych profitów jeszcze nie ma.  

Myślę, że każdy system oparty na mechanizmie zbliżonym do SOD, będzie wadliwy, bo będzie preferował niekoniecznie pracodawców prężnych i kreatywnych. Rozwiązania systemowe powinny być nastawione na wspieranie człowieka jako pracobiorcy. Nie powinny być źródłem nieuzasadnionych korzyści dla pracodawców. Powinny natomiast wyrównywać szanse osób niepełnosprawnych na rynku pracy, a nie dawać do ręki narzędzia pracodawcom, którzy mogą wygrywać z konkurencją tylko dlatego, że ta nie zatrudnia niepełnosprawnych. Mam świadomość, że dla niektórych osób z niepełnosprawnością, szczególnie tą najpoważniejszą czy sprzężoną, niemożliwe jest funkcjonowanie na normalnym, otwartym rynku pracy. Zgoda, ale w takim razie po co tworzyć fikcję i udawać, że mogą, a tak naprawdę "pasą się" pracodawcy i ludzie obsługujący ten system?

 

S.K. - Zgadzam się z Pańską oceną dotyczącą systemu wspierania zatrudnienia osób niepełnosprawnych w naszym kraju. Jest to jedna z nieprawidłowości, która obrosła tradycją i trudno ją ruszyć. Pan jednak odniósł niewątpliwy sukces w życiu. Ma Pan rodzinę i pracę, robi Pan to, co lubi i żyje jak inni ludzie. Jak Pan określi przyczyny tego sukcesu? Jakie warunki powinna spełniać osoba niewidoma, zwłaszcza z dodatkowymi niepełnosprawnościami, żeby mogła realizować się w rodzinie, w pracy, w życiu?

 

G.K. - Hm, tu mnie pan dopadł... To albo podobne pytanie powraca w bardzo wielu wywiadach. Zawsze odpowiadam, że jest to jedno z najtrudniejszych pytań, i że nie wiem, czy pytającego zadowolę, bo tak na dobrą sprawę nie bardzo umiem na nie odpowiedzieć. Wymieniam zwykle kilka haseł, elementów, które wydają mi się ważne. Tak naprawdę, ja sam, nigdy nie zastanawiałem się i nadal właściwie nie zastanawiam się nad tym, czy jestem szczęśliwy, czy jestem człowiekiem sukcesu itp. Zastanawiam się nad tym tylko wtedy, gdy ktoś, tak jak Pan, zada mi takie pytanie. I analogicznie - nie zastanawiam się nad tym i nie roztrząsam tego, że jestem nieszczęśliwy, skrzywdzony przez los: no bo bardzo słabo widzę, no bo bardzo słabo słyszę, no bo mało zarabiam. Po ludzku rzecz biorąc i przykładając obowiązujące standardy zarabiam nieadekwatnie do ilości, jakości wykonywanej pracy. Przepraszam za może brak skromności z owym "jakości" oraz odpowiedzialności. Nie stawiam sobie pytań: "Dlaczego mnie to spotkało? Za jakie i czyje grzechy mam tak cierpieć?" A co przyszłoby mi z tego, gdybym nawet znalazł odpowiedzi na te pytania? Czy byłbym szczęśliwszy? A może odwrotnie - tylko bym się jeszcze bardziej pogrążył? Po co więc takie teoretyzowanie? Skupiam się na tym, co jest do zrobienia, poszukuję sposobów przekroczenia barier i ograniczeń. Nie zakładam przy tym, że każde ograniczenie, czy każdą barierę, muszę przekroczyć natychmiast, że w ogóle muszę ją przekroczyć. Godzę się z tym, że są bariery, których w danym momencie nie mogę przekroczyć i może nigdy ich nie przekroczę.  

Zawsze pamiętam bardzo trudne dla mnie doświadczenie, gdy w początkach małżeństwa wiosną wybraliśmy się z Renią na Świnicę. Ostatni odcinek szlaku był oblodzony, klamry i łańcuchy przykryte śniegiem. Za nami był duży włożony wysiłek, pokonane trudne odcinki, do szczytu całkiem niedaleko. Nie honor było wracać bez osiągnięcia upragnionego celu. Aby sukces pozostał w rodzinie zdecydowaliśmy, że Renia spróbuje wejść na szczyt, a ja zaczekam. Dla mnie była to trudna decyzja. Ona poszła, ale wróciła. Rzeczywiście ryzyko osiągnięcia celu, nawet przez nią samą, było zbyt duże i jeszcze odpowiedzialność za mnie - jeśli jej się coś stanie to i dla mnie będzie trudna sytuacja. No więc zrezygnowaliśmy. W rezultacie przez 15 lat wspomnienie tamtego wydarzenia, porażki powracało, wciąż było pragnienie, aby tę Świnicę pokonać. Po owych latach pojechaliśmy wreszcie w Tatry z podrastającymi już dziećmi, trafiliśmy na piękną pogodę i Świnica została pokonana. Chcę przez to powiedzieć, że trzeba umieć w pewnych sytuacjach zrezygnować, odłożyć na bok ambicję i bardzo silne pragnienie ciągłego udowadniania, że wszystko mogę, wszystko potrafię, jestem samowystarczalny... Potrzebna jest pokora, świadomość ograniczeń i nie traktowanie ich jako nieszczęścia, czegoś co niszczy, co stanowi o mniejszej wartości człowieka. Mam wrażenie, że właśnie brak takiej refleksji jest źródłem wielu frustracji, buntu, niepogodzenia się z losem.  

Pragnienie przekraczania barier jest bardzo potrzebne, jest niezbędne do osiągania życiowych celów, ale "nie za wszelką cenę". Trzeba przyjąć, że są bariery, których przekraczanie nie jest możliwe, ba, niekiedy nie jest nawet potrzebne. Warto pamiętać o tym, że żyjemy wśród ludzi, że oni mogą nam pomóc, mogą nas wspierać i naprawdę nie jest żadną ujmą czy dyshonorem, że jakiś cel osiągamy wspólnie z innymi. Przeciwnie, może być nawet miłe, że inni mają udział w naszym sukcesie, że wraz z nami pokonują trudności. Doświadczyłem, jak wielka była radość moich bliskich i wszystkich osób, dzięki którym mogłem uczyć się, studiować, pracować. Ta świadomość daje mi wiele radości. Nie zawsze tak było, dorastałem do tego poprzez kolejne wydarzenia.  

Miałem okresy buntu i żalu do świata, gdy byłem w Laskach oderwany od rodziny. Bardzo wówczas zazdrościłem bratu i siostrze, że są wciąż z rodzicami. Przeżywałem mocno, gdy pan Henryk Ruszczyc zalecał mi pójście najpierw do szkoły zawodowej, gdy w liceum musiałem prosić koleżanki i kolegów o pomoc, gdy musiałem zawrócić z drogi na Świnicę. Przekonałem się, że na wszystko musi przyjść czas, że fakty, których nie rozumiem w danym momencie, zrozumiem później. Zrozumiałem, że warto nauczyć się przyjmować od innych ludzi wsparcie i dobro, że nie należy tego traktować jako coś upokarzającego. Jeżeli ja dzieląc się jakimś dobrem, odczuwam radość i satysfakcję z tego, że wspieram innych, analogicznie osoby, które świadczą dobro dla mnie - mogą odczuwać takąż radość. Odrzucając ich ofertę wsparcia pozbawiam ich możliwości doświadczenia owej radości, w pewnym sensie postępuję egoistycznie.  

Tak więc uważam się za człowieka szczęśliwego, choć może nie do wszystkich definicji szczęścia dałoby się wpisać moją sytuację. To mnie jednak nie martwi, gdyż nie odczuwam pragnienia, czy choćby potrzeby, zgłębiania filozoficznych definicji szczęścia. Myślę, iż dużo udało mi się osiągnąć, a jest to efektem kilku czynników.  

Jednym z nich jest ów pierwiastek, który otrzymujemy od Stwórcy jako "wiano" na życie. Myślę tu o potencjale intelektualnym, zdolnościach, jakkolwiek to nazwiemy. Każdy z nas otrzymuje jakąś porcję owego pierwiastka - jedni więcej, inni mniej, niektórym dane jest bardzo mało. Gdybym otrzymał mniejszą porcję tego pierwiastka, niż otrzymałem, najprawdopodobniej osiągnąłbym mniej.  

Kolejnym, bardzo ważnym czynnikiem była postawa moich rodziców, którzy okazując wiele miłości, nie zaniedbywali poszukiwania możliwości zmiany mojej sytuacji na drodze medycznej i skupili się przede wszystkim na tym, by przygotować mnie do życia ze złożoną niepełnosprawnością. Starali się zaszczepić mi postawę pozytywnego nastawienia do konkretnej sytuacji, do szukania sposobów rozwiązywania problemów, przekraczania barier, ale w łączności i we współpracy z innymi ludźmi. Najpierw była to najbliższa rodzina, później szersza rodzina i tak stopniowo coraz szersze środowisko.  

Następnym ważnym czynnikiem było spotykanie na drodze życiowej bardzo wielu mądrych, wspierających osób. Mają one swój udział w moich osiągnięciach. Ich udział był czasem wielki, czasem malutki, czasem bardzo pozytywny, czasem mało pozytywny - wszyscy byli potrzebni, wszyscy kształtowali mnie, świadomie bądź nieświadomie. Zdecydowanie więcej było postaw względem mnie pozytywnych, dominowały postawy wspierające, a nie opiekuńcze.  

Relacje z ludźmi były i są nadal dla mnie bardzo ważne. Jestem świadom tego, że dla niektórych jestem wzorem, ale są też tacy, którzy uważają, że czymś się im naraziłem, nie spełniłem oczekiwań czy pokładanych nadziei - przykro mi z tego powodu. Mam też świadomość, że popełniałem błędy, że się myliłem w ocenach. Trudno tego uniknąć i pewnie jeszcze nie jeden błąd popełnię. Nie żebym się usprawiedliwiał i bagatelizował swoje błędy. Po prostu w obecnym świecie, tak skomplikowanym, tak złożonym trudno o nieomylność. Jest to szczególnie niełatwe gdy z uwagi na dysfunkcję wzroku i słuchu są ograniczone możliwości rejestrowania, klasyfikowania i interpretowania sygnałów napływających z otoczenia i reagowania na nie. Myślę, że świadomość tego też jest jakimś elementem składającym się na sukces i poczucie szczęścia. Jakże częstym źródłem frustracji jest nadmierne przejmowanie się tym "co ludzie powiedzą", "jak mnie oceniają". Wiedza na ten temat jest ważna, ale nie można jej przeceniać.  

Reasumując myślę, że kluczem do sukcesu jest koncentrowanie się na tym, co dla nas jest możliwe, osiągalne, a nie rozpatrywanie barier w kontekście nieszczęścia i pretensji. Warto myśleć co i z kim możemy zrobić, a nie czego zrobić nie możemy. Jeżeli bliższa jest nam pozytywna postawa - to już chyba mamy 80 procent szans na osiągnięcie sukcesu.  

 

S.K. - Czy jeszcze chciałby Pan coś dodać, opowiedzieć o czymś ważnym albo niezwykłym?

 

G.K. - Tak się zastanawiam, ale właściwie to może już wystarczy, znalazłoby się z pewnością jeszcze kilka ciekawych wątków, tematów, refleksji, ale czas oddać miejsce innym. Może tylko na koniec - bo poruszyliśmy w naszej rozmowie wiele spraw trudnych, tematów poważnych, taka jedna refleksja. Warto na swoje życie, na swoją sytuację, na środowisko, w którym się obracamy spoglądać z pewnym dystansem, humorem, "przymrużeniem oka". Nie można być wciąż poważnym, akuratnym, traktować wszystkiego serio. To też bardzo pomaga przyjmować wszelkie życiowe doświadczenia, z tymi trudniejszymi włącznie.  

     

    S.K. - Dziękuję za interesującą rozmowę. Pańskie doświadczenia i przemyślenia mogą stać się kanwą, na której osoby niepełnosprawne mogą snuć własne losy. Pan mógł, to i ja mogę, mogą też inni. Niepełnosprawności nie można pokonać, ale jej skutki można poważnie ograniczyć. Taki wypływa wniosek z Pańskich doświadczeń i przemyśleń.

Raz jeszcze dziękuję.

Stanisław Kotowski  

    

     

Niektóre publikacje  

 

 Wyboista droga do dostępnej telewizji - Grzegorz Kozłowski

Od pewnego czasu słowo „dostępność” odmieniane jest we wszystkich możliwych przypadkach, wypowiadane w różnych kontekstach przez polityków, urzędników, działaczy organizacji pozarządowych i zwykłych ludzi. Szczególnie popularne stało się w środowiskach osób z niepełnosprawnością. Naszym pragnieniem jest, aby dostępne były wszystkie obiekty w przestrzeni publicznej - ulice, dworce, środki transportu. Pod pojęciem dostępności rozumiemy nie tylko możliwość przemieszczania się i docierania do różnych miejsc w taki sam sposób, jak mogą to robić osoby widzące, ale także możliwość docierania do treści. Chcemy móc odczytać tekst artykułu czy książki chcemy wiedzieć, jak wygląda obraz namalowany przez znanego artystę chcemy móc doświadczyć, odczuć, przeżyć to, co wszystko, czego doświadczają, co przeżywają ludzie widzący i słyszący.I to są naturalne pragnienia - chcemy bowiem funkcjonować tak samo jak ludzie sprawni. I mamy do tego prawo gwarantowane przez konstytucję albo ratyfikowaną kilka miesięcy temu przez Polskę Międzynarodową Konwencję o Prawach Osób Niepełnosprawnych przyjętą przez ONZ. Ale niestety, jakże często jest to tylko nasze prawo, które nie przekłada się na rzeczywistość. Jakże często o dostępność trzeba długo i uporczywie zabiegać, a nieraz wręcz walczyć. Jakże często słyszymy, że dostępność w jakimś konkretnym wymiarze nie jest dla nas możliwa, bo np. brak pieniędzy albo trudno znaleźć i wdrożyć odpowiednie rozwiązania techniczne czy organizacyjne. To, że nie wszystkie elementy otaczającej nas rzeczywistości są osiągalne dla ludzi z niesprawnością sensoryczną (czyli np. z uszkodzonym wzrokiem lub słuchem) nie zawsze jest efektem złej woli tych, od których zależy to, czy dany budynek, sztuka teatralna czy program tele9Świzyjny jest dostępny. Niekiedy brak dostępności wynika z braku wiedzy czy - jak kto woli - świadomości. I to trzeba zmieniać, podejmując różne działania edukacyjne. A gdy to nie wystarcza - również działania lobbingowe, rzecznicze.Prawo do dostępnościOd pewnego już czasu takie działania podejmowane są przez środowisko osób niewidomych, niesłyszących oraz słabosłyszących w odniesieniu do programów telewizyjnych emitowanych zarówno przez telewizję publiczną (państwową) jak i nadawców prywatnych (komercyjnych). Chodzi o to, aby telewidz niewidomy, niesłyszący lub słabosłyszący mógł na równi z osobami sprawnymi w pełni odebrać program telewizyjny - obojętnie, czy będzie to program informacyjny, film czy transmisja sportowa. Doskonale pamiętam, gdy będąc jeszcze dzieckiem w wieku przedszkolnym siadałem na kolanach mojego taty, który w barwny, plastyczny sposób opisywał, mówiąc bezpośrednio do mojego ucha to wszystko, co działo się na ekranie. Dzięki niemu mogłem oglądać przygody Kaczora Donalda, psa Pluto i inne bajki. Po takich - jak byśmy to dziś określili - audiodeskrypcjach byłem na bieżąco. Mogłem rozmawiać z rówieśnikami o oglądanych filmach, a jednocześnie rozwijała i kształtowała się moja wyobraźnia - tak potrzebna u człowieka z bardzo dużym ubytkiem wzroku. Później również lubiłem, gdy ścieżka dźwiękowa filmu czy reportażu telewizyjnego była uzupełniana opisami tego, co dzieje się na obrazie. Moi słabosłyszący znajomi cieszyli się, gdy film opatrzony był napisami (pojawiały się przy dolnej krawędzi ekranu i przeważnie odzwierciedlały dialog między bohaterami), a niesłyszący - gdy np. podczas programu informacyjnego było tłumaczenie na język migowy (tłumacz był widoczny w małym, odrębnym okienku w dolnym prawym rogu ekranu telewizyjnego). Te formy udostępniania treści programów telewizyjnych dla osób z dysfunkcją wzroku i słuchu, tak potrzebne, były jednak dawkowane w programach telewizyjnych w bardzo małych ilościach. Audiodeskrypcji dla osób niewidomych w tych programach w ogóle nie było. Zresztą i w innych produkcjach - np. filmach - audiodeskrypcja zaczęła pojawiać się całkiem niedawno - od 2006 r.Gdy więc w maju 2011 r. uchwalona została przez Sejm RP nowelizacja Ustawy o Radiofonii i Telewizji z 29 grudnia 1992 r. (tzw. „ustawy medialnej”) wydawało się, iż nareszcie są szanse na to, że programy telewizyjne staną się stopniowo coraz bardziej dostępne dla niewidomych, niesłyszących i słabosłyszących, a także innych odbiorców mających trudności z pełnym odbiorem dźwięku i obrazu telewizyjnego - np. ludzi starszych. Źródłem tej nadziei był ust. 1 Artykułu 18a wspomnianej ustawy, który stanowi co następuje: „Nadawcy programów telewizyjnych są obowiązani do zapewniania dostępności programów dla osób niepełnosprawnych z powodu dysfunkcji narządu wzroku oraz osób niepełnosprawnych z powodu dysfunkcji narządu słuchu, przez wprowadzanie odpowiednich udogodnień: audiodeskrypcji, napisów dla niesłyszących oraz tłumaczeń na język migowy, tak aby co najmniej 10% kwartalnego czasu nadawania programu, z wyłączeniem reklam i telesprzedaży, posiadało takie udogodnienia”.Takie brzmienie tego artykułu jest odległe od potrzeb i oczekiwań odbiorców z dysfunkcjami sensorycznymi - 10 zasu nadawania udogodnień w stosunku do całego czasu emisji programu telewizyjnego to bardzo mało. W trakcie prac nad nowelizacją Ustawy nie udało się jednak osiągnąć więcej. Co gorsza, tak sformułowany zapis okazał się bardzo niejednoznaczny, dawał możliwość do różnych interpretacji.Jest oczywistym, iż przyjęcie aktu prawnego, a nawet jego wejście w życie - czyli początek obowiązywania nie oznacza, że w tym samym momencie zawarte w nim zapisy realizowane są w pełnym zakresie. Potrzebny jest czas na to, aby np. nadawcy przygotowali się od strony technicznej, finansowej, organizacyjnej do zrealizowania zawartych w ustawie ilości udogodnień. Zresztą sama ustawa przewiduje okres przejściowy -w pierwszym roku obowiązywania minimalny pułap udogodnień określony został na 5%.Potrzebne zmianyOrganem, który w naszym kraju nadzoruje nadawców radiowych i telewizyjnych, przyznaje koncesje, monitoruje działalność, stanowi akty wykonawcze regulujące sposób działania nadawców jest Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji - KRRiT. Ten organ został więc zobligowany do wdrażania ustawy, do kontrolowania nadawców, na ile się do niej stosują. W ramach KRRiT powołana została grupa robocza, której zadaniem było wdrażanie i monitorowanie zaleceń zawartych w zacytowanym powyżej ustępie artykułu 18a ustawy medialnej. W skład grupy weszli przedstawiciele KRRiT oraz nadawców - zarówno publicznych jak i komercyjnych.Realizując zalecenia ustawy medialnej KRRiT prowadziła okresowy monitoring nadawców. W maju i czerwcu 2012 r. przeprowadziła konsultacje społeczne, zbierając opinie zarówno od nadawców, jak i odbiorców programów telewizyjnych. Wtedy również w skład wspomnianej grupy roboczej powołani zostali dodatkowo przedstawiciele środowiska osób niewidomych - Barbara Szymańska, z Fundacji Audiodeskrypcja, niesłyszących - Anna Szacha - z Organizacji Niesłyszących i Słabosłyszących Internautów (ONSI), głuchoniewidomych - autor tego artykułu - Grzegorz Kozłowski - z Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym. Wszyscy oni zostali desygnowani do grupy roboczej przez Forum Dostępnej Cyberprzestrzeni (FDC) - nieformalne zrzeszenie organizacji pozarządowych, które podejmują aktywne działania w zakresie dostępności dla wszystkich Internetu, materiałów audiowizualnych, mediów, urządzeń mobilnych, a także obiektów w przestrzeni publicznej.W trakcie wspomnianych konsultacji społecznych FDC, a także inne organizacje i instytucje, przedstawiły swoje postulaty dotyczące dostępności programów telewizyjnych. Zwróciliśmy uwagę, że oczekujemy systematycznego wzrostu ilości udogodnień w kolejnych latach tak, aby do roku 2020 osiągnąć pułap 50 proc. dostępnych programów. Krytycznie odnieśliśmy się również do interpretacji, jaką przyjęła KRRiT, która uznała, że łączny czas wszystkich udogodnień - a więc audiodeskrypcji, napisów oraz języka migowego winien wynosić 10% kwartalnego czasu nadawania z wyłączeniem reklam i telesprzedaży. Tymczasem odbiorcy - reprezentanci środowiska osób z niepełnosprawnością interpretują zapis z artykułu 18a w ten sposób, że każde z tych udogodnień powinno stanowić co najmniej 10ćzasu nadawania, co wynika z prostego faktu, że każde z udogodnień przeznaczone jest dla innej grupy odbiorców - audiodeskrypcja - dla niewidomych, język migowy - dla osób niesłyszących nieposługujących się językiem polskim i wreszcie napisy - dla osób słabosłyszących i niesłyszących posługujących się językiem polskim. Warto nadmienić, niejako przy okazji, że przebieg konsultacji społecznych, jak również wyniki monitoringu prowadzonego przez KRRiT pokazały, że niektórzy nadawcy robią wszystko, by wprowadzić jak najmniej zaleceń ustawy i np. uznają relacje komentatorów sportowych za audiodeskrypcję - tak czynił np. Polsat.Razem czy osobno?We wrześniu 2012 roku grupa robocza podjęła pracę nad zaopiniowaniem rozporządzeń przygotowywanych przez KRRiT w następstwie analizy wyników wspomnianych wcześniej konsultacji społecznych. Jedno z rozporządzeń miało dotyczyć tzw. małych nadawców - czyli głównie nadawców lokalnych sieci telewizji kablowej, dla których przewidziane przez ustawę medialną minimalne kwoty udogodnień miały zostać zmniejszone do poziomu 1%. W drugim rozporządzeniu miały zostać określone kwoty udogodnień dla pozostałych nadawców, przy czym KRRiT zgodnie ze swoją interpretacją przytoczoną wcześniej - chciał, aby łączny czas nadawania programów z udogodnieniami wynosił co najmniej 10łzasu nadawania. Z tym stanowiskiem KRRiT przedstawiciele strony społecznej nie mogli się zgodzić. Tym bardziej, że np. w pewnym momencie KRRiT oraz nadawcy proponowali pułap 6 godzin audiodeskrypcji kwartalnie. Konsekwentnie prezentowaliśmy swoją interpretację zapisów ust. 1 Art. 18a o konieczności rozłącznego traktowania poszczególnych udogodnień i uznania, że pułap 10 proc. otyczy każdego z nich. W wyniku silnej presji KRRiT, która generalnie przyjmowała argumenty nadawców, a ignorowała stanowisko reprezentantów środowisk osób z niepełnosprawnością pod groźbą nie wydania żadnego rozporządzenia, odstąpiliśmy od dalszych, bezskutecznych protestów, co otworzyło drogę do przyjęcia rozporządzenia w kształcie odpowiadającym nadawcom.Ponieważ przewodnicząca grupy roboczej poprosiła o to, abyśmy przedstawili pisemne opinie prawników uzasadniających naszą interpretację zapisów ustawy zwróciliśmy się m.in. do rzecznika praw obywatelskich, prof. Ireny Lipowicz. I taką opinię otrzymaliśmy - była zgodna z naszą interpretacją. Ponadto otrzymaliśmy też opinię prawną mec. dr. Szymona Byczko z Uniwersytetu Łódzkiego - członka Krajowej Rady Adwokackiej - jego opinia również potwierdzała naszą interpretację. To jednak nie wpłynęło na zmianę opinii i postawy pozostałych członków grupy roboczej i KRRiT. Rzecznik praw obywatelskich, prof. Lipowicz skierowała zresztą odrębne pismo do przewodniczącego KRRiT, wyraźnie podkreślając zasadność argumentów prezentowanych przez stronę społeczną. Doszło do spotkania rzecznika praw obywatelskich i szefa KRRiT - uczestniczyliśmy w nim na zaproszenie prof. Lipowicz. Niestety, KRRiT wydaje się niewzruszona w swoich poglądach i wciąż stoi na stanowisku, że jej interpretacja zapisu ustawy jest obowiązująca. Jest faktem, że niektórzy inni prawnicy zwracają uwagę na niejasne sformułowania zawarte w Art. 18a - to, co łączy wszystkich, to opinia, że konieczna jest kolejna nowelizacja ustawy medialnej i wiadomo, że ona niebawem nastąpi.Tak więc walka o dostępność programów telewizyjnych dla osób niewidomych, niesłyszących, słabosłyszących i innych mających trudności z odbiorem tych programów trwa. W maju doszło do kolejnej wymiany pism między FDC a przewodniczącym KRRiT i wiele wskazuje na to, że nie obejdzie się bez nagłośnienia nieprzychylnej osobom niepełnosprawnym postawy KRRiT oraz nadawców w mediach. W momencie gdy niniejszy tekst został napisany skierowano pismo w tej sprawie do szefów klubów parlamentarnych poszczególnych partii, przygotowana została informacja prasowa, która będzie rozesłana przez nasze organizacje do dziennikarzy. Myślę więc, że życie dopisze ciąg dalszy tej historii - kolejny odcinek tej pełnej „wybojów” drogi do telewizji dostępnej dla wszystkich.***Od redakcji: 5 czerwca 2013 r. TVP SA, Telewizja POLSAT, Telewizja TVN, Telewizja PULS, Polskie Media (TV4), ATM Grupa SA, Stavka Sp. z o.o. podpisały porozumienie dotyczące realizacji udogodnień dla osób z niepełnosprawnością wzroku i z niepełnosprawnością słuchu w programach telewizyjnych. Porozumienie obowiązywać będzie od 1 lipca 2013 r., nie obejmuje jednak wszystkich oczekiwań zgłoszonych przez osoby niepełnosprawne. Niektóre ze zgłaszanych propozycji wymagają zmiany obowiązującego prawa, inne - zwiększenia nakładów finansowych lub wdrożenia odpowiednich rozwiązań technicznych przez nadawców - jak tłumaczy KRRiT. Z treścią porozumienia można zapoznać się na stro

   nie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji - www.krrit.gov.pl.  

Pochodnia , mau czerwiec  2013