Zachowam w pamięci

Zofia Krzemkowska

"Bo piękno na to jest, by zachwycało

Do pracy - praca, by się zmartwychwstało"

(C.K. Norwid, "Promethidion")

Interpretacje utworów pianistycznych wykonywanych przez Edwina Kowalika znam przede wszystkim z nagrań płytowych. Uważam je za bardzo piękne i słuchałam

ich wielokrotnie. Popularyzowałam też jego muzykę wśród uczestników kursów w Ośrodku Rehabilitacji w Bydgoszczy - przede wszystkim przez radiowęzeł, ale

także bezpośrednio na lekcjach, które prowadziłam. Chciałam, żeby stanowił dla nich wzorzec człowieka, który wiele osiągnął dzięki talentowi, odpowiedniemu

ukierunkowaniu przez nauczycieli i własnej wytężonej pracy. Edwin Kowalik należał niewątpliwie do grona najwybitniejszych polskich niewidomych muzyków

XX wieku. Bezpośrednio, na żywo, słuchałam go zaledwie kilkakrotnie - ostatni raz w 1996 r. w Warszawie podczas obchodów 50-lecia zjednoczenia ruchu niewidomych.

Po występie spotkaliśmy się, żeby lampką szampana wznieść toast za pomyślność Związku i środowiska niewidomych.

Dłuższy bezpośredni kontakt mieliśmy podczas pallotyńskiej pielgrzymki do Wilna do Matki Boskiej Ostrobramskiej, śladami Mickiewicza, do grobu Maryli Wereszczakówny-Putkamerowej, do Katynia na groby pomordowanych Polaków i do Smoleńska. Pamiętam, że aktywnie uczestniczył we mszach świętych, czytając teksty. Podziwiałam relacje między

małżonkami. Byli dla siebie wzajemnie wsparciem. Świadczona pomoc była dyskretna, nie narzucająca się, udzielana w sytuacjach koniecznych, ale nie ograniczała się tylko do nich dwojga. Państwo Kowalikowie chętnie nawiązywali kontakty z innymi. Sama też korzystałam z ich pomocy i dzieliłam się z nimi swoimi przemyśleniami i doznaniami: wynikającymi z rozmodlenia w sanktuariach i katedrach, odkrywania śladów przeszłości - polskości, zwiedzania zabytków, poznawania nowych ludzi - Polaków i Litwinów oraz kontaktu z otaczającą nas przyrodą. Pamiętam naszą zadumę nad katyńskimi mogiłami. Pamiętam wszystkie wrażenia z tamtych dni.

To były ostatnie bezpośrednie moje kontakty z panem Edwinem. Cieszę się, że zaistniały.

Ostatnią płaszczyzną moich wspomnień jest Magazyn Muzyczny redagowany przez Edwina Kowalika, który czytałam przez wiele lat, a także zamieszczałam na jego

łamach wywiady z niewidomymi muzykami. Podobnie jak muzykę Edwina Kowalika, tak i jego Magazyn Muzyczny usilnie propagowałam w bydgoskim Ośrodku Rehabilitacji,

pozyskując mu nowych czytelników.

Szczególnie ceniłam świąteczne życzenia redagowane przez Edwina Kowalika. Nie były to tuzinkowe, utarte formułki powtarzane co roku, zawsze te same, ale serdeczne słowa podnoszące na duchu, przynoszące nadzieję, skierowane do serca każdego. Chętnie czytałam cykl: "Z dziennikarskich podróży", np. "Witaj, Italio" albo relacje z własnych koncertów dla Polonii w Stanach Zjednoczonych. Okazało się, że Edwin Kowalik był nie tylko doskonałym muzykiem, ale także wspaniałym gawędziarzem, który precyzyjnie dobierał słowa, aby jak najpełniej wyrazić to, "co pomyśli głowa". W wydrukowanych zapiskach z podróży kreślił

wyrazisty obraz miejsc, świątyń, zabytków, cmentarzy, ludzi, przyrody, do których dotarł. Najwidoczniej jego drugą pasją, poza muzyką oczywiście, było podróżowanie. Lubił poznawać świat i nowych ludzi.

Wielokrotnie byłam we Włoszech i podziwiam plastykę, wierność i barwność opisów Edwina Kowalika oddziałujących na wyobraźnię czytelnika. Do dziś przechowuję te opisy wycięte z poszczególnych numerów Magazynu Muzycznego. Często do nich zaglądam, zwłaszcza przed i po podróży do Italii, aby skonfrontować moje doznania z jego - tymi sprzed lat. Upływ czasu nie ma tu znaczenia, wszystko jest autentyczne. Czytam to jednym tchem, za każdym razem z dużym zainteresowaniem. Przytaczam dwa cytaty z IV części "Witaj, Italio".

Cmentarz w Loretto

(Byłam tam z pielgrzymką Krajowego Duszpasterstwa Niewidomych.)

"Za bazyliką w Loretto w oddali cmentarz polskich żołnierzy poległych w walce o Italię w sierpniu 1944 r. Kupuję świece. Trzymając je w rękach, schodzimy kondygnacjami ku morzu - na dole u podnóża pochyłości rozciąga się ów niezwykły w swym nastroju cmentarz. Mijamy figurę Marii i wchodzimy w oszałamiający szpaler róż. Ich płatki, ogromne niczym motyle-giganty, zwieńczają zwykłe groby, obłożone marmurowymi ramami i wysypane pośrodku wielobarwnymi kamyczkami.

Cisza, woń kwiatów, wąskie aleje, krzyże, napisy, imiona i nazwiska Polaków, Żydów, nawet Mahometan, walczących ramię w ramię. Zatrzymujemy się przy biało-czerwonej

odszczepce róży - symbolu polskości i zanurzamy się ponownie w pnącza białych i żółtych róż."

A oto opis włoskiej przyrody z okolic Padwy:

"Rozległe przestrzenie, ciągnące się w dal mieniły się tysiącem barw, tworzących symfonię światła i kolorów. Horyzont łączący ziemię i niebo drgającą lekko

jasnością, przyciągał i wabił wzrok. Przyroda oddychała żarliwie zielonością i blaskiem. Słońce stało już wysoko. Syciło świat, oblewało go gorącym tchnieniem,

niosącym siłę i pragnienie życia.

Oblani tym jasnym blaskiem, wjeżdżamy do Padwy. Ulice Padwy wyprowadzają nas na autostradę otoczoną wspaniałymi cyprysowymi gajami i domkami oplecionymi

winem."

Są też niespełnione marzenia, np. pielgrzymka do Ziemi Świętej, do której tak bardzo chciał dotrzeć. Często o tym mówił. Szkoda, że choroba, a potem przedwczesna śmierć stanęły na przeszkodzie realizacji tego pragnienia.

"Za wspomnieniem - płyń spomnieniem..."

(C.K. Norwid, "Italiam! Italiam!").

Nowy Magazyn Muzyczny  nr25 2008