Ze sztambucha starego komucha  

Smutne refleksje nad filmem o Mieczysławie Koszu  

 

Gdzieś na początku uczęszczania do szkoły podstawowej przy Państwowym Zakładzie Dzieci Niewidomych we Wrocławiu pojawili się ludzie, którzy badali zdolności i możliwości muzyczne uczniów. Gdy kogoś "złapali", to natychmiast była przedstawiana rodzicom delikwenta propozycja przejścia do tworzonej szkoły muzycznej dla niewidomych w Krakowie. Znalazłem się wśród tych rokujących duże nadzieje. Rodzice moi jednak brali pod uwagę nie tylko propozycje emisariuszy, ale także inne warunki. Ważne było chociażby to, że we Wrocławiu miałem dziadków i wujków, a zatem moja nauka nie była do końca zerwaniem więzi z domem rodzinnym, co miałoby miejsce w wypadku przejścia do szkoły krakowskiej. Ponadto brali też pod uwagę moje na ten temat zdanie, a skoro wyraziłem się niechętnie o takiej perspektywie, dali sobie spokój. W wyniku tego otrzymali od dyrekcji krakowskiej szkoły list, w którym dyrekcja ta ubolewała nad faktem, że rodzice moi nie chcą zapewnić mi dobrej przyszłości i rozwijać muzycznych predyspozycji. Podobno potem służyłem jako straszak dla Czesława Kurka, który rzekomo miał być przyjęty na moje miejsce. Gdy nie spełniał oczekiwań profesorów, musiał wysłuchiwać, że gdyby nie fakt, iż Ogonowski zrezygnował, to jego by tu nie było.  

Niedawno oglądałem w telewizji film o Mieczysławie Koszu i odżyły w mojej pamięci całe te perypetie, list dyrekcji, rozterki moich rodziców, późniejsze opowiadania Cześka Kurka, który opowiedział mi, jaką w jego szkolnym życiu odegrałem rolę. Znałem zresztą później wielu absolwentów tej muzycznej szkoły. Jedno jest pewne, że szkoła ta przez lata istnienia nie wypromowała nikogo, mimo że było tam trochę osób zdolnych. W zasadzie jedynym genialnym okazał się właśnie Mietek Kosz, ale jego życie trwało krótko. Nie było bowiem w naszym ludowym kraju instytucji impresariatu, które mogłyby wylansować kogoś wybitnie zdolnego, a jednocześnie życiowo kruchego. Nie należy przy tym zapominać, że ludzie wybitni, artyści w szczególności, bywają charakterologicznie trudni. Myślę też, że na artystycznym smutku, którym jest przepojona - jak twierdzili rozmówcy w filmie - jego muzyka, zaciążyło i to, że ojciec zaniósł go do stajni, licząc na zadeptanie przez konie, gdy zorientował się, że ze wzrokiem coś u jego syna nie tak. Matka uratowała dziecko, ale kolega ze sfer artystycznych, który widział, jak Mietek porusza się po gzymsie okiennym, już nie zdążył, chociaż robił, co mógł.   

Wiele pytań rodzi ten film, kiedy wsłuchać się w wypowiedzi jego kolegów, tak wysoko ceniących wielkość Kosza. Pytania te pozostaną bez odpowiedzi. Sądzę, że nastawienie spółdzielczości niewidomych oraz Polskiego Związku Niewidomych na masowość i przeciętność nie stwarzało wówczas żadnych warunków dla wspomaganego fachowo rozwoju wielkich indywidualności. Tak było w sensie oficjalnym, bo jeśli ktoś miał szczęście, jak np. Michał Kaziów, spotkać na swej drodze kogoś takiego, jak Halina Lubicz, jego losy toczyły się zazwyczaj inaczej. I wtedy wcale nie musiał być ani genialny, ani wielki, wystarczyło, że miał swego życiowego przewodnika. Tego niewątpliwie Mietkowi zabrakło. Zabrakło mu też życiowej zaradności.  

A ile takich zmarnowanych talentów było jeszcze, takich, które nie zdążyły się nawet ujawnić, bo konie zdążyły zadeptać? I pytanie najważniejsze: ile takich istnień marnuje się dziś, chociaż miał to być ustrój znacznie lepszy i znacznie normalniejszy?  

Pomimo nastawienia na proletariacką masowość i prostą fizyczną pracę, Związek dysponował ongiś choćby takim narzędziem, jak zasiłki lektorskie, które uzupełniały dodatkowe wydatki niewidomego pracownika umysłowego, naukowca, prawnika, tłumacza. Przy okazji przełomu ustrojowego wprowadziliśmy zasadę, że pracodawca winien na niepełnosprawnym zarobić, bo inaczej nie zatrudni. I dziś doszliśmy do takiej sytuacji, że pracodawca wprawdzie zarabia, ale niekoniecznie zatrudnia. Często to nie wolontariusze pomagają niewidomym, ale niewidomi zgłaszają się na wolontariat, aby za darmo robić to, co za pieniądze robią osoby zdrowe.   

Wiele czasu i opracowań poświęca się różnego rodzaju dostosowaniom stanowisk pracy do możliwości osób niepełnosprawnych, a z kolei te dostosowania czynią zatrudnienie niemożliwym. Restauracje typu "ślepa krowa" nie tylko uwłaczają godności niewidomych, ale stanowią nawrót do praktyk z zamierzchłych czasów. Była kiedyś w telewizji sztuka, w której pokazywano, jak pewien francuski przedsiębiorca urządzał sobie komiczne występy orkiestry ślepców, zginął zresztą z ręki jednego z tych upokarzanych. Właśnie po tym zdarzeniu i powieszeniu ślepego mordercy, ludzie przyszli po rozum do głowy i rozpoczęła się epoka Valentina Hauy i Ludwika Braillea. Może coś się i u nas rodzi, ale w niemałych bólach. Może zanim dojdziemy do poszanowania osób niepełnosprawnych, nie tyle jako względnie łatwego źródła dochodu pracodawców, ile jako człowieka, któremu należy się szacunek, choćby za to, że usiłuje tę swoją niepełnosprawność maksymalnie zniwelować. Ale wcześniej może potrzebne są "ślepe krowy" i udawane zatrudnienie. Idąc dalej tym tropem, zaczynam sobie wyobrażać, że wkrótce ktoś, kto weźmie sobie za małżonka osobę niepełnosprawną, będzie otrzymywał jakąś finansową rekompensatę po wypełnieniu określonego wniosku i złożeniu go, na przykład w pcpr. Aż w końcu, jak w tej wspomnianej przeze mnie sztuce telewizyjnej, znajdzie się niepełnosprawny współmałżonek, który zaszlachtuje zdrowego współmałżonka i ludzie pójdą po rozum do głowy. Ale kiedy to będzie?   

Stary komuch proponuje następującą odpowiedź: wtedy, kiedy niewidomi i w  

   ogóle niepełnosprawni stanowczo sprzeciwią się szarganiu ich godności.

Biuletyn Trakt 11-2008