Wspomnienie o Januszu Korczaku

Nie jest łatwo mówić o Januszu Korczaku - "Starym Doktorze" z radia - Henryku Goldszmicie. Niełatwo, bo była to natura skomplikowana, o szerokich zainteresowaniach - lekarz, pisarz i wychowawca. Nie jest łatwo też mówić o człowieku, wokół którego powstała legenda.  

Janusz Korczak - Henryk Goldszmit urodził się w 1879 roku i był synem zamożnego adwokata warszawskiego. W dzieciństwie otaczał go dobrobyt, serdeczna i troskliwa opieka. Trwało to jednak niezbyt długo. Gdy Henryk miał kilkanaście lat, jego ojciec ciężko zachorował psychicznie. Kilkuletnia choroba ojca i jego przedwczesna śmierć wyczerpały wszelkie zasoby materialne rodziny. Cały ciężar utrzymania matki i młodszej siostry spadł na barki Henryka - młodego studenta medycyny. Rozpoczęły się korepetycje w dzień, a nauka w nocy. Henryk kończy jednak uniwersytet i zaczyna nowy okres w życiu - lekarza dziecięcego.  

Dziwny to był jednak lekarz. Szybko zdobywa sobie uznanie wśród pacjentów. Szybko mógłby stanąć w rzędzie dobrze sytuowanych lekarzy warszawskich. Doktor Goldszmit jednak patrzy na świat krytycznie. Widzi w nim ludzi sytych do przesady, i ludzi, ciężko pracujących na kawałek chleba, ludzi wyzyskiwanych i pogardzanych. Widzi rozkapryszonych  synalków i naprawdę chore dzieci proletariatu. Do bogatych pacjentów udaje się jednak niechętnie. Do biedoty idzie z całym oddaniem. Idzie nie tylko w dzień, ale i o każdej porze nocy. Od bogatych żąda wygórowanych honorariów, od biedoty bierze grosze albo leczy darmo, często nawet zostawia pieniądze na lekarstwa. Pracuje ponadto w szpitalu dziecięcym im. Baumanów i Bersonów przy ulicy Śliskiej. W międzyczasie uzupełnia swoje studia medyczne w Berlinie i Paryżu.  

Około 1908 roku Janusz Korczak zostaje zaproszony na wieczorek, poświęcony twórczości Marii Konopnickiej do przytułku dla dzieci żydowskich przy ulicy Franciszkańskiej. Odtąd wizyty jego w tym zakładzie są coraz częstsze. Wreszcie pozostaje tam na stałe jako wychowawca. W roku 1911 Towarzystwo "Pomoc dla sierot" wybudowało dla dzieci żydowskich nowy dom przy ulicy Krochmalnej 92. Kierownictwo tej placówki powierzono Korczakowi. Pozostał tam do końca życia.

Wybuch pierwszej wojny światowej odrywa Korczaka od jego dzieci. Zostaje lekarzem w wojsku. Po wielu wędrówkach z lazaretem wojskowym trafia Korczak do Kijowa. Tam spotyka się ze Stanisławem Podwysockim, któremu udaje się wyreklamować go z wojska i wciągnąć do współpracy z Maryną Falską, która prowadziła wówczas w Kijowie internat dla polskich chłopców.  

Przy pierwszej okazji wraca Janusz Korczak do Warszawy i znów widzimy go w "Domu Sierot" przy ulicy Krochmalnej. W roku 1919 Maryna Falska wraz z Marią Podwysocką w oparciu o Związki Zawodowe organizują zakład wychowawczy dla dzieci polskich "Nasz Dom" w Pruszkowie. Dr Korczak przyłącza się do nich i bardzo blisko współpracuje z tym zakładem przez długie lata.  

Janusz Korczak pochodził ze środowiska postępowej burżuazji żydowskiej. Ojciec jego utrzymywał kontakt z postępową inteligencją polską i w duchu integracji wychowywał swe dzieci. W latach młodzieńczych Korczak skłania się ku socjalizmowi i współpracuje z lewicowym "Głosem", redagowanym przez J.W. Dawida. Jednak po roku 1905 coraz bardziej oddala się od ruchu politycznego i obiera inną drogę - reformowania świata - drogę poprzez wychowanie nowego, lepszego, sprawiedliwszego człowieka. Stąd zakłady swoje zorganizował na wzór demokratycznego społeczeństwa. W tym nowym społeczeństwie dziecięcym obowiązywały specjalne prawa: istniał sejm, sąd dziecięcy i przeprowadzane były plebiscyty. Społeczeństwo to posiadało nawet swoją własną  gazetę.  

W dziecku widział Korczak nie tylko człowieka jutra, którego wychowanie ma przysposabiać do jego przyszłych obowiązków - widział on w nim odrębną indywidualność, posiadającą własne zamiłowania i własne potrzeby. Ponieważ dzieci stanowią trzecią część ogółu obywateli - żądał dla nich pełnego szacunku i uznawania pełni ich potrzeb. Na potrzeby te powinna być sprawiedliwie przeznaczona trzecia część dochodu społecznego. O prawo do szacunku, o radość i bezpieczeństwo dziecka walczył Korczak przez całe swe życie.  

Wielką wagę przypisywał Korczak gazecie dziecięcej. W obu jego zakładach istniały takie gazetki, do których sam pisał artykuły wstępne. W roku 1936 uzyskuje zgodę redakcji "Naszego Przeglądu" na wydawanie tygodniowego dodatku pod tytułem: "Mały Przegląd". Przez cztery lata sam Korczak jest jego naczelnym redaktorem. Potem przekazuje redakcję gazety swemu pracownikowi - Igorowi Newerly'emu. Poszczególne działy redaguje sama młodzież. Pismo wychodzi do wybuchu drugiej wojny światowej.

Janusz Korczak był wykładowcą w Instytucie Pedagogiki Specjalnej i w Wolnej Wszechnicy Polskiej. W latach 1936 - 1938 był jednym z najpopularniejszych prelegentów Polskiego Radia.  

Odrębną kartę w życiu Henryka Goldszmita stanowi jego twórczość pisarska, dla której przyjął pseudonim - Janusz Korczak. Oryginalny "korczakowski" styl odróżnia go od wszystkich naszych pisarzy. Pisał dla dzieci i dla dorosłych. Książki jego posiadają nieocenioną wartość dla rodziców i wychowawców. Korczak napisał ponad dwadzieścia książek. Oto ich niektóre tytuły: "Dziecko Salonu", "Jak kochać dziecko", "Kiedy znów będę mały", "Prawo dziecka do szacunku", "Król Maciuś Pierwszy", "Król Maciuś na wyspie bezludnej", i inne.  

W pamiętnym wrześniu 1939 roku wkłada Korczak mundur oficera polskiego. Wygłasza przez radio obok Starzyńskiego i Niedziałkowskiego płomienne wezwania do obrony stolicy.  

Z upadkiem państwowości przychodzi ciężki okres. Korczak wyczerpany i załamany walczy zaciekle o zapewnienie bytu swoim wychowankom. W czasie interwencji w jednym z niemieckich urzędów zostaje zaaresztowany; wypuszczono go jednak po paru miesiącach na skutek starań jego byłych uczniów.  

"Dom Sierot", przeniesiony do getta, dwukrotnie musi zmieniać swój lokal. Korczak w dzień biega po urzędach, a nocą pisze swe ostatnie pamiętniki. Pragnąc podtrzymać dzieci na duchu, opowiada im bajki o lepszym, sprawiedliwszym i radośniejszym życiu.  

Wreszcie przychodzi tragiczny dzień 5 sierpnia 1942 roku. Gestapo otacza "Dom Sierot". Korczak wie, dokąd pójdą. Każe dzieciom ładnie się ubrać, ustawia je w ordynku, daje sztandar w ręce. Dwustuosobowa gromada dzieci żydowskich  pomaszerowała na punkt przeładunkowy na ulicy Stawki.  

Dalej oddajmy głos legendzie.   

"Janusz Korczak szedł prosto na przedzie,

z gołą głową, z oczami bez lęku.  

Za kieszeń trzymało go dziecko,  

dwoje małych trzymał na ręku.  

Ktoś doleciał, papier miał w dłoni,  

coś tłumaczył i wrzeszczał nerwowo:  

- Pan może wrócić... jest kartka od Branda... -

Korczak niemo potrząsnął głową.  

Nawet wiele im nie tłumaczył,  

tym, co przyszli z łaską niemiecką.

Jakże włożyć w te głowy bezduszne,

co to znaczy - samo zostawić dziecko...

Tyle lat... W tej wędrówce upartej,  

by w dłoń dziecka kulę dać słońca.  

Jakże teraz zostawić strwożone?

Pójdzie z nimi dalej... do końca".  

[Z wiersza Władysława Szlengiela]

Takim był lekarz dziecięcy i wychowawca - Henryk Goldszmit. Takim był pisarz -  Janusz Korczak.  

Ocenę jego pracy literackiej, słuszność jego myśli pedagogicznej i wartości jego systemu wychowawczego da nam czas i nauka. My dzisiaj widzimy w Korczaku człowieka, który wszystkie swoje myśli i najlepsze uczucia oddał dziecku, poświęcił mu pracę swego długiego życia i wreszcie życie samo.  

Za to go czcimy i głęboki hołd mu składamy.

Pochodnia, październik 1957  

 

 Andrzej Rudolf Stasik

W dniu 19 września tego roku, idąc do pracy, zmarł na udar serca kolega Rudolf Andrzej Stasik z Bytomia.

Rudolf Andrzej Stasik był jednym z pionierów ruchu organizacyjnego śląskich niewidomych i całe swe życie im poświęcił. Zasługuje on w pełni na wdzięczną pamięć ogółu niewidomych. Urodził się   28 listopada 1885 roku w Rozbarku - Bytomiu. Rodziców stracił, mając siedem lat.  po piętnastym roku życia utracił wzrok przez zapryśnięcie oka żrącym kwasem. W 1901 roku dostał się do Zakładu dla Niewidomych we Wrocławiu, gdzie przebywał przez pięć lat i gdzie zdobył przygotowanie do życia "po niewidomemu". W zakładzie tym uczy się muzyki i strojenia fortepianów.  

 Po powrocie do Bytomia udziela lekcji muzyki i zajmuje się stroicielstwem. Odznacza się wielką pracowitością i wkrótce dochodzi do znacznego majątku. W roku 1911 zakłada własny skład instrumentów muzycznych, w którym prowadzi ich naprawę, sprzedaż i wypożyczalnię pianin i fortepianów oraz ich strojenie. Firma ta egzystuje do1945  roku.  

W 1914 Rudolf Andrzej Stasik ożenił się z młodą i ładną niewiastą; mieli pięcioro dzieci. Po kilku latach rozchodzą się jednak.   Stasik sam wychowuje swoje dzieci. Powtórnie ożenił się w 1948r.  Obecnie osierocił żonę i ośmioletniego synka.

W grudniu 1911 roku wraz z dziesięcioma innymi niewidomymi zakłada w Bytomiu Górnośląskie Stowarzyszenie Niewidomych - Oberschlessischer Blinden Verrein. Pierwsze zebrania odbywają się w mieszkaniu Stasika. Stowarzyszenie to rozrasta się szybko; w niedługim czasie dochodzi do pięciuset - sześciuset członków i posiada dziewięć kół, rozsianych po Śląsku i Opolszczyźnie.  

 Do Stowarzyszenia, oprócz niewidomych członków rzeczywistych, należą i osoby widzące, jako członkowie wspierający. Stowarzyszenie współpracuje z duchowieństwem, gminami, a przede wszystkim z Katolicką Ligą Kobiet, która przychodzi niewidomym z wydajną pomocą w urządzaniu wszelkich imprez o charakterze kulturalno - oświatowym i w gromadzeniu funduszy z ofiar społecznych.  

W Bytomiu Stowarzyszenie zakupuje dom, w którym zakłada warsztaty szczotkarskie i koszykarskie. W domu tym obecnie mieści się spółdzielnia niewidomych i internat. Stowarzyszenie zakłada warsztaty i w innych miastach śląskich. W warsztatach pracują i uczą się zawodu śląscy niewidomi. Ponadto Stowarzyszenie pośredniczy w wynajdowaniu pracy dla niewidomych w innych zakładach i organizuje pracę chałupniczą. Stowarzyszenie wyjednuje pewne przywileje dla niewidomych, na przykład ulgi w podatkach komunalnych, zniżkę w płaceniu podatku obrotowego, zniżki w przejazdach kolejowych i tramwajowych. Niewidome dzieci i dorosłych ociemniałych Stowarzyszenie kieruje do zakładów we Wrocławiu i w Berlinie.  

Rudolf Andrzej Stasik z ramienia Niemieckiego Ministerstwa Opieki Społecznej jest kuratorem do spraw niewidomych w Prowincji Śląskiej. Stanowisko to wybitnie dopomaga Stasikowi w jego działalności społecznej i ułatwia pracę Stowarzyszenia. Po podziale Śląska na polski i niemiecki powstaje w Chorzowie Stowarzyszenie Niewidomych Województwa Śląskiego, a Stasik nadal prowadzi pracę na Śląsku niemieckim. Stowarzyszenia te w dalszym ciągu współpracują ze sobą.  

Pisząc o Stasiku, należy podkreślić z uznaniem jeszcze jeden moment. Na śląskiej rubieży istniały znaczne antagonizmy i walki narodowościowe. Dla Kolegi Stasika względy te nie odgrywały żadnej roli. Stał on na słusznym stanowisku, że każdy niewidomy jest jednakowo nieszczęśliwy z powodu utraty wzroku i każdemu należy się jednakowa pomoc.  

Dziś, oddając hołd Koledze Stasikowi, bierzmy go za przykład prawości, pracowitości i wielkiej ofiarności w  pracy społecznej dla niewidomych.  

Pochodnia, listopad 1957

 

 Nagrody za materiały do historii niewidomych

Praca nad historią niewidomych w Polsce powoli postępuje naprzód. Początkowo pragnęliśmy oprzeć się na informacjach, przesłanych nam przez samych niewidomych. Rozpisaliśmy ankietę i rozesłaliśmy ją do sześćdziesięciu sześciu osób. Okazało się, że niewidomi nie są skorzy do pisania. Na tę liczbę wysłanych ankiet i listów ponaglających otrzymaliśmy do dnia 4 października bieżącego roku tylko dwadzieścia pięć odpowiedzi, w tym cztery od osób widzących - dyrektora Banacha z Bydgoszczy, Gunackiej i Januszkiewicza z Łodzi, Piotrowskiego z Krakowa i Hanny ? Temerson z Łodzi. Od niewidomych otrzymaliśmy dziesięć odpowiedzi. Wśród nich jedną z Anglii od pana Fleischera - założyciela Żydowskiego Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi w Warszawie.  

Wobec piórowstrętu niewidomych kolegów musieliśmy zmienić metodę pracy - przeszliśmy na wywiady bezpośrednie. Przeprowadziliśmy je z jedenaściorgiem niewidomych. Poza tym otrzymaliśmy bardzo niewiele materiałów w postaci sprawozdań, statutów, fotografii i broszur. Spośród dwudziestu pięciu osób, które przysłały odpowiedzi lub udzieliły wywiadu, nagrodzono siedemnaście. Przy przekazywaniu nagród niestety nie mogliśmy kierować się tylko wartością informacji i materiałów, jak to było zapowiedziane początkowo. Spotkawszy się bowiem z ogólną obojętnością niewidomych w stosunku do tej ankiety, wzięliśmy pod uwagę przede wszystkim gotowość pomocy Związkowi, a więc  nagrodziliśmy i  i prace słabsze, będące wyrazem czynnej postawy wobec spraw związkowych. Nagrody otrzymało czternaścioro niewidomych i trzy osoby widzące. Oto ich wykaz:

Maria Adamczak - Piechcin

Feliks Banach - Bydgoszcz

Eugeniusz Donica - Warszawa

Stanisława? Jacyna - Warszawa

Maksymilian Janas - Chorzów

Stanisław Kłak - Kraków

Jan Marczewski - Komorów  

Henryk Piotrowski - Kraków

Wacław Ratowski - Warszawa

Antoni Sieja - Sosnowiec

Ewa Sławoszewska - Kępno

Aleksander Stankiewicz - Warszawa

Rudolf Stasik - Bytom

Halina ? Temerson - Łódź

Adam Tobis - Łódź

Władysław Winnicki - Bydgoszcz

Feliks Woźniak - Warszawa

Omawiając tę sprawę, nie sposób pominąć pewne fakty.  

Kolega Józef Buczkowski z Bydgoszczy, który sam dawał wyraz potrzebie opracowania historii ruchu niewidomych w Polsce, pomimo wielokrotnego zwracania się do niego i przyrzeczeń z jego strony, nie napisał dotąd ani słowa; przecież wiemy, jak żywy udział brał w pracach organizacyjnych naszego ruchu. Kolega Tomalak z Łodzi deklarował daleko idącą pomoc, obiecał zainteresować łódzkich niewidomych, zorganizować zebrania tych, którzy znają historię naszego ruchu i oczywiście - sam miał napisać. Dotychczas jednak żadna z tych obietnic nie została spełniona. Kolega Napoleon Mitraszewski jest jednym z bardzo niewielu uczestników ruchu niewidomych w Wilnie. Pomimo naszych perswazji i jego przyrzeczeń, dotąd nawet się nie odezwał.  

Przykro, że ludzie stojący na wysokim poziomie intelektualnym, od których należałoby się spodziewać więcej zrozumienia, okazali tak niespołeczną postawę.  

Podając te krótkie informacje o naszej pracy, raz jeszcze gorąco apelujemy do Koleżanek i Kolegów o nadsyłanie swoich  wypowiedzi, wspomnień i wiadomości.

Pochodnia, listopad 1957  

 

 Nagrody za materiały do historii niewidomych

 

Praca nad historią niewidomych w Polsce powoli postępuje naprzód. Początkowo pragnęliśmy oprzeć się na informacjach, przesłanych nam przez samych niewidomych. Rozpisaliśmy ankietę i rozesłaliśmy ją do sześćdziesięciu sześciu osób. Okazało się, że niewidomi nie są skorzy do pisania. Na tę liczbę wysłanych ankiet i listów ponaglających otrzymaliśmy do dnia 4 października bieżącego roku tylko dwadzieścia pięć odpowiedzi, w tym cztery od osób widzących - dyrektora Banacha z Bydgoszczy, Gunackiej i Januszkiewicza z Łodzi, Piotrowskiego z Krakowa i Hanny ? Temerson z Łodzi. Od niewidomych otrzymaliśmy dziesięć odpowiedzi. Wśród nich jedną z Anglii od pana Fleischera - założyciela Żydowskiego Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi w Warszawie.  

Wobec piórowstrętu niewidomych kolegów musieliśmy zmienić metodę pracy - przeszliśmy na wywiady bezpośrednie. Przeprowadziliśmy je z jedenaściorgiem niewidomych. Poza tym otrzymaliśmy bardzo niewiele materiałów w postaci sprawozdań, statutów, fotografii i broszur. Spośród dwudziestu pięciu osób, które przysłały odpowiedzi lub udzieliły wywiadu, nagrodzono siedemnaście. Przy przekazywaniu nagród niestety nie mogliśmy kierować się tylko wartością informacji i materiałów, jak to było zapowiedziane początkowo. Spotkawszy się bowiem z ogólną obojętnością niewidomych w stosunku do tej ankiety, wzięliśmy pod uwagę przede wszystkim gotowość pomocy Związkowi, a więc  nagrodziliśmy i  i prace słabsze, będące wyrazem czynnej postawy wobec spraw związkowych. Nagrody otrzymało czternaścioro niewidomych i trzy osoby widzące. Oto ich wykaz:

Maria Adamczak - Piechcin

Feliks Banach - Bydgoszcz

Eugeniusz Donica - Warszawa

Stanisława? Jacyna - Warszawa

Maksymilian Janas - Chorzów

Stanisław Kłak - Kraków

Jan Marczewski - Komorów  

Henryk Piotrowski - Kraków

Wacław Ratowski - Warszawa

Antoni Sieja - Sosnowiec

Ewa Sławoszewska - Kępno

Aleksander Stankiewicz - Warszawa

Rudolf Stasik - Bytom

Halina ? Temerson - Łódź

Adam Tobis - Łódź

Władysław Winnicki - Bydgoszcz

Feliks Woźniak - Warszawa

Omawiając tę sprawę, nie sposób pominąć pewne fakty.  

Kolega Józef Buczkowski z Bydgoszczy, który sam dawał wyraz potrzebie opracowania historii ruchu niewidomych w Polsce, pomimo wielokrotnego zwracania się do niego i przyrzeczeń z jego strony, nie napisał dotąd ani słowa; przecież wiemy, jak żywy udział brał w pracach organizacyjnych naszego ruchu. Kolega Tomalak z Łodzi deklarował daleko idącą pomoc, obiecał zainteresować łódzkich niewidomych, zorganizować zebrania tych, którzy znają historię naszego ruchu i oczywiście - sam miał napisać. Dotychczas jednak żadna z tych obietnic nie została spełniona. Kolega Napoleon Mitraszewski jest jednym z bardzo niewielu uczestników ruchu niewidomych w Wilnie. Pomimo naszych perswazji i jego przyrzeczeń, dotąd nawet się nie odezwał.  

Przykro, że ludzie stojący na wysokim poziomie intelektualnym, od których należałoby się spodziewać więcej zrozumienia, okazali tak niespołeczną postawę.  

Podając te krótkie informacje o naszej pracy, raz jeszcze gorąco apelujemy do Koleżanek i Kolegów o nadsyłanie swoich  

wypowiedzi, wspomnień i wiadomości.

Pochodnia, listopad 1957

 

 Z historii opieki nad niewidomymi:

         Centralne Stowarzyszenie Opieki nad Głuchoniemą  i Niewidomą Dziatwą Żydowską

Rozpoczęliśmy gromadzenie materiałów do historii ruchu niewidomych w Polsce. Sądzę, że słusznym będzie nie czekać ostatecznego opracowania tych materiałów, aby przedstawić je naszej społeczności. Sądzę również, że dobrze będzie przedstawić tę historię w jej fragmentach. Pozwoli to naszym działaczom wyrobić sobie sąd o niejednej sprawie aktualnej; może zaspokoi ciekawość niektórych czytelników, pobudzi maruderów do pisania, a co najważniejsze - żyjący jeszcze świadkowie i współtwórcy tej historii będą mogli uzupełnić jeszcze moje informacje, a na pewno w wielu wypadkach je sprostować. Bardzo o to proszę.  

W listopadowym numerze "Pochodni", w artykule poświęconym ś.p. Rudolfowi Andrzejowi Stasikowi, dałem syntetyczny obraz działalności Górnośląskiego Stowarzyszenia Niewidomych. Dziś pragnę opowiedzieć o jedynym w Polsce stowarzyszeniu, opiekującym się specjalnie dziećmi żydowskimi. Było to Centralne Stowarzyszenie Opieki nad Głuchoniemą i Niewidomą Dziatwą Żydowską. Stowarzyszenie to założone zostało w roku 1924 w Warszawie z inicjatywy posłanki na sejm - Róży Melcer. Do wybitniejszych jego działaczy należeli: Michałowie Szereszewscy, Tamara Schorowa, Henryk Fleischer, Artur Lowenstein oraz okuliści: dr Adam Zamenhof, dr Pines, dr Endelman. Ten ostatni poświęcał Zakładowi szczególnie wiele pracy i wysiłku.  

W roku 1925 wynajęto na szczególnie dogodnych warunkach w żydowskiej fundacji dla starców lokal w Bojanowie koło Leszna Poznańskiego. W lokalu tym zorganizowano Centralny Zakład Wychowawczy dla trzydzieściorga głuchoniemych dzieci i dwadzieściorga pięciorga niewidomych. I znów spotykamy tu nieszczęsne łączenie w jednym zakładzie dwóch przeciwstawnych sobie kalectw - głuchoniemych i niewidomych, gdzie zwykle niewidomi bywają pokrzywdzeni.  

W zakładzie tym utrzymywano dzieci bezpłatnie. Tylko niektóre gminy żydowskie wnosiły niewielkie opłaty za swoich podopiecznych. Program nauki obejmował zakres wiadomości szkoły podstawowej oraz esperanto, a oprócz tego uczono czytać i pisać pismem Kleina i Braille'a. Istniała tam niewielka biblioteka brajlowska, powstała w drodze przepisywania książek przez społecznych kopistów. Starszych chłopców szkolono w koszykarstwie i szczotkarstwie, a dziewczęta w robótkach ręcznych, trykotarstwie i koronkarstwie. Młodzież, opuszczającą zakład, wyposażano w indywidualne warsztaty.  

Fundusze na swoją działalność stowarzyszenie czerpało ze składek członkowskich, z dobrowolnych ofiar, ze zbiórek publicznych i jak wspomniałem wyżej, z opłat niektórych gmin żydowskich. Ministerstwo Oświaty dawało tysiąc złotych subwencji rocznej. Stowarzyszenie posiadało swoje oddziały w innych miastach. Wiemy o oddziale w Krakowie, którego przewodniczącym był niewidomy Henryk Fleischer, przebywający obecnie w Anglii. Kierownikiem zakładu w Bojanowie był Artur Lowenstein, teraz mieszkający w Izraelu. Od obu tych działaczy otrzymaliśmy informacje i na ich podstawie opracowaliśmy niniejszy artykuł.  

Stowarzyszenie utrzymywało kontakt z podobną instytucją żydowską w Wiedniu, skąd czerpano wzory i dokąd wysłano niektóre dzieci.  

Bojanowo - to małe, prowincjonalne miasteczko. Dzieci z konieczności żyły tu niemal w całkowitej izolacji. Nie było to dobre. Kierownicy zakładu rozumieli tę niedogodność i w roku 1936, a więc po dziesięciu latach prowadzenia zakładu, przenoszą go do Warszawy, na ulicę Graniczną 9, co zbliżyło zakład do największego skupiska ludności żydowskiej w kraju oraz umożliwiło władzom towarzystwa bezpośredni wgląd w życie zakładu. Towarzystwo i zakład istniały do wybuchu drugiej wojny światowej. Jaki był dalszy los zakładu i jego wychowanków, możemy sobie tylko wyobrazić. Aby zdobyć bliższe dane o tym smutnym okresie, zwróciłem się o informacje do ostatniej kuratorki stowarzyszenia - Heleny Szereszewskiej, przebywającej ostatnio w Izraelu. Sądzę, że tymi wiadomościami będziemy mogli uzupełnić historię Żydowskiego Towarzystwa Opieki nad Dziećmi Głuchoniemymi i Niewidomymi.

Pochodnia, grudzień 1957

 

 Filantropia czy samodzielność - niewidomi a widzący

Problemy, wymienione w tytule niniejszego artykułu są stare i pewnie urosła im już długa broda. Niestety, wciąż są jeszcze aktualne, palące i wymagają jakiegoś rozsądnego przemyślenia i rozstrzygnięcia.  

Pozwolą czytelnicy, że obce słowa: caritas i filantropia zastąpię wyrazem polskim - dobroczynność i że od tego problemu zacznę.  

Naprawdę złość mnie bierze, gdy ciągle słyszę wymyślanie na dobroczynność i przypisywanie jej negatywnej roli w przeszłości. Jednym z takich zarzutów, czynionym dobroczynności, jest twierdzenie, że była "plasterkiem na rany społeczne ustroju kapitalistycznego", że poprzez dobroczynność państwa kapitalistyczne uchylały się od obowiązku opieki społecznej nad obywatelem, potrzebującym tej opieki. Owszem, bywo i tak, szczególnie w ostatnich latach, w okresie, gdy tak już być nie powinno. Słuszne są również zarzuty, że niektórzy dobroczyńcy na spełnianiu dobroczynności wcale nieźle wychodzili, uzyskując w zamian różne ulgi w podatkach od swych fortun. Ale nie zawsze tak było i nie wszyscy dobroczyńcy kierowali się tak niskimi pobudkami.  

Dla przykładu przypomnę wielkiego patriotę i dobroczyńcę -                                                              Stanisława Staszica, który w życiu prywatnym był niesamowitym sknerą, a wszystkie swoje, zresztą znaczne dochody, przeznaczał na finansowanie różnych akcji dobroczynnych. Wymienię tylko te największe: ufundowanie Warszawskiego Towarzystwa Naukowego, dla którego zakupił specjalny gmach, zwany dziś pałacem Staszica, obecnie siedziba Polskiej Akademii Nauk oraz zakupienie i przekazanie chłopom wielkich dóbr na Hrubieszowszczyźnie - była to właściwie pierwsza w Polsce spółdzielnia rolników, czyli, jakbyśmy mogli ją nazwać po dzisiejszemu - spółdzielnia produkcyjna. Staszic wybudował również wielkie zakłady produkcyjne na Kielecczyźnie - a podobno nawet przeznaczył czterdzieści tysięcy złotych na Instytut Głuchych w Warszawie. Czyż możemy nazwać "plasterkiem" lub czy możemy posądzić Staszica o jakieś osobiste wyrachowanie?

I dlatego wydaje mi się, że zgeneralizować tego zagadnienia i potępiać go w czambuł nie można.  

Dobroczynności należy się przyjrzeć w perspektywie rozwoju form współżycia ludzkiego, podobnie, jak traktujemy okresy produkcyjne w ekonomii.  

W zamierzchłych czasach funkcja państwa była zupełnie inna niż dzisiaj. Sprawy socjalne nie wchodziły w zakres działalności państwa. Nie wchodziły one nawet w zakres działalności miasta. Ubogimi zajmowały się przede wszystkim klasztory, parafie i ludzie prywatni. Klasztory i parafie, zgodnie ze swymi nakazami religijnymi, organizowały jałmużnę dla ubogich i wzywały wiernych do wspomagania ubogich i kalekich. I dobrze, że to robiły.  

W miarę zmieniania się stosunków produkcyjnych i społecznych, albo mówiąc inaczej, w miarę wzrostu centralizmu państwowego, państwo skupia w sobie coraz więcej różnych zadań. Dobroczynność przejmuje miasto, a dopiero w ostatnich dziesiątkach lat naszej ery podejmuje ją państwo za pośrednictwem samorządu lub obok niego. Trudno mieć pretensję do historii, że właśnie tak te sprawy ułożyła.  

Inaczej zagadnienie to wygląda dzisiaj, a szczególnie w państwach socjalistycznych. Dziś filantropia jest przeżytkiem. Dziś miejsce litości i wsparcia zajmuje samopomoc i organizacja samych zainteresowanych, którzy zrzeszają się w potężne związki zawodowe, spółdzielnie czy też w samopomocowe stowarzyszenia społeczne. Wprowadza się i rozbudowuje cały system ubezpieczeń społecznych. Miejsce litości musi zająć poczucie obowiązku powszechnego świadczenia jednych na rzecz drugich. Pomoc dla człowieka, znajdującego się w ciężkich warunkach, nie powinna być kwestią łaski, lecz prawem i obowiązkiem.  

Formy dzisiejszej opieki społecznej coraz bardziej oddalają się od dawania, a zmierzają do usamodzielnienia każdego człowieka, dobrania nu takiej pracy, którą jest zdolny wykonać. Dotychczasowa dobroczynność jest dziś uwłaczająca dla obu stron, a więc zarówno dla dającego, jak i dla korzystającego z niej. Występuje tu bowiem przykry czynnik litości. W ofiarodawcach trzeba wzbudzić litość, trzeba ich wzruszyć, a otrzymujący pomoc musi umieć to czynić; a więc jęczy, płacze, płaszczy się, a nawet często bezczelnie kłamie. Jakiż jest tego rezultat? Biedny nie zapewni sobie lepszej sytuacji życiowej, a traci godność osobistą i szacunek dla siebie.  

W mojej ocenie dobroczynność przynosi więc dziś więcej zła, niż dobra, i nie należy jej popierać ani tym bardziej zachęcać niewidomych do budowania na niej czegokolwiek.  

Bardzo mi się podobało stanowisko pani Haliny Banaś, wyrażone w referacie, wygłoszonym na konferencji w Muszynie. Pani Banaś, rozpatrując zagadnienie w perspektywie historii, nie potępiła dawnej dobroczynności, a żądała dobroczynności mądrej, opartej na przesłankach rozumowych, i właśnie te rozumowe przesłanki doprowadzają nas do zastępowania dobroczynności organizacją samopomocy i różnymi formami zabezpieczenia społecznego. Godzę się również z panią Banaś i tym, że niewłaściwym jest przeciwstawianie dobroczynności pojęciu samodzielności. Wydaje mi się, że są to pojęcia zupełnie odrębne i niezależne od siebie.  

Przejdźmy do drugiej sprawy. Do sprawy stosunków między niewidomymi a widzącymi. Dużo atramentu wypisało się w tej sprawie. Niestety, jakże dalecy jesteśmy od jako tako rozsądnego rozwiązania tego zagadnienia. Niewidomi na ogół skłonni są winę składać na widzących. Wydaje mi się jednak, że to my jesteśmy bardziej winni. Nie próbuję nawet szerzej rozwijać tego tematu i uzasadniać swojego twierdzenia. W rozpatrywaniu tego problemu musimy ciągle jednak pamiętać, że nie my widzącym, a widzący nam są niezbędnie potrzebni. Uświadomiwszy sobie to, u siebie przede wszystkim będziemy szukali zmiany w postępowaniu w stosunku do widzących. Polski Zwiiązek Niewidomych musi zająć się tymi zagadnieniami i wypracować wytyczne zarówno dla organizacji, jak i dla członków.  

Do napisania tego artykułu skłaniają mnie nie tyle powyższe, może nazbyt teoretyczne rozważania, ile sprawy już aktualne, postawione w Muszynie, zarówno przez kolegę Zygmunta Jursza, jak i panią Halinę Banaś. Mam na myśli pracowników powiatowych i organizowanie kół przyjaciół niewidomych.  

W sprawie pełnomocników powiatowych - godzę się z potrzebą stworzenia takich stanowisk. Mam tylko zastrzeżenia do nazwy "pełnomocnik". W słowie tym zawiera się bowiem pewne pojęcie władzy, instytucji. Może to niekorzystnie wpływać na wewnętrzną postawę owych "pełnomocników". Nazwę proponuję zmienić na "opiekun niewidomych". Niechaj w psychice tych ludzi wytwarza się postawa opiekuńcza, a nie władcza. W zakres działania takiego opiekuna powinna wchodzić nie tylko, jak stawia Zygmunt Jursz, obrona niewidomych, ale i pomoc dla nich.  

Pani Halina Banaś zachęca Związek do organizowania kół przyjaciół niewidomych. Przypuszczam, że myśli o kołach podobnych do tego, jakie istnieje w Łodzi. Stanowczo wypowiadam się przeciw takim kołom. Byłaby to bowiem jeszcze jedna instytucja dobroczynna, w ujemnym tego słowa znaczeniu, działająca według życzeń czy kaprysów jej przywódców i uprawiająca miłosierdzie.  

Polski Związek Niewidomych dąży do ujęcia możliwie jak największej ilości spraw naszej społeczności w swoje ręce, pragnie być jedynym reprezentantem ogółu niewidomych w Polsce. W zapędach niektórych naszych działaczy powstają szkodliwe tendencje do odebrania Ministerstwu Oświaty nawet szkolnictwa niewidomych, a Ministerstwu Pracy i Opieki Społecznej - domów dla starców. Dziwnym się wydaje, że w takim właśnie momencie powstają koncepcje organizowania instytucji konkurencyjnych dla Związku.  

Jak mówiłem wyżej, współpraca z ludźmi widzącymi jest nam niezbędnie potrzebna, i koła przyjaciół również są potrzebne, lecz w żadnym razie nie wolno nam ich organizować jako odrębne stowarzyszenia czy instytucje, bo byłoby to rozbijaniem ruchu jedności niewidomych. Wydaje mi się, że nasz statut trzeba zmienić w tym kierunku, aby ułatwić dużo szerszy napływ do Związku członkom - osobom widzącym, i spośród nich organizować koła przyjaciół. Koła te musiałyby być integralną częścią Związku i działać w najściślejszym z nim powiązaniu i wspólnie określonym kierunku. W ramach organizacyjnych Związku można by nawet przewidzieć pewną stopniowość hierarchiczną tych kół: koło centralne przy Zarządzie Głównym, koła wojewódzkie i powiatowe. Można by organizację kół przyjaciół powiązać z instytucją opiekunów powiatowych.  

O zakresie ich działania napiszę innym razem.

Pochodnia, maj 1958

 

 Zadania Polskiego Związku Niewidomych w dziedzinie wychowania niewidomych

Stanisław Żemis

W artykule niniejszym ograniczam się wyłącznie do spraw wychowawczych, gdyż zagadnienia oświatowe szerzej opracowuje kolega Błaszczyk. Zaznaczam również, że wyrażone tu spostrzeżenia i myśli są moimi indywidualnymi myślami, z nikim niekonfrontowanymi. Będę usiłował dać szeroką płaszczyznę do dyskusji. Przede wszystkim spróbujmy w sposób dość zresztą powierzchowny, wydzielić pewne grupy niewidomych, jakie napływają do Związku, aby uświadomić sobie, z jakim elementem Związek ma do czynienia. Ułatwi to nam zorientowanie się w środkach, jakie należy podejmować wobec różnych grup.  

Na pierwszym miejscu postawiłbym grupę młodzieży, która napływa do Związku z zakładów dla niewidomych i ze szkół dla widzących różnego typu. Jest to element bardzo wartościowy. Niewidomi ci, pod kierunkiem szkoły, zdobyli łatwość, a często nawet biegłość w posługiwaniu się alfabetem Braille'a. Rozbudzili w sobie wiele cennych zainteresowań, zdobyli nawyk czytania, słuchania muzyki, a wreszcie wzbudzono w nich pewne, nieraz nawet przesadne, aspiracje. Na ludziach tych można wiele budować. Niestety, młodzież ta, stykając się z ogółem niewidomych, zatraca czasem swe wartości. Winniśmy dążyć, aby możliwie wszystkie dzieci niewidome przechodziły przez szkołę. Jako pierwsze zadanie dla Związku widzę konieczność usilnych starań o udoskonalenie werbunku dzieci do szkół, domaganie się racjonalnej sieci szkolnej, zbliżającej szkołę do dziecka. Dalej, młodzież tę trzeba strzec przed demoralizującym wpływem części niewidomych i za wszelką cenę podtrzymywać jej zainteresowania kulturalne.  

Drugą grupę naszych członków otrzymujemy spośród młodzieży głównie wiejskiej, która nie przeszła przez żadne szkoły. Przychodzi ona do Związku bez żadnych zainteresowań umysłowych, najczęściej bez zawodu. Jest apatyczna i bezradna. Jest to bardzo kłopotliwa grupa naszych członków. Jak ją ożywić, jak ją zainteresować, jak nadrobić zaniedbania z dzieciństwa i młodości? Grupa ta, otrzymawszy pracę i pieniądze, a nie posiadając rozbudzonych zainteresowań, łatwo poddaje się najprymitywniejszym wpływom.  

Trzecia grupa - to ociemniali inwalidzi wojenni, inwalidzi pracy i losowi. Trudno tu mówić o jakiejś przeciętności tej grupy, są to bowiem ludzie z różnych środowisk kulturalnych, z różnymi kwalifikacjami, z różnymi zainteresowaniami. Jedno jest wspólne dla tej grupy: po przebrnięciu bardzo silnego okresu załamania psychicznego, ludzie ci usiłują na ogół kontynuować swe "widzące" życie. Są oni bogaci w doświadczenia z tamtego, "widzącego" świata i posiadają bardzo wiele wyobrażeń wizualnych. Ludzie ci, gdy nie ulegną całkowitej depresji, są w Związku bardzo pożyteczni. Najskuteczniej bowiem przełamują mur, dzielący niewidomych od widzących, czyniąc życie niewidomych upodobnionym do życia ludzi widzących. Jednocześnie jednak wnoszą bardzo różny poziom kulturalny. Jako dorośli i psychicznie całkiem ukształtowani, odporni są na wszelkie wpływy wychowawcze. Otoczeni ciemnością, pozbawieni dopływów bodźców wizualnych, muszą bardzo pracować nad sobą, ażeby nie cofnąć się w rozwoju.  

W rozważaniach zagadnień kultury życia niewidomych trzeba uświadomić sobie następujące zjawisko. Ślepota bardzo sprzyja powstawaniu i pogłębianiu się lenistwa i bezmyślności. Brak wrażeń wizualnych, trudności w wykonywaniu różnych czynności oraz trudność w poruszaniu się powoduje zahamowanie powstawania zainteresowań i  wiele momentów bezczynności. To wyjaławia człowieka, rozleniwia go i czyni apatycznym. Niewidomym musimy stwarzać inne, pozawizualne, zewnętrzne bodźce.  

Wreszcie ostatnie z zagadnień ogólnych, i moim zdaniem, najistotniejsze dla naszych rozważań. Istnieje zasadnicza różnica w położeniu materialnym niewidomych w mieście i na wsi, gdzie nie dotarł jeszcze proces produktywizacji niewidomych. Niewidomi na wsi żyją na ogół w nędzy i zdani są całkowicie na opiekę osób widzących. Natomiast w mieście, gdzie dzięki działalności Związku i spółdzielczości wybitnie podniósł się poziom materialny niewidomych, powstaje nowe zjawisko. Kolega Adam Kopytowski określił je tak: "Poziom materialny niewidomych wzrósł, a potrzeby kulturalne nie nadążają za nim", zaś Stanisław Łuka pisał: "Niewidomi dostali pieniądze do ręki, nie potrafią ich jednak pożytecznie używać". Tak - poziom materialny wzrósł, poziom kulturalny, niestety, nie podnosi się. Jakże często potrzeby takich niewidomych ograniczają się do najprymitywniejszych: najeść się, upić, wyżyć w chuligańskich wybrykach.  

Do czego prowadzi ten stan? Społeczeństwo, rząd i partia patrzą na nas. Jesteśmy ludźmi, rzucającymi się w oczy. Gdy deprawacja pójdzie dalej, społeczeństwo zacznie gardzić nami i odwracać się od nas. Władze nie tylko nie dadzą nam nowych świadczeń, ale, skonstatowawszy zły wpływ dobrobytu, zaczną cofać świadczenia już przyznane.  

W ustawianiu zadań dla różnych instytucji w odniesieniu do naszych spraw, widzi się przede wszystkim zadania wychowawczo - kulturalne. Słusznym jest że nie przyjęliśmy stricte tego podziału zadań, że Związek tyle uwagi poświęca sprawom materialnym niewidomych. Trudno bowiem mówić o kulturze i oświacie przy pustych żołądkach. Władze Związku muszą sobie jednak jasno zdać sprawę, że właśnie podniesienie kultury niewidomych jest naczelnym zadaniem Związku.  

Do osiągnięcia tego celu trzeba zmierzać dwoma drogami:

1. drogą uświadomienia, rozwoju oświaty i zainteresowań kulturalnych,  

2. stosowania środków represyjnych, gdy zawodzi droga pierwsza.

Nie roszcząc sobie pretensji do wyczerpania wszystkich dróg i sposobów, pozwolę sobie wskazać niektóre z nich.

1. Musimy dążyć, aby każde niewidome dziecko ukończyło szkołę średnią ogólnokształcącą bez względu na jego późniejszy zawód, bez względu na to, że w przyszłości będzie pracowało jako szczotkarz, dziewiarz czy robotnik metalowy. Ukończenie bowiem szkoły średniej da niewidomemu wdrożenie do pracy umysłowej, wzbudzi w nim wyższe zainteresowania i ułatwi korzystanie z dobrodziejstw kultury. W odniesieniu do niewidomych należy podjąć wszelki wysiłek, aby opanowali oni system Braille'a. Nauka czytania i pisania musi być stawiana jako warunek pełnego członkostwa w Związku i jako niezbędne wymaganie do zajmowania jakichkolwiek stanowisk w Związku i spółdzielczości.  

Jako zasadę przy wszelkiego rodzaju szkoleniach zawodowych trzeba przyjmować nie minimum, lecz maksimum wymagań. Dla przykładu weźmy kurs masażu. Kurs masażu w Krakowie powinien być nie kursem, a dwuletnią szkołą. Warunkiem przyjęcia nie powinno być ukończenie dziewięciu klas, a pełnego liceum i swobodna znajomość pisma punktowego. Gdy kandydat tych warunków nie spełnia, niech do szkoły masażu idzie o rok, dwa lata później, ale nie może obniżać poziomu kursu. Na wszelkie stanowiska wymagajmy kwalifikacji.  

2. Musimy rozwijać zamiłowanie do czytania. Bibliotekarstwo związkowe nie może być terenem robienia oszczędności. Trzeba do pracy bibliotecznej pozyskać pracowników wykwalifikowanych i zamiłowanych w tej pracy, trzeba rozwinąć współzawodnictwo biblioteczne między oddziałami, organizować wszelkiego rodzaju konkursy czytelnicze, premiować czytelników i dobrych bibliotekarzy. A książkę udostępniać wszelkimi sposobami z dostarczaniem książek do mieszkań włącznie.  

3. Krzewić zamiłowanie do muzyki, śpiewu, recytacji i teatru. Jako niewidomi, pozbawieni jesteśmy wrażeń wizualnych, które stanowią dużą przewagę w ludzkim postrzeganiu. Powinniśmy doprowadzić do tego, aby każdy niewidomy był nie tylko przygotowanym odbiorcą estetyki słuchowej, ale do tego, aby był ich odtwórcą i twórcą. Da mu to szerokie możliwości psychicznego wyżycia się. Powinno się dążyć do nauczenia każdego niewidomego i ociemniałego gry na jakimś instrumencie i dopomóc mu w nabyciu tego instrumentu. Instrument dla niewidomego nie może i nie powinien stanowić przedmiotu zbytku, a powinien być traktowany jako przedmiot pierwszej potrzeby.  

Trzeba skończyć z tym, aby zespoły nasze śpiewały sobie a muzom, żeby przez cztery, pięć lat uczyły się wciąż tych samych utworów aż do znudzenia i rozpadnięcia się zespołu. Trzeba te zespoły stopniować w ich poziomie. Wybijające się jednostki powinny przechodzić do innych form, do kwartetów, sekstetów, czy kończyć odpowiednie szkoły muzyczne, wstępować do chórów zawodowych. Z drugiej zaś strony nasze chóry i orkiestry nie powinny przygrywać tylko na naszych uroczystościach czy wieczorynkach. Powinny iść do zakładów pracy, do fabryk, do wsi i miasteczek. Nie należy wykluczyć nawet możliwości zarobkowania niewidomych tą drogą. Niech ten śpiew i ta muzyka stanie się rzeczą użytkową, niech służy naszej ekspansji w społeczeństwie. Będzie to zachętą dla uczestników, będą widzieli cel swojej pracy.  

Przed kilku laty powstała myśl zorganizowania specjalnego zawodowego zespołu niewidomych - czegoś w rodzaju "Mazowsza". Wydaje mi się, że do koncepcji tej należy powrócić i za wszelką cenę zrealizować ją. Byłby to naturalny awans dla wybijających się artystycznie niewidomych. Dałoby to chleb dziesiątkom niewidomych.  

4. Należy również budzić zamiłowanie do teatru. Uzyskanie zniżek teatralnych samo przez się nie rozwiązuje problemu. Trzeba teatr propagować. Należy organizować zbiorowe wyjścia na przedstawienia. Bardzo pożyteczne i pożądane mogą być spotkania z autorami i reżyserami lub wybitniejszymi aktorami. Przyczynią się one do zrozumienia sztuki i będą wzbudzały zainteresowanie.  

5. Niesłusznie zarzuciliśmy sport i wychowanie fizyczne. Wiem, że zawiodły nas dotychczasowe formy organizowania sportu. Sam występowałem przeciwko nim. Nie można jednak wyciągać najłatwiejszego wniosku i rezygnować ze sportu w ogóle. Należy szukać nowych form organizacyjnych. Wypowiadam się za corocznym organizowaniem obozów sportowych. Obozy te powinny być łączone z wczasami, to znaczy, że nie muszą one kłaść nacisku tylko na sport. Wprowadzić tam trzeba bogate formy życia kulturalnego. Trzeba odrzucić wszelkie zwroty utraconych zarobków obozowiczom. Nie muszą to być wyłącznie obozy kondycyjne. Niech stanowią one sposobność grupowania niewidomych i pozostawienia ich wychowawczemu wpływowi Związku. Należy budzić zamiłowanie i zainteresowanie krajoznawstwem i turystyką. Próby, podjęte przez Oddział Śląski, należy upowszechniać.  

W szkołach, na kursach zawodowych i w internatach gimnastyka poranna powinna być powszechnie prowadzona. Powinniśmy dążyć do wprowadzenia nawyku gimnastycznego.  

Osiągnęliśmy powstanie Związku Spółdzielni Niewidomych. Uważam to za osiągnięcie dużej miary, pozwala to bowiem na zharmonizowanie usiłowań Związku z pracą spółdzielni. Pozwala to na ustawienie jednolitych form postępowania obu tych instytucji. Konieczna jest jednak ścisła współpraca, która powinna przejawiać się szczególnie na odcinku wychowawczym. Spółdzielnia nie powinna być tylko miejscem zarobkowania. Winna ona również wysoko doceniać problemy wychowawcze. Jak pisałem przed kilkoma miesiącami, bez spółdzielców nie ma spółdzielczości. Spółdzielnie muszą wychowywać społecznie. Idea spółdzielczości jest łatwo przemawiająca i pociągająca. Spółdzielnie muszą prowadzić kursy uspółdzielczające swych członków. Bez tego grozi im wynaturzenie społeczne, co wyraźnie udowodnił nam ubiegły okres centralizmu mechanicznego. Podstawowe przeszkolenie spółdzielcze powinni przejść wszyscy członkowie spółdzielni i dopiero na jego bazie należy organizować szkolenia wyższego stopnia - szkolenie działaczy spółdzielczych i kierowników ruchu spółdzielczego. W programach szkolenia zawodowego powinny znaleźć szerokie uwzględnienie elementy ideologiczne.  

Każdy z nas zdaje sobie sprawę, że wskazane wyżej postępowanie wychowawcze nie da szybkich i radykalnych rezultatów. Wiemy, że jest to droga długa i mozolna. Musimy jednak być cierpliwi. Osiągnięcia zdobyte na tej drodze będą jak najbardziej trwałe i sięgać będą do psychiki człowieka.  

Obecnie przejdę do omówienia środków szybciej działających - do środków represyjnych. Stosowanie ich jest konieczne przede wszystkim wobec tych jednostek, które nie są podatne na działanie środków wychowawczych. Nasuwa się tu konieczność wzmożenia dyscypliny organizacyjnej i obowiązkowości członków, zarówno Związku, jak i spółdzielni. Przytoczę tu parę przykładów nieodpowiedzialności i braku dyscypliny.  

W obozie sportowym w Giżycku na dwa dni przed zakończeniem obozu kolega K. postanowił wyjechać do domu. Wszelkie perswazje pozostały nieskuteczne. Słyszałem, jak inni uczestnicy obozu reagowali na ten fakt: "Chłopie, jedź, a co oni, taka, a taka ich mać, ci zrobią". Musiałem zagrozić koledze K., że gdy samowolnie wyjedzie, będzie musiał pokryć koszty pobytu na obozie. Dopiero ten argument poskutkował.  

Na inny obóz z Warszawy zgłosiło się dwóch kolegów. Zostali przyjęci, lecz z nieważnych powodów, czy wręcz fantazji, nie pojechał żaden. Inni koledzy nie mogli pojechać, miejsca zostały niewykorzystane, a lekkoduchy nie poniosły żadnych konsekwencji. Podobnie jest z wszelkimi zgłoszeniami na kursy, do zespołów, itp. Najsmutniejsze jest to, że każdy taki wypadek nie znajduje potępienia u innych niewidomych, a wręcz odwrotnie, zdziwienie wywołuje potępienie takich postępków przez kierownictwo oddziału. Musimy wzmóc odpowiedzialność naszych członków wobec naszej organizacji i musimy wyciągnąć konsekwencje za każde złamanie dyscypliny i niedotrzymanie zobowiązań. Przekroczenie, narażające Związek na straty pieniężne winny pociągać za sobą obowiązek pokrywania ich.  

Najcięższą jednak sprawą jest pijaństwo i chuligaństwo. Pijaństwo jako najbardziej rzucające się w oczy, najbardziej psuje nam opinię i najbardziej rujnuje pijącego. W tym miejscu muszę się zastrzec, że nie jestem nieprzejednanym zwolennikiem pełnej abstynencji i w moich rozważaniach nie o pełną abstynencję przecież chodzi. Chodzi mi o pijaństwo jako nałóg, o pijaństwo, stosowane na co dzień, o pijaństwo rujnujące zdrowie, niweczące godność człowieka, niszczące jego dorobek materialny oraz doprowadzające do nędzy jego rodzinę. Walka z pijaństwem w naszym środowisku jest niezmiernie trudna. Pijaków spotykamy bowiem nawet wśród naszych działaczy, kierowników spółdzielni i odpowiedzialnych pracowników Związku. Jakże tu walczyć z pijaństwem naszych szeregowych członków, gdy przywódcy dają taki przykład? Pijaństwo zdobyło sobie powszechne prawo obywatelstwa w naszym środowisku i u nikogo nie wywołuje potępienia. Pierwszą więc rzeczą, jaką na tym odcinku musimy wywalczyć, jest więc zmiana postawy ogółu niewidomych z aprobującej na potępiającą. O pijaństwie trzeba mówić na naszych zebraniach, pisać w "Pochodni" z wyraźnym wskazywaniem nazwisk. Należy urządzać specjalne zebrania z prelekcjami antyalkoholowymi. Wiem, że sens tych zebrań nie trafi do samych pijaków, przyjdą na nie na ogół ci, którzy nie piją. Chodzi jednak o kształtowanie opinii społecznej, chodzi o to, aby pijak nie uchodził za bohatera, ale był wytykany i odrzucany.  

W sprawie pijaństwa nasz Związek powinien porozumieć się z Ministerstwem Pracy i Opieki Społecznej, ze Związkiem Spółdzielni Niewidomych i komendą Milicji Obywatelskiej. Należy wypracować wspólny plan. W planie tym powinny być przewidziane surowe kary dla notorycznych pijaków. Kary zawieszenia w prawach członkowskich i okresowe zawieszenia w pracy, pozbawienie prawa do premii i nakładanie umownych kar pieniężnych. Pijaków powinno się zdejmować z kierowniczych stanowisk. Wreszcie musimy żądać od milicji i od sądów bezwzględnego stosowania przewidzianych prawem kar, przetrzymywania w izbach wytrzeźwień i przymusowego leczenia.  

W moim rozumieniu jedną z przyczyn rozwinięcia się alkoholizmu było pozbawienie ludności celu oszczędzania. W dążeniu do szybkiego uspołecznienia państwo zwalczało prywatną własność ziemi, warsztatów rzemieślniczych, przedsiębiorstw handlowych, domów, itp. Przez ciągłe zwyżki cen i wymiany pieniędzy poderwano zaufanie obywateli do pieniądza, a stale zmniejszająca się wartość pieniądza zmuszała ludzi do uciekania od niego i lokowania posiadanych zasobów w towarze oraz zachęcała do natychmiastowego spożywania, a więc i do pijaństwa. Wydaje mi się dalej, że jednym ze sposobów skutecznego zwalczania pijaństwa jest przywrócenie sensu oszczędzania docelowego. Stanisław Łuka w rozmowach ze mną kilkakrotnie podnosił  sprawę zorganizowania w ramach spółdzielczości oszczędzania na mieszkania. Zważywszy wielki głód mieszkaniowy oszczędzanie takie jest niemal powszechną potrzebą. Obecnie wracają warunki dla oszczędzania, a w sytuacji niewidomych jest odpowiedni moment do podjęcia takiej akcji. Niewidomi zostali zwolnieni od podatku od wynagrodzeń, spółdzielniom wydatnie zmniejszono podatek dochodowy. Powstają więc naturalne oszczędności. Trzeba pomyśleć o tym, aby nie rozpłynęły się one bez pożytku. Sprawę tę jak najrychlej trzeba przemyśleć i zorganizować, a popularyzowaniu idei oszczędzania  

poświęcić dużo miejsca w naszej prasie i na zebraniach.

Pochodnia, lipiec 1958

 

 Zjazd lekarzy - okulistów w Szczecinie

W dniach od 25 do 27 września tego roku odbył się w Szczecinie trzydniowy zjazd lekarzy - okulistów, w którym wzięło udział ponad dwieście pięćdziesięcioro lekarzy i profesorów okulistyki z całej Polski.  Z wybitniejszych specjalistów w zjeździe uczestniczyli: prof. L. Abramowicz z Gdańska, prof. M. Wilczek z Krakowa, prof. W.J. Kapuściński z Wrocławia, prof. T. Krwawicz z Lublina, prof. M. Dymitrowska z Białegostoku, prof. W.H. Melanowski, W. Arkin i doc. H. Wolter z Warszawy, prof. Mądroszkiewicz z Zabrza oraz prof. W. Starkiewicz ze Szczecina, dobrze nam znany ze swej pracy nad skonstruowaniem aparatu, umożliwiającego widzenie niewidomym.  

Na posiedzeniach plenarnych i dwóch komisjach zjazdowych wygłoszono dziewięćdziesiąt jeden referatów. Nie jestem fachowcem i nie będę oceniał wartości naukowej tych referatów. Były one krótkie i bardzo konkretne, omawiające osiągnięcia poszczególnych lekarzy czy klinik w leczeniu określonych schorzeń. Drugą cechą referatów była wielostronność w traktowaniu chorób i wskazywanie na powiązania chorób ocznych z innymi schorzeniami, na przykład: gardła, nosa, uszu, alkoholizmem, chorobami wenerycznymi, chorobą Buergera, itp. Głównym tematem obrad były schorzenia siatkówki i nerwu wzrokowego. Na zakończenie  zjazdu odbyło się walne zebranie członków Polskiego Towarzystwa Okulistycznego dla wyboru nowych władz Towarzystwa.  

W zjeździe tym uczestniczyłem jako przedstawiciel Polskiego Związku Niewidomych. W drugim dniu obrad wygłosiłem przemówienie, przekazując w imieniu Związku pozdrowienia dla zebranych i życzyłem pomyślnych obrad zjazdowi i osiągnięć w pracy wszystkim lekarzom. Uzasadniałem konieczność bliskiej współpracy okulistów z instytucjami, opiekującymi się niewidomymi, a szczególnie z Polskim Związkiem Niewidomych jako organizacją, skupiającą wszystkich niewidomych i reprezentującą wszystkie ich sprawy. Poinformowałewm o powstaniu Centralnego Ośrodka Tyflologicznego jako placówki badań nad życiem i pracą niewidomych. Szczególnie mocny nacisk położyłem na sprawę wydawania przez lekarzy zaświadczeń o stopniu utraty wzroku i apelowałem o jak najskrupulatniejsze badanie i wydawanie rzetelnych zaświadczeń, wskazując przy tym na społeczne skutki wydawania zaświadczeń niezgodnych ze stanem rzeczywistym. Po moim przemówieniu prof. Starkiewicz oświadczył:

"Przemówienia pana Żemisa wysłuchaliśmy z całą uwagą, i zapewniam go, że zrobimy wszystko, aby spełnić postulaty niewidomych". Oświadczenie to i rzęsiste oklaski przyjmuję jako wyraz zrozumienia dla naszych spraw przez zebranych tam lekarzy.  

Tyle o samym zjeździe, a teraz pozwolę sobie na dwie refleksje, które nasunęły mi się w związku ze zjazdem. Pierwsza to głębokie życzenie, aby i w naszym Związku nauczono się zastąpienia tasiemcowych i rozwlekłych przemówień krótkimi, zwięzłymi i rzeczowymi referatami i przemówieniami. Refleksja druga: Zarząd Główny powinien zaangażować uspołecznionego i zdolnego lekarza - okulistę na konsultanta naszych spraw. Do konsultanta takiego należałoby: kierowanie działalnością Związku w zakresie profilaktyki wzroku, czuwanie nad leczeniem, zmierzającym do zachowania wzroku szczątkowego i wypracowanie wskazań o higienie oczodołów u niewidomych. Do niego należałoby także utrzymanie współpracy i kontaktu Związku ze wszystkimi  instytucjami okulistycznymi w kraju i za granicą. Udział takiego konsultanta w pracach Centralnego Ośrodka Tyflologicznego również byłby bardzo pożyteczny.  

Wzywam kolegów do wypowiadania się w tej sprawie, do bardziej szczegółowego określania zadań takiego lekarza, a  

Zarząd Główny proszę o rozważenie tej sprawy.

Pochodnia, listopad 1958

 

 Nadużywanie białej laski  

Dzięki długotrwałej akcji oświatowej i propagandowej Związku, mającej na celu podnoszenie kultury i poczucia godności osobistej u niewidomych, dzięki lepszemu zaopatrzeniu inwalidów poprzez renty i pomoc rad narodowych, a przede wszystkim dzięki wzrostowi zatrudnienia niewidomych, poniżające godność ludzką żebractwo jako zjawisko masowe zostało zlikwidowane. Jest to duże osiągnięcie. Walkę tę musimy jednak prowadzić dalej, aż do całkowitego wytępienia tej plagi.  

Obecnie rozpowszechnia się nowe zjawisko - zjawisko nadużywania ślepoty przez ludzi nieuczciwych, przez różne typy kombinatorów i wydrwigroszów. Zjawisko to przejawia się w różnych formach. Pamiętamy, ile kłopotów sprawiło nam wpychanie się do Związku ludzi dobrze jeszcze widzących, pragnących wykorzystywać przywileje i uprawnienia, przyznane niewidomym przez państwo. Trzeba było zaostrzyć i uściślić kryteria, kwalifikujące do należenia do Związku i przeprowadzić szeroką akcję weryfikacyjną.  

Poniżej przytaczam notatkę zamieszczoną w "Życiu Warszawy" w dniu 22 czerwca bieżącego roku:  

           "Cud" na ulicy

"Tuż obok milicyjnej budki na placu Zbawiciela litościwe osoby wspomagały żebrzącego mężczyznę z białą laską i w ciemnych okularach. Po upływie kwadransa niepewnym, chwiejnym krokiem podchodził do niego inny żebrak, przejmował laskę i okulary i błagał o wsparcie. Pierwszy "ociemniały" wszedł do najbliższego baru, a tymczasem "zmiennik" zastępował go w zbieraniu datków na kieliszek chleba. Wydrwigroszy zatrzymała milicja. Obaj natychmiast "odzyskali wzrok".

Podane tu zdarzenie jest typowym przykładem podszywania się pod ślepotę i wykorzystywania naszego kalectwa dla własnych korzyści. Trudno mi nawet posądzać tych ludzi o premedytację, o złośliwość w stosunku do niewidomych. Postępek ten charakteryzuje właściwie bezmyślność i duży prymitywizm. W skutkach swych jest jednak podwójnie szkodliwy: raz - bo przedstawia nas jako żebraków, a po drugie - przedstawia nas jako pijaków, gdyż, jak zaznaczono w notatce, osobnicy ci żebrali nawet nie z konieczności, nie z biedy, ale na "kieliszek chleba".  

Ze zjawiskiem tym musimy walczyć. Konieczne tu jest wynalezienie i zastosowanie istniejących sankcji prawnych, porozumienie się z prokuraturą i organami milicjnymi. Ponadto powinniśmy wszcząć szeroką akcję propagandową w codziennej prasie i w radio. Musimy tu uzyskać kategoryczny protest społeczny. Do walki z tą bezczelną formą nadużywania naszego kalectwa i psucia nam opinii musimy pozyskać całe społeczeństwo. Musimy bronić honoru naszej grupy, naszej ludzkiej godności.  

Z przykrością trzeba stwierdzić, że podana tu notatka z "Życia Warszawy" nie ustosunkowuje się do negatywnie do opisywanego faktu, nie potępia go, a cały tekst utrzymany  

jest w żartobliwym i sensacyjnym tonie. A szkoda.

Pochodnia, sierpień 1964

 

 Sprawa ośrodków rewalidacyjnych niewidomych

Stanisław Żemis

Wiele myślałem o sprawie rewalidacji niewidomych i dochodzę do wniosku, że powinniśmy powołać ośrodek badawczo - szkoleniowy. Zadaniem takiego ośrodka byłoby nie tylko bezpośrednie szkolenie samych niewidomych, ile przygotowanie kadry instruktorów rewalidacji. Taki ośrodek badawczo - szkoleniowy musiałby zgrupować wysoko wykwalifikowanych specjalistów teoretyków i praktyków, a więc tyflologów, psychologów, socjologów, defektologów, wykwalifikowanych   i doświadczonych rolników i techników potrzebnych nam specjalności. Ośrodek powinien mieć swoją radę naukową, bogato wyposażoną bibliotekę i odpowiednie warsztaty. W działalności swej ośrodek powinien być silnie powiązany z innymi instytucjami naukowymi o podobnym lub zbliżonym charakterze. Niestety, jak dotąd planowane przez PZN ośrodki rewalidacji, jak na przykład w Chorzowie, takich warunków nie mają.  

W zakresie rewalidacji zawodowej mamy już pewne doświadczenie, w zakresie zaś innych sposobów rewalidacji takiego doświadczenia nie mamy. Literatura tych spraw również jest nader uboga. W innych krajach istnieją specjalne instytuty tyflologiczne. U nas nic takiego nie istnieje, a nawet kurczymy się w zakresie tych spraw. Przy Instytucie Pedagogicznym w Warszawie istniał dział defektologii, został jednak zlikwidowany. Przy radach narodowych istnieją referaty produktywizacji inwalidów, lecz zostały one ograniczone w swej działalności. Polska jest krajem dużym, poza Związkiem Radzieckim, w którym istnieją aż cztery podobne instytucje, największym w zespole państw socjalistycznych. Mamy więc podstawy do domagania się takiego instytutu. Zresztą instytut taki moglibyśmy prowadzić z którymś z sąsiadujących z nami krajów, na przykład z Czechosłowacją czy NRD. Wymiana doświadczeń byłaby tu bardzo cenna. O takim instytucie trzeba więc pomyśleć.  

Są to jednak sprawy dalsze. Na razie mówmy o ośrodku badawczo - szkoleniowym, który w przyszłości może przekształcić się w instytut. Pierwszym zadaniem ośrodka badawczo - szkoleniowego byłoby wypracowanie zakresu, programu i metod rewalidacji niewidomych. Drugim zadaniem byłyby prace wynalazcze w dziedzinie oprzyrządowania niewidomych, konstruowania przyrządów i pomocy, ułatwiających naukę i życie codzienne niewidomym. Jaką wagę posiadają tego rodzaju prace, nie trzeba nas przekonywać. Dla ilustracji wystarczy wskazać, że czasem skonstruowanie jednego przyrządu otwiera drogę do pracy setkom niewidomych. Wiemy również, że wielu ludzi dobrej woli podejmuje próby skonstruowania dla nas jakiegoś przyrządu. Działają oni jednak w samotności, bo nie ma instytucji, która służyłaby pomocą i radą, która pomogłaby im finansowo. Takim punktem konsultacji i oparcia dla tych ludzi powinien stać się nasz ośrodek badawczo - szkoleniowy. Ponadto ośrodek badawczo - szkoleniowy powinien być wytwórcą i producentem wszelkich pomocy dla niewidomych.  

Trzecim zadaniem ośrodka byłoby szkolenie instruktorów rewalidacji niewidomych. Szkolenie to powinno być bardzo gruntowne. Kandydaci do szkolenia na instruktorów rewalidacji powinni posiadać przynajmniej ukończoną szkołę średnią ogólnokształcącą lub zawodową, a przygotowanie ich powinno obejmować zarówno psychologię, pedagogikę, defektologię, jak i dydaktykę pracy z niewidomymi oraz dobre zapoznanie ze sprawami rewalidacji niewidomych, a więc zarówno teorię, jak i praktykę. Nie wyobrażam sobie, aby takie szkolenie mogło trwać krócej, niż dwa - trzy lata.  

Czwartym zadaniem ośrodka badawczo - szkoleniowego byłoby bezpośrednie szkolenie niewidomych, a zwłaszcza szkolenie o charakterze eksperymentalnym, mającym za zadanie wprowadzenie nowych czynności czy nowych branż. Wreszcie piątym zadaniem byłoby kierowanie całokształtem rewalidacji niewidomych w kraju i kontrola nad jego przebiegiem w terenie. Przewiduję również, że zaistnieją potrzeby uzupełniającego, krótkoterminowego przeszkalania w ośrodku już pracujących instruktorów rewalidacji.  

 Bezpośrednia rewalidacja, szczególnie podstawowa, społeczna, jak i szkolenie kobiet w zakresie gospodarstwa domowego, powinny odbywać się w terenie, w miejscu zamieszkania i pracy niewidomego, bądź też na kursach, organizowanych przy okręgach, gdy znajdą się po temu odpowiednie warunki. Za prowadzeniem rewalidacji w terenie przemawiają następujące względy: rewalidowany swój teren dobrze zna, co ułatwia pracę z nim, procesem rewalidacji musimy obejmować nie tylko niewidomego, ale i jego rodzinę i najbliższe środowisko. Dobrze wiemy, jaki jest stosunek widzących do niewidomych, i jak wiele przykrości doznają od nieuświadomionych ludzi. Nie tylko niewidomy, a jeszcze w większym stopniu nowoociemniały, nie wiedzą, co ze sobą zrobić, ale i ich rodziny nie mają pojęcia, jak postępować z inwalidą. Rodzinę niewidomego i jego środowisko musimy uświadamiać i życzliwie nastawić do niewidomego.  

Uważam za konieczne powołanie przy każdym naszym okręgu specjalnego instruktora rewalidacji. Instruktor taki powinien osobiście odwiedzać każdego nowoodkrytego niewidomego czy nowoociemniałego, dokładnie poznać jego sytuację, jego możliwości, a następnie wraz z rodziną ustalić sposób postępowania. Instruktor powinien zapoznać się z warunkami indywidualnej pracy niewidomego i zapewne,  posiadając odpowiednie przygotowanie i dużą praktykę, wiele  będzie mógł pomóc w urządzeniu warsztatu, jego oprzyrządowania itp. Wreszcie do obowiązków instruktora rewalidacji należeć powinno szkolenie pełnomocników Związku  (opiekunów społecznych dla niewidomych) i kierowanie ich pracą.  

Dla poprowadzenia tak pomyślanej pracy wystarczy nam jeden ośrodek badawczo - szkoleniowy.  Bardzo istotnym warunkiem będzie tu właściwe usytuowanie ośrodka. Powinien on znajdować się w bliskości dużego miasta, zapewniającego mu zdobycie odpowiedniej kadry naukowej i instruktorskiej oraz utrzymanie kontaktu z odpowiednimi placówkami naukowymi. Ponadto powinien posiadać odpowiednie zaplecze w postaci zakładów doświadczalnych i produkcyjnych i odpowiedni areał ziemi hodowlanymi. Dla sprawnego funkcjonowania ośrodka koniecznym jest, aby posiadał on dobrą komunikację z miastem.  

Na posiedzeniu Komisji Tyflologicznej kolega Zygmunt  Stepek zwrócił uwagę, że tuż pod Wrocławiem już od dawna istnieje zakład rewalidacyjny dla inwalidów. W zakładzie tym, położonym na skraju miasta i wsi, mającym dogodną komunikację tramwajową i autobusową, znajduje się grupa niewidomych. Grupa ta stale zmniejsza się i prawdopodobnie za parę lat zostanie zupełnie zlikwidowana. A więc dzieje się tak, że już istniejącą placówkę likwidujemy, a jednocześnie przy dużych nakładach finansowych ciągle szukamy możliwości utworzenia nowych ośrodków. Nie wiem, jakie są istotne przyczyny takiego stanu rzeczy. Być może, że zakład ten jest niewłaściwie pomyślany lub źle prowadzony. Trzeba więc go zreorganizować, ściślej powiązać z PZN i ZSN, a nie likwidować. Zakład prowadzony jest przez Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej. Sądzę, że z naszym ministerstwem można i należy się dogadać, a przecież rozwiązanie takie jest jak najbardziej właściwe. Nie wszystko musimy robić sami, wciągnięcie w orbitę spraw niewidomych jak najliczniejszych instytucji jest ze wszech miar wskazane.  

Podając powyższą garść informacji na temat rewalidacji niewidomych nie roszczę sobie praw do słuszności mojego zdania, i nie sądzę, że jest to jedyna droga rozwiązania problemu rewalidacji. Sądzę jednak, że podaję tu bogaty materiał do przemyśleń. Będę bardzo rad, gdy posłuży on do rozwinięcia dalszej dyskusji w tak istotnych dla nas sprawach.

Pochodnia, listopad 1964

 

       Z listu Jana Silhana

Stanisław Żemis

 

W czerwcu ubiegłego roku zmarł w Krakowie Jan Silhan. Odejście tego szlachetnego człowieka, długoletniego wybitnego ofiarnego naszego działacza, wszyscy niewidomi odczuli bardzo boleśnie, a serdeczną pamięć o nim zachowają przez długie lata.  

Przed dwudziestoma dwoma laty straciłem wzrok. Towarzysz Leon Wrzosek zwerbował mnie do pracy we władzach w ówczesnym Związku Pracowników Niewidomych. Usiłowałem zdobyć jak najwięcej wiadomości o niewidomych i ich organizacji. O bieżących sprawach dowiadywałem się,  uczestnicząc w różnych zebraniach i podczas wyjazdów w czasie akcji połączeniowej. To mi jednak nie wystarczało. Chciałem wiedzieć coś o przeszłości, wejść w tradycje, poznać działaczy. Słuchałem przewodników, którzy byliby mi w tym pomocni. Wskazano mi dr Włodzimierza Dolańskiego i kpt. Jana Silhana. Dr Dolański był na miejscu i mogliśmy odbyć wiele pożytecznych dla mnie rozmów. Jan Silhan mieszkał w Krakowie. O bezpośredni kontakt trudno, a w dodatku Jana Silhana, najniesłuszniej, przedstawiono mi jako reakcjonistę. Wreszcie ośmieliłem się napisać do niego list. Wkrótce otrzymałem odpowiedź, utrzymaną w przyjacielskiej formie. Tak rozpoczęła się nasza wieloletnia korespondencja.    

Po śmierci Jana Silhana jego małżonka - pani Margit odesłała mi kilkanaście tych listów, zarówno Jego, jak i moich. Przeczytawszy je, doszedłem do przekonania, że pożytecznym będzie zapoznać Czytelników „Pochodni” choćby z jednym z tych listów. Uzyskawszy zgodę pani Silhanowej na opublikowanie ich, wybrałem list sprzed dwudziestu lat. W liście tym kolega Silhan przedstawia kilkudziesięciu wybitnych niewidomych, a w końcu pisze i o sobie.  

List jest bardzo długi i dlatego, choć nie ma w nich nic takiego, czego by nie można podać do ogólnej wiadomości, ograniczam się do przytoczenia wyjątków. Treść listu charakteryzuje samego Autora. Przebija z niego wielka troska o niewidomych, wielka kultura i rzadko spotykana dobroć. Nawet o wyrządzonych mu krzywdach i wrogich ludziach pisze z całą wyrozumiałością  i bez urazy. O sobie pisze na końcu listu.

Przedrukowując wyjątki z tego listu, pragnę naszym Czytelnikom przybliżyć tę piękną postać kpt. Jana Silhana i wyrazić hołd dla Jego ofiarnego życia.

Przejdźmy do samego listu.

 „Drogi Kolego!

Miły list Kolegi był dla mnie miłą niespodzianką, gdyż wprawdzie przyrzekliśmy sobie nawzajem pisywać do siebie - ale jakoś do tego nie dochodziło. Z treści i serdecznego, szczerego tonu listu Kolegi wnoszę, ze kontakt nasz może stać się głębszym, albowiem mamy nie tylko wspólne zainteresowania i cel, ale i jednakie do nich podejście, traktując je jako sprawy nadrzędne. Wprawdzie ostatnio muszę siebie poniekąd zniewalać do zajmowania się nimi, bo zbyt brutalnie zostałem od nich odsunięty, sądziłem przytem, że układ personalny w naszym Związku uniemożliwi mi w ogóle dalszą współpracę. Słowa Kolegi jednakowoż świadczą, że są jeszcze i inni koledzy, z którymi może dojść do porozumienia.  

Dzięki za miłe słowa pod moim adresem, cenię je tym bardziej, że pochodzą one od Kolegi, o którym również słyszałem bardzo pochlebne opinie, zwłaszcza o Jego charakterze, a to w życiu i pracy cenię bardzo wysoko. Referat Kolegi, wygłoszony w lecie ubiegłego roku (na zjeździe połączeniowym - przypisek Stanisława Żemisa) zrobił na mnie również bardzo korzystne wrażenie, jak i cała aktywność, jaką Kolega rozwinął w ostatnich czasach, pokonując tak dzielnie i tak szybko pierwszy wstrząs, jaki znany jest każdemu z nas, cośmy utracili wzrok w wieku, w którym dopiero nabrało się rozpędu do pracy życiowej. Jest też dla mnie bliskie i zrozumiałe, że Kolega jako społecznik z natury i z praktyki, zapalił się do pracy w dziedzinie spraw niewidomych. Skoro się bowiem poznało wielkie możliwości, jakie stoją przed niewidomymi, co w naszej sytuacji mogło przecież być prawdziwą rewelacją, bośmy wraz z widzącymi - uważali ten stan niemal za identyczny z niedołęstwem, to budzi się pęd do czynu, do zachęty towarzyszy losu, by zdobywali wszystko to, co jest dla nich dostępne. Im więcej się poznaje osiągnięcia wybitniejszych niewidomych, tym bardziej pragnie się zrobić samemu coś więcej nad przeciętność. A ślepota staje się wówczas już nie straszakiem, lecz tylko przeszkodą, której przezwyciężenie staje się radością i pragnieniem. Walczyć z nią i tworzyć wbrew niej - to podnieta tak wielka, że wielu z nas nawet już nie myśli o tym, by się z nią rozstać…

…Zapewne przychodzą i chwile ciężkie, chwile rozczarowań i zawodów, a wówczas jesteśmy skłonni przypisać te niepowodzenia właśnie tej naszej nieodłącznej „towarzyszce”, i w takich chwilach odczuwamy ją jako ciężkie brzemię i dopust losu. Ale to szybko mija. Należy sobie pomagać tym kierunku”.

W tym miejscu kol. Silhan wymienia i charakteryzuje prace i osiągnięcia trzydziestu dziewięciu wybitnych niewidomych.  

„Na zakończenie kilka słów o sobie, jako, że Kolega zapytuje o moją obecną pracę w Akademii Górniczo - Hutniczej. Jest ona raczej próbą wykorzystywania okresowych możliwości oraz mych wiadomości z czasów studiów politechnicznych, odbytych w latach 1907 - 1912 na Politechnice Kijowskiej i Lwowskiej. Próba wypadłą dobrze, jednakowoż nie wiadomo, czy kursy repetycyjne będą uznane za instytucję trwałą i potrzebną, czy też sporadycznie stworzoną.  

Studia politechniczne w swoim czasie przerwała mi służba wojskowa, a następnie wojna. Straciłem wzrok na początku pierwszej wojny światowej w szeregach b. armii austriackiej.  W kilka miesięcy potem byłem już hospitantem w jednym z najstarszych instytutów wychowawczych dla dzieci niewidomych. Zamierzałem poświęcić się zawodowi nauczycielskiemu. Uczęszczałem też na uniwersytet wiedeński, ale i tu nastąpiła przerwa, gdyż ówczesne ministerstwo wojny i czynniki opieki społecznej poruczyły mi zorganizowanie we Lwowie specjalnego zakładu szkolenia inwalidów. Prowadziłem ten zakład przez prawie dziewięć lat, realizując w nim zasady rehabilitacji i produktywizacji inwalidów ociemniałych, których przez nasz zakład przewinęło się przeszło dwustu. Mówię, przez zakład nasz dlatego, bo pracę swoją wykonywałem wespół z moją żoną, którą poznałem w 1915 roku w Wiedniu i która od owego czasu dzieli ze mną wszystkie me trudy jak najdzielniejszy i najofiarniejszy towarzysz. Rozwijaliśmy zarazem wszechstronną działalność opiekuńczą w stosunku do ociemniałych wojennych, przyczyniając się bezpośrednio czy pośrednio do powstania szeregu instytucji im poświęconych.  

Traktując problem niewidomych jako szeroki problem społeczny, nie mogłem oczywiście poprzestać na samych ociemniałych wojennych, lecz stale utrzymywałem kontakt z tym wszystkim, co składa się na pojęcie sprawy niewidomych. Często objeżdżaliśmy nasze ośrodki tej sprawy, utrzymując żywą łączność z ich działaczami, propagując sprawę w prasie, na zjazdach, przez radio, itd. Utrzymywałem nie mniej ożywiony kontakt z zagranicą. Dążyłem do stworzenia w Polsce ośrodka koordynacyjnego wszystkich czynników, poświęconych sprawie niewidomych. Zainicjowałem stworzenie Głównego Komitetu Opieki nad Niewidomymi w Polsce, przeprowadziwszy wyczerpującą korespondencję ze wszystkimi ówczesnymi związkami samopomocowymi, organizacjami społecznymi, zakładami wychowawczymi i czynnikami opieki państwowej. Opracowałem projekt statutu tego Komitetu, który został przyjęty przez grono wybitnych działaczy owej doby i w 1934 roku został zatwierdzony przez właściwe władze. Przygotowałem zwołanie pierwszego kongresuspraw niewidomych i wszystko zapowiadało się pomyślnie. Tymczasem pewne organizacje, pod wpływem rozmaitych konfliktów, powstałych na tle społecznym, wystąpiły nagle z komisji organizacyjnej…

Gdybym był mieszkał w stolicy, kontynuowałbym swe starania aż do ich realizacji czyniąc to ze Lwowa, wobec powstałych rozdźwięków, nie mogłem - zrezygnowałem. Skoncentrowałem swe wysiłki na innym odcinku pracy na terenie międzynarodowym, by poprzez zagranicę wywrzeć nacisk na nasze sfery. Zarazem współpracowałem z organizacjami i instytucjami krajowymi, zwłaszcza zaś zająłem się Towarzystwem Opieki nad Niewidomymi we Lwowie, dążąc do unowocześnienia charakteru pracy tego Towarzystwa. Na terenie międzynarodowym osiągnąłem to, że w 1936 roku zostałem prezesem Federacji Związku Niewidomych, do którego należało czternaście organizacji niewidomych z różnych krajów.  

W 1937 roku zorganizowałem Międzynarodowy Kongres Niewidomych w Warszawie, który odbył się jednocześnie z Międzynarodowym Kongresem Esperantystów. Na Kongresie Niewidomych posługiwano się również esperantem, aczkolwiek Kongres ten miał charakter specjalny. Zgłoszono trzydzieści referatów na rozmaite tematy sprawy niewidomych, a wśród uczestników (łącznie sto dziesięć osób z czternastu krajów) byli najwybitniejsi przedstawiciele ruchu samopomocowego, prezesi krajowych związków, itp. Esperanto było dla mnie przede wszystkim środkiem porozumiewawczym dla celów współpracy międzynarodowej, co okazało się w ciągu kilkudziesięciu lat ruchu esperanckiego szczególnie cennym dla niewidomych. Obecnie ruch ten na Zachodzie bynajmniej nie zmalał, a z krajów demokracji ludowej aktywny udział w nim biorą związki niewidomych z Czechosłowacji, Bułgarii i Węgier.  

Wypadki w 1939 roku zmieniły sytuację we Lwowie. Brałem udział w powstałej tam organizacji ociemniałych, a w roku 1945 przesiedliliśmy się do Krakowa. Przez pięć lat, pracując wspólnie z moją żoną, stworzyliśmy Krakowie ośrodek naszego ruchu. Ustąpiłem we wrześniu ubiegłego roku pod naporem W. i R. ( skrót oznacza pierwsze litery dwu nazwisk - przyp. red.), wybrany jako prezes honorowy Oddziału Krakowskiego. Jedno z naszych zapoczątkowanych dzieł - biblioteka niewidomych w Krakowie - nie została rozwinięta tak, jak to projektowałem, myśląc o nadaniu tej bibliotece charakteru ogólnokrajowego jako centralnej biblioteki niewidomych. Słyszę, że ma to być zorganizowane w Warszawie. Uważałem, że Kraków byłby tylko czasową siedzibą tej instytucji, którą przenieślibyśmy do Warszawy w swoim czasie.  

Łączę serdeczne pozdrowienia dla Kolegi i Jego Pani od szczerze oddanych  

Silhanów”.

Pochodnia Czerwiec 1972