ROZMOWA MIESIĄCA
Z Haliną Kuropatnicką-Salamon rozmawia Stanisław Kotowski  

     

    Źródło: Publikacja własna "WiM"  

     

S.K. - Dziękuję, że zgodziłaś się opowiedzieć o swojej pracy zawodowej i twórczej. Jesteś poetką i emerytowaną nauczycielką. Z pewnością masz wiele ciekawych doświadczeń i przemyśleń, które zainteresują czytelników "Wiedzy i Myśli".  

 

H.K.S. - Nie jestem pewna, czy te doświadczenia i przemyślenia są aż tak interesujące, ale chętnie porozmawiam o nich. Może kogoś zaciekawią, może komuś się przydadzą.  

 

S.K. - Najpierw powiedz nam, jaki jest stan Twojego wzroku, od kiedy jesteś osobą niewidomą. Ułatwi to zrozumienie Twoich wypowiedzi.  

 

H.K.S. - Jestem niewidomą od wczesnego dzieciństwa. Obecnie nie mam nawet poczucia światła.  

 

S.K. - Uczyłaś się w szkole dla niewidomych we Wrocławiu?  

 

H.K.S. - Tak, urodziłam się w Tarnopolu, ale po wojnie, rodzina moja przyjechała do Polski w ramach repatriacji. Osiedliliśmy się we Wrocławiu i tu poszłam do szkoły dla niewidomych.

 

S.K. - Jesteś więc absolwentką szkoły dla niewidomych?  

 

H.K.S. - Niestety, dane mi było tylko przez rok uczyć się z kolegami; po pierwszych wakacjach przeżyłam wielką przykrość. Moja klasa przeniesiona została do Owińsk, a ja już zdążyłam związać serce ze szkołą pod wrocławskimi kasztanami. W efekcie klasę drugą i trzecią kontynuowałam eksternistycznie, zdając egzaminy. Równocześnie utrzymywałam kontakty z kolegami ze starszych i z młodszych klas szkoły przy alei Kasztanowej. Aż wreszcie zdecydowałam dołączyć do kolegów z poprzedniej klasy i zostać z nimi na stałe. Naturalnie, wymagało to zrobienia rocznej przerwy w nauce. Decydująca okazała się tu postawa rodziców, bowiem takie rozwiązanie wydawało się im najstosowniejsze. Nadmieniam, że byłam dzieckiem dochodzącym. Znalazłszy się w nowej klasie, postanowiłam zamieszkać w internacie. W owym czasie uczniowie rzadko zamieszkiwali w domach rodzinnych. Wyczuwałam nieraz, iż koleżanki z niesmakiem traktują moje przychodzenie tylko do szkoły. Cechował je rodzaj żalu bądź pretensji. Od momentu mego przeniesienia się do internatu, nasze więzi wyraźnie się zacieśniły.  

 

S.K. - To szkoła podstawowa, ale przecież na tym nie zakończyła się Twoja edukacja.  

 

H.K.S. - Oczywiście, że nie. Potem było liceum pedagogiczne, studia na Uniwersytecie Wrocławskim - pedagogika z seminarium z psychologii ze specjalizacją polonistyczną i wyższe studia zawodowe w warszawskim Instytucie Pedagogiki Specjalnej.  

 

S.K. - Jakie stosowałaś metody nauki w szkołach ogólnodostępnych, a przede wszystkim w liceum pedagogicznym. Licea te, o ile mi wiadomo, bardzo dobrze przygotowywały do pracy przyszłych nauczycieli, gdyż w większości z nich był wysoki poziom nauczania. W takiej szkole niewidoma uczennica musiała mieć spore trudności.  

 

H.K.S. - Starałam się we wszystkim nadążać za widzącymi kolegami. Przepisywałam np. nuty w brajlu, aby nie mieć braków w zajęciach muzycznych. Konspektowałam wiadomości na określonych lekcjach. Uczyłam się po prostu. Wciąż miałam świadomość odpowiedzialności za własny wybór kształcenia, który otwierał mi drogę do pełnienia wymarzonego zawodu.

 

S.K. - Pedagogika poszerzona o specjalizację filologiczną, również nie należy do łatwych kierunków nauki. Jak sobie radziłaś na uniwersytecie?  

 

H.K.S. - Bardzo często pracowałam z lektorami. W trakcie słuchania czytanego tekstu pisałam konspekty. Studiowałam zaocznie. Konieczne więc były pieniądze na zakup magnetofonu szpulowego; nabyłam go w trakcie pierwszego roku. Stanowił szczególną atrakcję w mojej codzienności. Służył do nanoszenia tekstów, potrzebnych do sporządzania notatek. Potem zaś można było doraźnie utrwalać ulubione piosenki bądź koleżeńskie "audycje" przy mikrofonie. Wszak wszyscy byliśmy młodzi, a szpul z taśmami posiadałam bardzo mało. Z czasem, już pod koniec studiów kupiłam czarnodrukową maszynę do pisania. W moim świecie nastąpił postęp.

 

S.K. - A jak sobie radzisz z samodzielnym chodzeniem po ulicach Wrocławia?  

 

H.K.S. - Mam niewidomego męża. We wszystkich czynnościach wspieramy się i uzupełniamy wzajemnie; oczywiście, białe laski na zewnątrz domu zawsze nam towarzyszą.

 

S.K. - Wiem, że studiowałaś i jednocześnie pracowałaś w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Niewidomych. W takim systemie kończyłem szkołę średnią i wiem, że nie jest to ani łatwe, ani przyjemne. Jak Ty łączyłaś te obowiązki?  

 

H.K.S. - Na tym etapie również pamiętałam stale, że dobrowolnie wybrałam taki sposób życia. Pragnęłam nauczać; sama też zdecydowanie lubiłam się uczyć, a poza tym kształcenie się było koniecznością zawodową. Angażowałam lektorów do wypełniania dokumentacji szkolnej, czytania materiałów związanych z moją pracą i przeglądania podręczników. Lektorzy kontrolowali też moje maszynopisy. Nie mogłam unikać jakichkolwiek obowiązków, których pełnienia oczekiwali przełożeni. Udawało się. Zwyczaj zatrudniania lektorów pozostał w naszym domu na stałe. Wielu z nich, nawet z odleglejszej przeszłości, pozostaje wciąż dobrymi znajomymi.

 

S.K. - Jesteś poetką. Czy uzdolnienia poetyckie były przydatne również w pracy w szkole z niewidomymi dziećmi? Jak je wykorzystywałaś?  

 

H.K.S. - Podejrzewam, że pasje pisarskie, czyli skłonność do przypatrywania się ludziom, uwrażliwiały mnie na potrzeby wychowanków. Pozwalały niejako znajdować się na ich miejscach i w ich rolach. Ponadto ułatwiały takie podawanie wiedzy, aby stawała się przyjazna w przyswajaniu.  

 

S.K. - Masz duży dorobek literacki, opublikowałaś wiele tomików wierszy. Opowiedz o tym.  

 

H.K.S. - Wydałam m.in. tomiki poetyckie:  

- W lustrze 1990,  

- Kasztanki 1991,  

- Co nowego w starych bajkach 1991,  

- Recepta na latanie 1991,  

- Renkontoj 1992 (wiersze w języku esperanto),  

- Wyszumiały liście 1993,  

- Po tamtej stronie blasku 1993.  

 

S.K. - To wcale niemało. Kiedy zaczęłaś pisać?

 

H.K.S. - Rymowanie, bo od tego zaczyna się wierszowanie nachodziło mnie dość wcześnie. Gawędziłam wierszem z zabawkami. W czwartej klasie opublikowałam w czasopiśmie dziecięcym wierszyk o wiośnie. Spodobała mi się taka forma dzielenia własnych pomysłów z odbiorcami i rozpoczęłam sumienne bombardowanie różnych redakcji. Moje wiersze drukowano np. w "Zuchu" czy "Przyjacielu" - oczywiście, nie zawsze. Zaszczycona i zachwycona czułam się jednak dopiero, znajdując swoje utworu na łamach czasopism brajlowskich. Byłam konkretnie wtopiona w zainteresowania mojego środowiska.

 

S.K. - Powiedz, jak się zaczęła Twoja przygoda z językiem esperanto, gdzie i kiedy nauczyłaś się tego języka?  

 

H.K.S. - W trakcie klasy szóstej zajęłam się językiem esperanto. Uczyłam się go samodzielnie, ale ustawicznie; dopracowałam się zasobu koniecznych umiejętności, co pozwala mi pisać w oryginale i tłumaczyć. Moje przyjaźnie z esperantystami przekroczyły granice Polski, dlatego też odczułam potrzebę obdarzania się wspólnym słowem zarówno z dorosłymi, jak i młodziutkimi cudzoziemcami. Niedawnym wynikiem tych działań stał się tomik w dwu wersjach (polskiej i esperanckiej) "Zielone przygody" - "Verdaj aventuroj". Zawiera wiersze wybrane.

 

S.K. - Gdzie były publikowane Twoje wiersze?  

 

H.K.S. - Moje wiersze ukazały się w antologii "Przydział na świat" (Kielce 1993, Krajowe Centrum Kultury PZN).  

Moje utwory poetyckie, opowiadania, felietony i artykuły publicystyczne znajdują się również w wydawnictwach brajlowskich, w kilku antologiach, a także w taśmotece Polskiego Radia. Wiersze esperanckie drukowały np. czasopismo "Fonto" - (Źródło), Pola Stelo (Polska Gwiazda), Esperanta Fajrero - (Esperancka Iskra).  

S.K. - Poezja w języku polskim i w esperanto z pewnością nie wypełnia Twojego czasu i z pewnością masz różne obowiązki. Jak np. sobie radzisz z prowadzeniem domu? Czy Ci ktoś w tym pomaga?  

 

H.K.S. - Jak każda przeciętna dziewczyna starałam się i ja nauczyć budować domową codzienność. No i wyszło. Od lat prowadzę swoje gospodarstwo i jakoś sobie radzę.

 

S.K. - Od kiedy przebywasz na emeryturze?  

 

H.K.S. - W roku 1990, po dwudziestu pięciu latach pracy, odeszłam na emeryturę. Ze względu na zniszczone struny głosowe zabroniono mi pracy w pełnym wymiarze godzin. Nie podołałabym zatrudnianiu lektorów przy mniejszych poborach miesięcznych. Mogłam za to konkretnie zająć się pisaniem i w dowolnym czasie spotykać się z czytelnikami. Lekcje nie stawały mi już na przeszkodzie.

 

S.K. - Czym teraz się zajmujesz? Co lubisz robić, a czego nie lubisz, ale musisz?  

 

H.K.S. - Lubię długie spacery (mieszkamy na zielonym osiedlu), wizyty moich dawnych uczniów, rozmowy z nimi o wartościach życia; lubię spotkania autorskie, zwłaszcza z młodzieżą i dziećmi, co jest dla mnie rodzajem lekcji języka polskiego. Nie lubię prasowania!

 

S.K.- Mówiliśmy o sprawach zawodowych, o twórczości, o zdobywaniu wykształcenia. A jak Twoje sprawy osobiste się układały i ułożyły? Niewidomej dziewczynie i kobiecie jest znacznie trudniej żyć, pełnić role tradycyjne, uważane za kobiece, znaleźć partnera życia. Jak takie sprawy wyglądały u Ciebie?  

H.K.S. - Znowu jak każda dziewczyna trochę przymierzałam się do małżeństwa, trochę je oddalałam, bo nauka zajmowała w moim życiu przynajmniej równorzędne miejsce z romansami. W końcu dojrzałam do przeświadczenia, że warto mieć z bliskim człowiekiem wspólny dach, poranne podawanie chleba i wszystkie uśmiechnięte bądź też szare godziny.

 

S.K. - Czy angażowałaś się w działalność społeczną w PZN lub innych stowarzyszeniach?  

 

H.K.S. - Owszem, pracuję do dziś społecznie. Moje spotkania literackie mają właśnie zwykle taki charakter. Natomiast do najmilszych osiągnięć w działalności PZN-u zaliczam założenie przez siebie "Klubu Ludzi Ciekawych Świata". Gromadził przede wszystkim absolwentów szkoły dla niewidomych. Zależało mi na wskazaniu im różnorodnych walorów rzeczywistości, która stanowiła dla nich określony problem, np. z uzyskaniem pracy.

 

S.K. - Jakiej rady udzieliłabyś niewidomym dziewczętom?  

 

H.K.S. - Pozwoliłabym sobie podpowiedzieć dziewczynom, aby pamiętały o własnej atrakcyjności i wdzięku osobistym. Od tego zależy niejednokrotnie spełnienie nie tylko skrytych marzeń, ale ich realizacja. Dziewczęta w naszym środowisku charakteryzuje często niepewność i zbyt mała wiara w siebie. Nie wolno przy tym zapominać o rozwijaniu własnej osobowości, intelektu, wzbogacaniu wiedzy, bo to właśnie podnosi wartość kobiety. Pomaga w tym samokształcenie na różnorodnych płaszczyznach.

 

S.K. - Jak oceniasz obecną działalność i kondycję stowarzyszeń osób niewidomych?  

 

H.K.S. - Oczekuję od nich upartej, nieustępliwej walki o zawodowe zatrudnianie niewidomych. Cenię wielorakość pomysłowości i działań, ale kwestię pracy uważam za pierwszoplanową.

 

S.K. - Moim zdaniem, wśród wielu problemów natury prawnej, organizacyjnej i społecznej, jest traktowanie osób słabowidzących jak niewidomych. Uważam, że jest to ze wszech miar niekorzystne, gdyż osoby słabowidzące z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności oraz ze znacznym stopniem niepełnosprawności, które dysponują możliwościami zbliżonymi do 5 procent normalnej ostrości, są w znacznie lepszej sytuacji życiowej i nie powinny być porównywane z niewidomymi. Jak te sprawy wyglądają w świetle Twoich doświadczeń?  

 

H.K.S. - Zgadzam się z takim punktem widzenia!

 

S.K. - Dziękuję za rozmowę o sprawach ważnych, o twórczości, o życiu. Mam nadzieję, że okaże się ona interesująca dla naszych czytelników. Dziękuję i życzę napisania jeszcze wielu wierszy i innych utworów, zadowolenia ze wszystkiego, czym się zajmujesz i miłych przeżyć w każdym dniu.  

   Stanisław Kotowski