Pamiętajcie o ogrodach

       Andrzej Szymański

Profesor Kazimierz Szczepański ukończył w tym roku siedemdziesiąt lat. Połowę życia spędził w sadach i ogrodach. Od ćwierć wieku jest członkiem Polskiego Związku Niewidomych.

O podręczniku  

Podsumowaniem mojego 35 - letniego dorobku naukowego jest podręcznik „Metodyka badań sadowniczych”. Zawarłem w nim następującą tematykę: zaplanowanie badań i doświadczeń, metodykę pomiarów i obserwacji, podałem schematy różnych typów charakterystycznych doświadczeń w sadownictwie, opisałem metody statystyczne najczęściej stosowane w badaniach sadowniczych, a w ostatniej, piątej części podałem przykłady z własnych doświadczeń prowadzonych w Instytucie Sadownictwa w Skierniewicach.  

Badania sadownicze, generalnie biorąc, należą w grupie nauk rolniczych do najmłodszych, młodsze są tylko badania z roślinami ozdobnymi. W związku z tym metody stosowane w sadownictwie nie są zbyt doskonałe i nadal wymagają udoskonalenia związanych z tym badań. Rośliny sadownicze mają ogólnie dużą zmienność. Jest ona ogromna w intensywności plonowania. Drzewa rosnące w tych samych warunkach, tak samo prowadzone, szczepione, dają różne plony. Jedno daje dwie tony owoców, a drugie trzysta kilogramów w ciągu dziesięciu lat.  

Aby wyciągnąć wiarygodne wnioski z badań, musimy mieć dostateczną ilość drzew do doświadczeń. W przypadku roślin rolniczych stosuje się poletka małe, 10 - 20 - metrowe i tam są setki roślin. Natomiast w sadownictwie pola doświadczalne są dużo większe. Jedno drzewo zajmuje powierzchnię około 30 metrów kwadratowych. Doświadczenia polowe wymagają pewnej ilości powtórzeń na większej liczbie drzew. Dawno już doszliśmy, że w doświadczeniach powinno być co najmniej 12 drzew, to znaczy, musi być zachowana reguła powtórzeń. Trzeba się z tym liczyć, że drzewko rosnące w jednym miejscu może mieć inne warunki wzrostu niż drugie, posadzone 100 czy 200 metrów dalej. Wpływa na to naturalna zmienność glebowa, wilgotnościowa, po prostu inny mikroklimat. I to wszystko wymaga zaprojektowania tych doświadczeń według odpowiednich metod. Różne są metody, podług których prowadzi się doświadczenia. Drzewko sadzi się w odpowiednich blokach zbliżonych do kwadratu, aby było jak najmniejsze zróżnicowanie glebowo - klimatyczne. Losowo rozmieszcza się odmiany w różnych położeniach pola, tak, aby równoważyły mikroklimat i zmienność glebową. Zakładamy, że jeśli w jednym miejscu drzewo trafi na gorsze warunki, to w innym na lepsze, i średnia będzie wyrównana. Tak więc w metodyce dążymy do tego, aby obiekty, które chce się porównywać, różniły się tylko czynnikiem nas interesującym, a wszystkie inne  muszą być jednakowe, tzn. jednakowa gleba, nawożenie, jednakowo cięte drzewa, itp.  

Druga część metodyki zawiera informacje o pomiarach i obserwacjach: jakimi metodami się je wykonuje, które są ważniejsze. Podstawowe pomiary to: plonowanie, odporność drzew na choroby, na mróz, zdrowotność owoców. W jaki sposób mierzyć plon? Ilość wiadomo - waży się. Jakość plonu mierzy się na kalibrownicy z otworami co pół centymetra. Klasyfikuje się jabłka na małe, średnie i duże. Ale nie klasyfikuje się wszystkich zebranych jabłek. Pobiera się próbkę. Owoce są różne, w zależności od strony świata. Wewnątrz korony drzew są naturalnie mniejsze, mniej wybarwione niż na zewnątrz. Metodyka ustala, jak te jabłka pobierać, ile z jakiej strony drzewa, ażeby próby były porównywalne. Bardzo też istotne są metody pozbiorczego traktowania owoców, przechowywania ich. Do tej pory stosowano przechowywanie proste - chłodna temperatura i odpowiednia wilgotność. W tej chwili zaleca się trzymanie owocu w chłodniach z kontrolowanymi atmosferami. Już nie w normalnym powietrzu. Poprzez specjalne urządzenia zwiększa się zawartość dwutlenku węgla, a ogranicza ilość tlenu. Wtedy jabłka mają ograniczoną przemianę materii, wolniej dojrzewają. Bo przecież jabłko żyje w czasie przechowywania, oddycha, następuje spalanie cukru, przemiana organiczna. Inny jest więc smak jabłka zerwanego z drzewa, a inny po kilku miesiącach przechowywania. Jest to proces dojrzewania konsumpcyjnego.  

Jak już zbierzemy komplet wyników z doświadczeń, musimy je statystycznie opracować. Metod opracowań jest wiele. Niektóre są bardzo złożone. Bada się nie tylko różnice między obiektami, ale określa zależność jednej cechy od drugiej, albo współzależności,  na przykład wielkość owocu i zawartość w nim różnych związków, lub też traktowanie nawożenia i wzrost plonu. Kiedy nie było komputerów, wszystko było bardzo trudne do wyliczenia. Obecnie bada się regresje 20 zmiennych, to znaczy jedna cecha zależy od dwudziestu innych. I bada się, która z tych 20 cech w największym stopniu oddziaływa na cechę, na której nam zależy.  

„Metodyka badań sadowniczych” jest przeznaczona dla pracowników naukowych, pracujących w sadownictwie na uczelniach, w instytutach, dla studentów wydziałów ogrodniczych. Podręcznik ten nie jest jeszcze wydany. W wydawnictwie powiedziano mi, że gdyby nakład wynosił 50 tys. I gdyby 30 tys. w ciągu roku sprzedano, to mogą od razu drukować. Ja natomiast wyliczyłem, że zapotrzebowanie na tę książkę wyniesie około 10 tys. egzemplarzy, a w pierwszym roku rozejdzie się trzy tysiące. Drukarnia jest jednostką samofinansującą się i chce jak najszybciej zarobić. W związku z tym są opory z wydrukowaniem i książka leży w drukarni. Trochę szkoda, bo po pierwsze - dostałem bardzo dobre recenzje (spodziewałem się, że będą dobre, ale nie aż tak dobre), a po drugie - jest to jedyny podręcznik obejmujący całość metody doświadczalnictwa sadowniczego w skali światowej. Co prawda niedawno w Anglii został wydany podręcznik dla doświadczeń polowych w sadownictwie, ale napisał go matematyk, nie przyrodnik. Inne jest tam ujęcie tematu - bardziej od strony matematyczno - statystycznej, a w małym tylko stopniu przyrodniczej.  

O instytucie

Tak prawdę mówiąc, to przed wojną i jeszcze wcześniej nie mieliśmy żadnych tradycji sadowniczych. Istniały u nas małe sady przydomowe czy przydworskie, które właściciel wydzierżawiał Żydom. Sprzedawali oni w sezonie owoce na jarmarkach. Na przykład w zimie owoce sprowadzaliśmy ze Szwajcarii, z Niemiec południowych, a przed pierwszą wojną światową - z Białorusi, spod Smoleńska czy z Ukrainy. Dziwna rzecz, nasza szlachta, nasze ziemiaństwo nie miało całkowicie zrozumienia dla towarowej produkcji owoców.  

Prehistorii naszego instytutu w Skierniewicach należy szukać w Polsce międzywojennej, a ściślej - w Sinołęce pod Siedlcami. Właścicielem majątku Sinołęka jest lekarz z zawodu - Władysław Filewicz. To był fanatyk sadownictwa. W uznaniu jego zasług naukowych Ministerstwo Rolnictwa przyznało stuzłotowe stypendium dla jego asystentki. Tuż przed wojną wyjechali razem do USA, ażeby zapoznać się z sadownictwem wielkotowarowym. Nie zdążyli powrócić do Polski - wybuchła wojna. Wysiedli więc z Batorego w Londynie i zamieszkali w East Malling. Już wtedy był tam znany na cały świat Instytut Sadownictwa. Doktor Filewicz umarł w kilka lat po wojnie, a jego asystentka pracowała naukowo w instytucie. Ze swoich oszczędności stworzyła po wojnie fundusz, z którego do dziś korzystają nasi młodzi pracownicy naukowi.  

Drugim takim prekursorem sadownictwa towarowego był Edward Gałczyński, ekonomista z wykształcenia. On pierwszy ogłosił, że w Polsce powinno się rozwijać sadownictwo towarowe, które by w sposób racjonalny i nowoczesny produkowało owoce dla kraju i na eksport. Zapoznał się z sadownictwem amerykańskim i zaczął u nas przeprowadzać rewolucję. Niestety, zginął w wypadku samochodowym.  

W roku 1938 prof. Goriaczkowski wysyła młodego, zdolnego absolwenta uniwersytetu - Szczepana Pieniążka na stypendium do  Stanów Zjednoczonych. W osiem lat później 32 - letni Pieniążek powraca do kraju i od razu obejmuje katedrę po profesorze Goriaczkowskim, którego w czasie okupacji zamordowali Niemcy. Już wtedy był profesorem nadzwyczajnym. W Ameryce Pieniążek poznał sadownictwo naukowe, praktycznie wraz z całą gamą dziedzin pochodnych.

Co sadownictwo polskie zawdzięcza Pieniążkowi? Profesor stworzył instytut, a właściwie trzy instytuty. Pierwszy - to ten powstały w Skierniewicach. Pieniążek nie wierzył, że w jakikolwiek inny sposób można podnieść polskie sadownictwo. Obcych wzorów nie można było powielać, bo odmiany gdzie indziej uprawiane u nas się nie sprawdzają z powodu mrozów i mogły inaczej reagować na zabiegi agrotechniczne. Polska jest mała, ale są odmiany jabłek, które na północ od Warszawy nie udają się, na przykład starking. Antonówka - najlepsza w Białostockiem, już w Sandomierskiem smakuje jak kartofel. Po to miał powstać instytut. Z kogo jednak go stworzyć? Kiedy w roku 1946 profesor Pieniążek znalazł się w Polsce, w kraju było zaledwie trzech doktorów z dziedziny sadownictwa. Nie było docentów ani profesorów. Trzeba było wychować kadrę naukową. Wybierał więc ze zdolnych studentów ostatnich lat i zabierał ich do Skierniewic. Z tych ludzi powstała podstawowa kadra instytutu. Dzisiaj ta kadra sadowników jest nieporównanie liczniejsza. 150 tytułów doktorskich, 60 docentów, 26 profesorów. Na ponad 220 naukowców ze stopniem co najmniej doktora ponad 85 procent to wychowankowie instytutu. I to jest ten drugi stworzony przez profesora Szczepana Pieniążka instytut - kadry.  

Wreszcie trzecim instytutem jest wymiana naukowa z USA i krajami zachodnimi. Do tej pory z wyjazdów do Stanów Zjednoczonych skorzystało około tysiąca osób. Ta akcja została przerwana w latach pięćdziesiątych, by znowu ruszyć po październiku. Co roku wyjeżdża kilkanaście osób. Tam pracują na farmach, w instytutach, na uczelniach. Zapoznają się z najnowocześniejszymi osiągnięciami nauki, zdobywają literaturę, nawiązują bezpośrednie kontakty, tak potrzebne w nauce. To jest olbrzymi kapitał. W Ameryce biblioteki są tak zorganizowane, że w ciągu dwóch minut komputer wyciąga kompletny zestaw informacji i publikacji, nawet i tysiąc, na dany temat. Tak szybkiej i wszechstronnej informacji naukowej nie uzyska się w Polsce w żaden sposób.

Odwołam się do przykładu, jak jesteśmy zacofani w informacji naukowej i szybkości wydawniczej. Siedem lat temu mój wychowanek obronił pracę doktorską na temat stopniowego zrywania owoców dojrzałych. Są takie na przykład odmiany jabłek, które się zbiera z drzewa przez miesiąc. Najpierw te dojrzałe z zewnątrz korony, a powiedzmy, po trzech tygodniach te ze środka korony, już dobre. U nas w trzech sadach zbiera się wszystkie owoce naraz. Dojrzałe i niedojrzałe. Tu jest  pytanie: ile traci na tym jednorazowym zbiorze producent? Na Zachodzie nawet w dużych sadach nie zbierają od razu, tylko przerywają zbiór. Podchodzą 3 - 4 razy. Koszty zbioru są wyższe, ale za to za owoce więcej się bierze, bo wszystkie są wybarwione i smaczne. Otóż ten wychowanek zrobił takie badania. Nie mieliśmy literatury. Napisałem do naszego stypendysty do Stanów i po miesiącu był komplet publikacji. I co się okazało. Identyczne badania prowadzono w Nowej Zelandii, tylko, że nasza praca trwała od 1973 do 1978 roku. W Nowej Zelandii założono doświadczenia w 1977, a w 1978 opublikowano pracę. A my wydaliśmy nasze wyniki drukiem w 1982 roku. Jako pierwsi rozpoczęliśmy temat i jako ostatni zakończyliśmy.  

A wracając do profesora Pieniążka, to trudno w Polsce znaleźć człowieka, któremu społeczeństwo tyle zawdzięcza w sensie naukowym i praktycznym. Ja również tylko dzięki niemu, po utracie wzroku, kontynuowałem pracę naukową.  

O sadownictwie polskim

Polska jest dziś nadproducentem jabłek. I jabłka są w tej samej cenie, co 15 - 20 lat temu (oczywiście uwzględniając inflację). Jest to jedyna dziedzina gospodarki, w której nie ma kryzysu. A że jabłka gniją, psują się, to wina naszej spółdzielczości ogrodniczej, instytucji, która nieudolnie działa. Są to biurokraci, tępacy, którzy nie potrafią zagospodarować tego, co dała natura i producent. Niemcy, Duńczycy, Szwedzi zabierają od nas jabłka, wyciskają sok, pasteryzują, zagęszczają i sprzedają nam sok z naszych owoców. To jest skandaliczne. To jest nieudolność naszej organizacji spółdzielczości państwowej. A z jaką przyjemnością wypiłoby się szklankę soku jabłkowego zimą. Myślę, że gdyby dano wolną rękę prywatnej inicjatywie, ludzie zakładaliby małe przetwórnie. Duże przetwórnie to zwożenie owocu z dużych przestrzeni. Podczas transportu owoc psuje się, obija i nie nadaje się już do uzyskania dobrego produktu. Już sad 20 - hektarowy powinien mieć własną przetwórnię.  

U nas są dobre sady. Nie gorsze niż holenderskie, duńskie czy francuskie. Przyjeżdżają producenci z tych krajów i oczy przecierają, jacy w Polsce są wspaniali sadownicy. Mają własne laboratoria, gdzie śledzą rozwój szkodników, sprowadzają fachową literaturę, stosują się do rad nauki. Budują chłodnie ze zmodyfikowanymi atmosferami. Sadownictwo opiera się na prywatnych plantatorach. Nawet gdy radzieccy z Królewca chcą kupić dobre jabłka, to przyjeżdżają do prywatnych sadowników.  

3- 4 - hektarowe prywatne sady, dobrze prowadzone, są z punktu ekonomicznego bardziej efektywne niż duże. W dużych, kilkudziesięciuhektarowych sadach nie jest się w stanie całej masy towarowej zagospodarować. Trzeba dużo ludzi do zbiorów, nie dopilnuje się, aby owoc był dobrze zebrany. W małych sadach wystarczy rodzina i kilku zbieraczy. Tak jest teraz na całym świecie. W USA, w RFN są średnie sady. Maksymalne, jakie się spotyka, dochodzą do 70 ha. Ogromna większość sadów w Niemczech Zachodnich znajduje się w przedziale od dwóch do kilkunastu hektarów.  

O działalności Związku

Nie żałuję okresu mojej działalności w Polskim Związku Niewidomych. Uważam, że i tak los dał mi więcej niż przeciętnemu niewidomemu. Mam głębokie poczucie moralne służenia innym. Wydaje mi się, że pracując w Głównej Komisji Rewizyjnej, udało mi się trochę pomóc, uporządkować pewne sprawy, wiele osób obronić. Poznałem niewidomych, dla których zachowam ogromny szacunek, jak na przykład Józef Stroiński czy pani Helena Kurluta. To wspaniali ludzie.  

Natomiast w życiu naukowym dużo straciłem, bo to było ciągłe oderwanie z instytutu, a praca naukowa wymaga ciągłości. Dopiero jak odszedłem z komisji rewizyjnej, w pełni powróciłem do nauki. Ale mogłem to dużo wcześniej zrobić, gdy umysł był sprawniejszy. Podręcznik też mogłem dziesięć lat wcześniej napisać. Uważam, że działając społecznie, dużo robiłem, tak, że to się wyrównuje. Generalnie więc nie zmarnowałem czasu.  

Nasz Związek jest organizacją społeczną i w owym czasie, jak ja działałem, to on był rzeczywiście oparty na bezinteresownej pracy. W zasadzie, w terenie do dziś dnia widać to społecznikostwo. To tylko ci niewidomi działacze w kołach docierają wszędzie, oni wspomagają, oni interweniują u władz miejscowych. To są prawdziwi społecznicy. Kiedyś podobnie było w okręgach, ba, nawet we władzach centralnych. Zastąpili ich dzisiaj urzędnicy.  

I pod tym względem, moim zdaniem, Związek dużo stracił. Do pracy społecznej trzeba mieć wewnętrzną inklinację, chęć wychodzenia naprzeciw  i pomagania innym. Stroiński, jak się dowiedział, że jakiemuś niewidomemu w terenie dzieje się krzywda, to on wszystko rzucał, jechał, skakał do oczu wójtom, urzędnikom. Miał szacunek. Wszyscy go cenili, bo pracował dla środowiska bezinteresownie. Z własnej kieszeni się rozliczał. To był działacz w wielkim wydaniu, podobnie jak Silhan, Dolański czy Ruszczyc.  

Nie wszystko jednak widzę w czarnych kolorach. Dużo zmieniło się na lepsze. Związek ma teraz miliony złotych, dostają ludzie na pralki, na remonty mieszkań i na inne rzeczy.  Pod względem materialnym są to ogromne osiągnięcia. Jednak korzystają z tego głównie działacze, może trywialnie powiem, ci, którzy bliżej żłobu siedzą. Przyglądałem się temu na ostatnim zjeździe okręgu w Łodzi.  

A w jakich warunkach i zapomnieniu żyją jeszcze niewidomi na głębokiej prowincji, nikt się nimi nie zajmuje. Jestem przekonany, że wielu z nich ociera się o nędzę.  

Jakie mam życzenia dla Polskiego Związku Niewidomych? Chcę, by odrodził się duch prawdziwej organizacji społecznej. Niewidomi muszą być traktowani w sposób bardziej ludzki, serdeczny. Pracownicy Związku powinni wychodzić im naprzeciw, szukać niewidomych. Rozumiem - kadra jest niekiedy nieodpowiednia, źle opłacana. Można zmniejszyć kadrę, dać wyższe płace. Należy bardziej selektywnie dobierać ludzi, bo nie na każde stanowisko każdy się nadaje. Trzeba nieć pewne predyspozycje, cechy charakteru, niekiedy zakodowane w genach od urodzenia.  

O Radzie Naukowej

Kiedyś to się nazywała Rada Tyflologiczna, później przemianowano ją na Radę Naukową. Od 1966 roku, aż do ostatniej kadencji byłem przewodniczącym tej Rady. Teraz jestem członkiem prezydium. Uważam, że Rada Naukowa jest potrzebna Związkowi, ale w innej formie. Praca Rady powinna mieć charakter generalnego konsultanta, ale nie tylko. Powinna także inspirować. Rada będzie miała sens, jeśli sama organizacja będzie wychodziła z potrzebami do Rady. Jak do tej pory, poza drobnymi sprawami , nie spotkałem się, by Zarząd Główny miał konkretne zadania. Jesteśmy piątym kołem u wozu. To wszystko jest sztuczne, niewynikające z potrzeb dnia codziennego naszej organizacji.  

Jestem członkiem Rady Naukowej w Instytucie Sadownictwa i znam te sprawy. Byłem w różnych komisjach, na uczelni, jestem teraz członkiem Komitetu do Spraw Ogrodnictwa V Wydziału PAN i wiem, jak te kolegia pracują. Na przykład: dział tyflologiczny powinien służyć jako sekretariat Rady Naukowej, być tym łącznikiem między nami a Zarządem Głównym.  

Pan Józef Mendruń robi kawał dobrej roboty, ale jest to robota ściśle po linii zarządu. On referuje, że robi to i to, a nie to, co uchwaliliśmy, tylko, co mu jest potrzebne. W pracy Rady jest dużo niedorzeczności. A przecież są to ludzie dobrani z różnych dziedzin i gdyby Zarząd Główny chciał i umiał z nas korzystać, to dużo wiedzy mógłby zdobyć dla dobra Związku, dla niewidomych.  

       Pochodnia Październik 1985