Biografia prasowa  

 

Robert Hetzyk  

Niewidomy ksiądz

 

  ROZMOWA MIESIĄCA

Z księdzem Robertem Hetzygiem rozmawia Stanisław Kotowski

    

Źródło: Publikacja własna "WiM"

 

S.K. - Jest Ksiądz osobą niewidomą. Znałem ociemniałych księży, ale Ksiądz studiował w seminarium duchownym jako niewidomy. Jest to inna jakość, inne problemy i inne decyzje życiowe. Chcę prosić Księdza o opowiedzenie o swojej działalności duszpasterskiej, o trudnościach i ograniczeniach w tej pracy oraz o sposobach przezwyciężania trudności.

R.H. - Jestem zupełnie niewidomy. W dzieciństwie miałem resztki wzroku, określane przez lekarzy jako 0,5 proc.

R.H. Jestem niewidomy od urodzenia. Resztki, o których wspominałem, utraciłem około osiemnastego, dwudziestego roku życia.

S.K. Jak więc zdobywał Ksiądz wykształcenie - szkoła podstawowa, średnia i seminarium duchowne, może jeszcze inna uczelnia?

R.H. - Skończyłem szkołę podstawową w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Niewidomych w Bydgoszczy. Potem było II Liceum Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika - również w Bydgoszczy. Po drodze spróbowałem swoich sił w Szkole Podstawowej nr 16 w Bydgoszczy, ale po trzech miesiącach wróciłem do ośrodka. Było to na początku klasy siódmej. Taki sobie eksperymencik podjęliśmy z rodzicami po rozmowie ze szkolnym psychologiem. Nie wyszło, ale było to dla mnie jakieś doświadczenie. Po maturze wstąpiłem do Prymasowskiego Wyższego Seminarium Duchownego w Gnieźnie. Później były jeszcze podyplomowe studia dziennikarskie na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.

S.K. - Cały czas nauki stosował Ksiądz metody bezwzrokowe?

R.H. - Tak. Pisałem brajlem, później na studiach także nagrywałem czytane przez kolegów materiały. W szkole średniej były jeszcze dostępne niektóre podręczniki w wersji brajlowskiej, które wypożyczałem w Bibliotece Ośrodka dla Niewidomych. Podczas studiów był taki przedmiot, który wymagał obszernego skryptu i wtedy z pomocą przyszło mi Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, które sfinansowało jego brajlowską adaptację.  

Studia podyplomowe to zupełnie inne czasy. Tutaj pomagałem sobie notatnikiem brajlowskim i komputerem.

S.K. - Proszę coś więcej opowiedzieć o okresie ucznia-Roberta, Roberta-licealisty, Roberta-alumna czy studenta. Czy spotykał się Ksiądz z życzliwością i pomocą? Kto Księdzu pomagał - koleżanki i koledzy. nauczyciele, inne osoby?

R.H. W szkole podstawowej szło mi nie najgorzej. Zawsze miałem świadomość, że byłem w pewnym sensie uprzywilejowany. Ja po lekcjach wracałem do domu, a większość moich kolegów pozostawała w internacie. W związku z tym miałem możliwość rozszerzania moich zainteresowań. W tamtych czasach dla kogoś, kto nie korzystał ze wzroku, podstawowym źródłem informacji było radio, ewentualnie telewizja w pewnym zakresie, a ja byłem dość uważnym słuchaczem. To jakoś przekładało się na wyniki w nauce. Potem, w szkole średniej, szanse się wyrównały, a w pewnym sensie trochę pozostałem w tyle, bo trzeba było podciągnąć się nieco z przedmiotów, które nie były moją najmocniejszą stroną. Znacznie niższa średnia ocen dobrze ilustrowała sytuację.  

Najważniejsze jednak było to, czego w liceum nauczyłem się o sobie. Usiłując zaadaptować się do nowej sytuacji, musiałem zacząć uważnie słuchać mojego otoczenia, bo mój sposób bycia nie wszystkim przypadł do gustu. Na Pańskie pytanie o ludzką życzliwość odpowiedziałbym więc nieco przewrotnie: to ja musiałem nauczyć się delikatności i wyczucia w sytuacji, kiedy nie odbierałem sygnałów pozawerbalnych. Wśród niewidomych komunikujemy się tak, że wszystko jest na ogół jasne. Kiedy osoba widząca się odzywa, zazwyczaj jest to już kolejny etap jej reakcji na jakąś sytuację, poprzedzony zwykle zmianami w spojrzeniach i mimice. Jeśli do tego ten komunikacyjny problem pojawia się na linii "jeden facet - cała klasa", to rozumie Pan, że sytuacja robi się napięta. I tak się właśnie zdarzyło ze mną. Rzecz narastała do połowy III klasy, aż w końcu zrobiło się boom, które wciągnęło do akcji wychowawczynię i otworzyło mi oczy na różne moje wady, które bez lustra społecznego jakoś do mnie nie docierały. No, ale jak już się wszystko uspokoiło, to moje relacje z kolegami z klasy stały się znacznie cieplejsze i głębsze. Bardzo mile wspominam moją klasę i do dziś mam z tego czasu prawdziwych przyjaciół, a wśród nich naszą wychowawczynię.  

S.K. - Może zechciałby Ksiądz trochę więcej powiedzieć o tym "boom". O swoich wadach niełatwo mówić, ale może warto. Może to ułatwi innym młodym niewidomym zrozumienie siebie i łatwiejszą adaptację społeczną.

R.H. - Nie ma co owijać w bawełnę: egocentryzm i myślenie o sobie w zestawieniu z brakiem zwrokowych komunikatów pozawerbalnych stanowią prawdziwą mieszankę piorunującą, choć z opóźnioną nieco reakcją. Napięcie narasta z wolna, bo otoczenie nie bardzo wie, jak podejść do osobnika, który się zachowuje jak by był sam na świecie. Przez delikatność najpierw się nie zwraca uwagi na jakieś niestosowne zachowania. A potem jest trochę za późno, bo napięcie dochodzi do poziomu wybuchowego. Najgorsze, że wtedy wszystkie żale wylewają się naraz. Bardzo trudno w takich warunkach przyjąć jakąkolwiek krytykę, bo skoro wszyscy jednocześnie mają o wszystko pretensję (a przynajmniej takie można odnieść wrażenie), to znaczy, że świat się na mnie uwziął i należy się przed nim bronić. I wtedy ratunkiem jest mediacja kogoś, do kogo mam zaufanie i kto rozumie racje obu stron. Na szczęście ja miałem takie osoby.  

S.K. - Na różnych poziomach nauki są różne problemy natury społecznej i technicznej. Jak Ksiądz pokonywał trudności w czasie studiów?

 R.H. - Studia to osobny rozdział. Ludzie z różnych środowisk i kolejne "progi adaptacyjne". Życzliwość kolegów wyrażała się w czasie, jaki poświęcali na wspólną ze mną naukę. Czasem nagrywali mi również materiały do nauki na kasety magnetofonowe. Przypomnę, że były to lata 1986-1992, więc o komputerach, zwłaszcza udźwiękowionych, nie było co marzyć. Pierwsze jaskółki nadleciały w 1991 roku, kiedy spotkałem się po raz pierwszy z oprogramowaniem do udźwiękowiania ekranu - naturalnie jeszcze w środowisku DOS-owym.  

Studia dziennikarskie to już XXI wiek. Zupełnie inny kontakt z kolegami i koleżankami z roku. Bardziej dojrzałe relacje i pomoc, choć już raczej o charakterze wzajemnej wymiany. Ten okres również zaowocował paroma trwającymi do dziś przyjaźniami, a nawet współpracą z jednym z katolickich miesięczników, do której zaprosiła mnie właśnie koleżanka z roku.  

S.K. - Kiedy Ksiądz uświadomił sobie, że ma powołanie do kapłaństwa?

R.H. - To było jesienią 1983 roku. Byłem wtedy w II klasie liceum.  

S.K. - To bardzo wcześnie. Jak rodzina i szerzej otoczenie Księdza przyjęło ten fakt? Ostatecznie mało kto miał okazję spotkać niewidomego księdza.  

R.H. - Rodzina była, oczywiście, zaskoczona, tym bardziej że świadomie budowałem ich przekonanie o tym, że wybieram się na filologię germańską. Taka "przykrywka" była mi zresztą potrzebna także w szkole, gdzie ujawnienie zamiaru podjęcia studiów w seminarium duchownym niosłoby ze sobą ryzyko poważnych kłopotów. Był to jeszcze okres świetnie się mającego komunizmu z jego aparatem bezpieczeństwa. Taki "pan aparat" pracował zresztą w naszej szkole, o czym miałem okazję przekonać się na własnej skórze.  

Inni z mojego otoczenia, znający mnie nawet dość długo, ale chyba nie dość dobrze, prorokowali mi szybkie opuszczenie seminarium w celu założenia rodziny (śmiech). Jeszcze inni cieszyli się razem ze mną.  

S.K. - Czy miał Ksiądz jakiegoś przewodnika duchowego, który wspierał dążenia niewidomego Roberta, żeby został księdzem? Jeżeli tak, kto to był i jak podchodził do tego zagadnienia. Dla niego też chyba była to jakaś nowość.

R.H. Jeśli nawet była to nowość dla mojego ówczesnego spowiednika, nie dawał mi tego odczuć. Wiedzieliśmy, że wszystko zależy od tego, jak władze kościelne podejdą do sprawy, ale to była jedyna kwestia, która się pojawiała. Mój spowiednik traktował mnie zupełnie zwyczajnie, bez szczególnego akcentowania mojej ślepoty.

S.K. - A może dla młodego Roberta jakimś wzorcem był Dydym, zwany ślepym?

R.H. Proszę mnie nie przeceniać. Mając piętnaście lat o Dydymie nawet nie słyszałem. Poza tym dla mnie nie miało najmniejszego znaczenia, że będę najprawdopodobniej jednym z niewielu księży, wyświęcony jako niewidomy. Potem okazało się, że jestem pierwszy w Polsce. Wiem natomiast o dwóch innych niewidomych wyświęconych na księży: jeden w Stanach, a drugi we Włoszech.  

S.K. - Proszę powiedzieć, z jakim przyjęciem spotkał się młody Robert, kandydat na księdza ze strony władz seminarium duchownego, i szerzej władz Kościoła?

R.H. - Z moim wstąpieniem do seminarium ciekawostka polegała na tym, że w tym samym roku, kiedy ja podjąłem decyzję o wstąpieniu do seminarium, w Kościele wprowadzono nowy Kodeks Prawa Kanonicznego, o czym wówczas nie wiedziałem. Według starego kodeksu z roku 1917 właściwie nie powinienem zostać przyjęty do seminarium, ponieważ byłem niewidomy. Nowy kodeks natomiast decyzję o przydatności kandydata do kapłaństwa pozostawiał w rękach biskupa diecezjalnego. W Archidiecezji Gnieźnieńskiej, do której wówczas należało moje rodzinne miasto, był nim ówczesny prymas, abp Józef Glemp, któremu do tej pory jestem wdzięczny za jego odważną decyzję o przyjęciu mnie na studia.

Jest i pewien smaczek, który tu Panu sprzedam: dyspensa - owszem - była potrzebna, ale nie z powodu wzroku. Kanoniczny wiek, niezbędny do przyjęcia święceń kapłańskich to dwadzieścia pięć lat. Biskup diecezjalny może udzielić dyspensy, jeśli kandydatowi brakuje do tego wieku najwyżej rok. Ja w chwili święceń nie miałem skończonych dwudziestu czterech lat, więc potrzebna była dyspensa papieska. Jak widać, są ważniejsze rzeczy niż to, czy ktoś widzi, czy nie. (śmiech)  

S.K. - To niezwykłe. Niewidomi częściej z opóźnieniem osiągają cele życiowe niż je przyśpieszają, a Ksiądz swój cel osiągnął szybciej niż inni.

R.H. - Nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Kiedy rozpoczynałem szkołę podstawową, w bydgoskim ośrodku dla niewidomych nie było naboru do pierwszej klasy i zupełnie poważnie rozważano możliwość wysłania mnie do szkoły w Owińskach. Na szczęście rodzice - słusznie - nie wyobrażali sobie, żeby mieszkając w mieście, gdzie istnieje odpowiednia szkoła, posłać dziecko do internatu, gdzieś pod Poznaniem. I tak, na mocy uzgodnień z dyrekcją ośrodka w Bydgoszczy, podjąłem naukę, przerabiając w pierwszym roku edukacji zakres klasy pierwszej i drugiej. Nie byłem zresztą jedynym uczniem, który wtedy tak właśnie rozpoczynał szkołę podstawową.  

S.K. - Wróćmy jeszcze do nauki. Jak kleryk Robert radził sobie z nauką w seminarium - mnóstwo tekstów filozoficznych, teologicznych i innych, w tym chyba sporo łaciny?

R.H. - Jako jednostka odporna umysłowo przyjmowałem to, co konieczne. Nie, żebym lekceważył wiedzę teologiczną, ale nie jestem typem naukowca, o czym wie każdy, kto mnie choć trochę zna. Studia ukończyłem na przyzwoitym poziomie, ale ponieważ nie było wówczas takiego wymogu, pracy magisterskiej już nie napisałem. - Może kiedyś będzie czas to nadrobić...  

 Co do materiałów, to opierałem się na własnych notatkach, na tekstach, które przepisywałem ze skryptów oraz na życzliwej pomocy kolegów, którzy nagrywali mi niektóre podręczniki na kasety. Jedynym podręcznikiem, jaki był osiągalny w brajlu była wówczas "Historia filozofii" Tatarkiewicza. Był też jeden skrypt, który, jak to już Panu mówiłem, został wydrukowany w brajlu dzięki finansowej pomocy Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi  w Laskach, a konkretnie dzięki życzliwości śp. Pani Zofii Morawskiej.

S.K. Czym się Ksiądz zajmuje? Jak radzi sobie z tekstami liturgicznymi i ze wszystkim, co w pracy kapłańskiej domaga się wzroku?

R.H. Zostając księdzem, nigdy nie da się do końca przewidzieć, co nam przyjdzie robić w życiu. Standardowa posługa duszpasterska jest mniej więcej przewidywalna, ale z Panem Bogiem nie należy czuć się zbyt bezpiecznie (śmiech). Przez pięć lat byłem wikariuszem parafialnym. Przez dwa lata uczyłem religii w bydgoskim Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Niewidomych.  

W 1998 roku opuściłem moją rodzinną archidiecezję i przeniosłem się do Diecezji Pilzneńskiej w Czechach. Tamtejszy biskup przyjmował u siebie kapłanów pragnących wstąpić do stowarzyszenia wiernych pod nazwą "Koinonia Jan Chrzciciel", do którego czułem się powołany. Jak Pan więc widzi, nawet będąc księdzem, ciągle odkrywa się konkretny wymiar tej posługi. Wspólnota, o której mówię, należy do szeregu stowarzyszeń, powstałych po II Soborze Watykańskim. Mamy nasze domy w różnych częściach świata: poza Europą (Włochy, Słowacja, Czechy, Polska, Hiszpania) wspólnoty życia konsekrowanego Koinonii znajdują się również w USA, Meksyku, Izraelu i RPA. W wielu innych krajach mieszkają także świeccy członkowie naszej wspólnoty. Podstawowym przedmiotem naszej działalności jest szeroko pojęta ewangelizacja. Prowadzimy więc rekolekcje, misje i kursy ewangelizacyjne. Ja zajmuję się również działalnością dziennikarską: publikuję w miesięczniku "Nasz Głos", redaguję także wspólnotowy kwartalnik. Poza tym publikuję podcasty o tematyce religijnej na stronach Radia Wnet.

Co do liturgii, najpierw posługiwałem się tekstami przepisywanymi na maszynie brajlowskiej, potem je sobie drukowałem na brajlowskiej drukarce komputerowej. W końcu przyszedł czas notatników brajlowskich, a wreszcie iPhone'a, iPada i przenośnej linijki brajlowskiej. W międzyczasie teksty liturgiczne pojawiły się w internecie, dzięki czemu dzisiaj wystarczy połączyć się z odpowiednią stroną, skopiować tekst i zapisać w pamięci komputera lub iPada. I już.

S.K. - Nie zrozumiałem, czy Ksiądz teraz pracuje w Czechach?

R.H. - Nie. Mieszkam w Polsce, ale jak każdy ksiądz, mam swoją przynależność diecezjalną, którą fachowo określa się terminem "inkardynacja". Jestem więc przypisany do diecezji pilzneńskiej, ale za zgodą mojego biskupa i przy aprobacie władzy kościelnej w miejscu mojego zamieszkania przebywam tam, gdzie posyła mnie moja wspólnota. Najpierw więc były to Włochy, gdzie mieszkałem przez ponad półtora roku. Od sierpnia 1999 r. jestem znowu w Polsce, a po drodze miałem różne kilkumiesięczne epizody posługi w różnych innych krajach.  

S.K. - To ma Ksiądz interesującą pracę. Mógł Ksiądz poznać różne kraje i różnych ludzi. Z pewnością, oprócz tego, że praca ta jest interesująca, jest również niełatwa.

Wróćmy jednak do Stowarzyszenia wiernych "Koinonia Jan Chrzciciel". Przepraszam, ale nie jestem zorientowany w ruchach posoborowych. Obawiam się, że nasi czytelnicy również nie specjalizują się w tej dziedzinie. Czy więc zechciałby Ksiądz przybliżyć nam tę "Koinonię Jan Chrzciciel"? Już trochę Ksiądz wspomniał o celach tego ruchu, ale czym on się różni od innych, które jak się wydaje, mają podobne cele, a może nawet identyczne?

R.H. - Opowiadanie o jakiejś wspólnocie trudno zaczynać od określenia, czym się różni od innych wspólnot. Właśnie to, co wspólne jest tu najważniejsze: pragnienie wypełniania misji Jezusa dzisiaj, albo - nieco pobożniej - budowania Królestwa Bożego na ziemi. Innymi słowy chodzi o to, żeby Chrystus zmartwychwstały mógł być doświadczalnie obecny w świecie i aby współcześni ludzie mogli Go spotykać. A co nas charakteryzuje?  

Narodziliśmy się już prawie 34 lata temu we Włoszech. Pierwsze lata wspólnoty upłynęły w rytmie modlitwy osobistej i wspólnotowej, czemu sprzyjała lokalizacja naszej pierwszej Oazy, jak nazywamy domy życia konsekrowanego Koinonii. A pierwsza Oaza to Camparm w prowincji Vicenza, w Małych Dolomitach, na północy Włoch. Z czasem ta monastyczna wspólnota, złożona z braci i sióstr, składających zobowiązania do życia w czystości, ubóstwie i uległości, stała się takim małym duchowym centrum, ogniskującym życie grupy świeckich, którzy chcieli przyjąć nasz sposób modlitwy, i którzy doświadczyli jej skuteczności.  

Wspólnota ma charakter charyzmatyczny i jedną z jej posług jest modlitwa za chorych. A kiedy taka modlitwa bywa wysłuchana, to przyciąga i inne osoby, poszukujące Boga, który nie jest historią, ale który realnie działa w świecie. Myślę, że był to początek przemiany wspólnoty kontemplacyjnej we wspólnotę ewangelizującą, czyli głoszącą Ewangelię. Także działalność rekolekcyjna naszego założyciela, o. Ricardo Argańaraza, przyczyniła się do tej zmiany. Pierwsi bracia nawiązali też kontakty z latynoamerykańskimi wspólnotami charyzmatycznymi i uczestniczyli w powstawaniu pierwszych szkół ewangelizacji. Z naszej wspólnoty np. wywodzi się znany w Kościele Kurs Filip, który jest formą krótkich rekolekcji ewangelizacyjnych.  

Dziś jesteśmy obecni w wielu miejscach na świecie i prócz posługi stricte ewangelizacyjnej zajmujemy się również duszpasterstwem parafialnym. Powierzono nam parafie w diecezji Biella (Włochy), Pilzno (Czechy), Astorga (Hiszpania), Brooklyn and Kweens w Nowy Jorku (USA), a także w Tyberiadzie (Izrael) i misyjną parafię Lourd's Mission w Republice Południowej Afryki. Nasz obecny przełożony generalny jest Wikariuszem Biskupim ds. Nowej Ewangelizacji w diecezji pilzneńskiej. W Polsce mamy liczne wspólnoty w wielu diecezjach.  

W naszej ewangelizacji szczególne miejsce zajmuje Dom Modlitwy. Są to cotygodniowe spotkania, na które członkowie naszej wspólnoty zapraszają do swoich domów przede wszystkim osoby, którym z Panem Bogiem nie za bardzo po drodze. Jest to okazja do wspólnej lektury Biblii i modlitwy, która angażuje w sposób osobisty i nie jest anonimowa, jak to czasem się zdarza w kościołach. Spotkania takie nie zastępują udziału w życiu Kościoła, ale są pewnego rodzaju "inkubatorem", który pomaga przyłączyć się do wierzących. Dom Modlitwy jest również pierwszym etapem przyłączania się do naszej wspólnoty.  

Zresztą sam fakt bycia wspólnotą, czyli osobami, które łączy przyjaźń, jest czymś ewangelizującym. Nie chcemy, aby tylko modlitwa albo praca była płaszczyzną naszych spotkań. Staramy się podtrzymywać nasze więzi przez wzajemne wspieranie się w normalnych życiowych sytuacjach i wspólne przeżywanie rozmaitych naszych radości. Z tego wszystkiego wynikają także początki działalności charytatywnej, o której dzisiaj jeszcze trudno wiele powiedzieć, bo to dość nowa część naszej działalności, ale bardzo ważna. Trudno sobie wyobrazić wiarygodność ewangeliczną bez troszczenia się o ubogich.  

S.K. - Dziękuję za tę informację. Teraz czytelnicy, no i ja, będziemy więcej wiedzieli o Księdza wspólnocie.

W pracy duszpasterskiej z pewnością występują czynności, które trudno jest wykonywać bez wzroku. Mam na myśli, np. udzielanie Komunii Świętej, chrzczenie niemowląt, prowadzenie procesji czy pogrzebu. Z pewnością nie wymieniłem wszystkich takich czynności. Ksiądz jako nauczyciel, dziennikarz czy rekolekcjonista może nie wykonuje podobnych czynności, ale jako wikariusz chyba musiał je wykonywać. Proszę powiedzieć, jak Ksiądz sobie radzi w takich sytuacjach.

R.H. - Praca duszpasterska była i jest elementem mojej normalnej posługi. Chrzty, śluby i pogrzeby zdarzają się ciągle, a żeby sobie radzić w tych sytuacjach, trzeba mieć osoby, które mogą przyjść z pomocą. W parafii to byli ministranci albo kościelny. Dzisiaj - bracia i siostry ze wspólnoty i osoby, które na bieżąco spotykam w miejscach, gdzie mam sprawować rozmaite posługi. Komunii Świętej udzielam na rękę, co powoli przyjmuje się również w Polsce, a co w moim wypadku nie stwarza żadnych nieporozumień, zwłaszcza kiedy sytuacja zostaje wcześniej wyjaśniona uczestnikom liturgii. To wszystko naprawdę nie jest aż takie trudne.  

S.K. - Czy w czasie wykonywania obowiązków duszpasterskich spotkały Księdza jakieś przykre przygody związane z niepełnosprawnością? A może jakieś zabawne przygody? Proszę o nich opowiedzieć naszym czytelnikom.

R.H. - Podczas jednego z kursów ewangelizacyjnych, jakie prowadziliśmy pod Warszawą, podeszła do mnie jedna z uczestniczek (był to chyba trzeci dzień tego kursu) i zapytała mnie, czy nie mam przypadkiem jakichś problemów ze wzrokiem. Ale nie była pewna (śmiech). Ludzie nie od razu się orientują, że "coś jest nie tak". Nawet moi znajomi często zapominają, że ja nie widzę. Wie Pan, ja chyba instynktownie unikam identyfikowania mnie jako niewidomego, a nawet, proszę się nie zgorszyć, jako księdza.  

Gdybym chciał "sformatować" moje funkcjonowanie do tych dwóch kategorii: "niewidomy" i "ksiądz", to mogłoby się okazać, że stworzyłbym wokół siebie podwójną "zaporę ogniową", nie do przejścia dla każdego, kto obawia się kontaktu z niewidomym, a z niewidomym księdzem w szczególności. Oczywiście nie ukrywam ani mojej ślepoty, ani - tym bardziej - faktu, że jestem księdzem, ale staram się, żeby jedno i drugie przydawało się na coś w moim kontakcie z ludźmi, i żeby mnie od nich nie izolowało. Niewidomy, który ze ślepoty robi część swojego image, sam pcha się w szufladki stereotypów. Ksiądz, który chowa się za swoim urzędem, zamiast być znakiem obecności Pana Boga, często Go sobą zasłania. A jeśli Pan pyta o nieprzyjemne sytuacje, to zdarzyło się, że ktoś usiłował wykazać, że ponieważ jestem niewidomy, to sprawowane przeze mnie sakramenty są nieważne. Ot - są ludzie i ludziska.

S.K. - Jakie Ksiądz ma zainteresowania? Czym zajmuje się poza pracą?

R.H. Zainteresowania nie odbiegają daleko od tego, co robię na co dzień. Ponieważ moim podstawowym narzędziem pracy jest komputer, siłą rzeczy muszę być na bieżąco w zagadnieniach z dziedziny informatyki stosowanej. Nie jestem fachowcem, ale raczej praktykiem. Po drodze natknąłem się na komputery i inne urządzenia produkcji Apple, które okazały się dostępne dla niewidomych, bez konieczności wyposażania ich w specjalistyczne oprogramowanie. Tak zrodził się pomysł pisania o tym na łamach bloga (http://makowisko.sixdots.pl). Nagrywam również podcasty na ten temat. Współpracuję z czasopismem i portalem "Tyfloświat", a także z "Tyflopodcastem". A że świat się na komputerach nie kończy, to wspomnę jeszcze o muzyce: słucham jej chętnie w różnych gatunkach, ale jazz i soul mają tu specjalne prawa

S.K. A jakimi przemyśleniami chciałby Ksiądz podzielić się z młodymi niewidomymi, którzy szukają swojej drogi życiowej?

R.H. Najważniejsze, żeby nie zobojętnieć! I żeby nie żyć dla siebie. Żyjąc dla siebie, niezależnie od tego w jakim stanie - w małżeństwie czy w celibacie - nie znajdziesz szczęścia. Żeby być szczęśliwym, musisz kochać i być kochany, a to zawsze zakłada, że żyjesz dla kogoś.

S.K. - Dziękuję Księdzu za bardzo interesującą rozmowę. Księdza przemyślenia i wypowiedzi mają charakter rehabilitacyjny i religijny. Myślę, że każdy z nas znajdzie w nich coś, co go zainteresuje, pobudzi do myślenia, zaowocuje wnioskami, które ułatwią rozumienie siebie i innych ludzi. Dziękuję za wszystko, co Ksiądz nam powiedział.

Stanisław Kotowski  

Wiedza i Myśl Luty marzec 2013