Pamięci przyjaciela    

     Napoleon Mitraszewski

        

W obecnych czasach pojęcie przyjaźni zdewaluowało się. Wśród ludzi tak mało spotykamy życzliwości i zainteresowania losem innego człowieka. Dlatego postać Edwina Kowalika głęboko wryła się w moją pamięć. Właśnie w maju br. mija pierwsza rocznica jego śmierci. A więc te kilka słów niech będzie wyrazem moich uczuć przyjaźni wobec Edwina Kowalika i jego rodziny.  

Był niewidomym pianistą światowej sławy, jednym z laureatów Konkursu Chopinowskiego w roku 1955. Od tego czasu koncertował w wielu krajach zarówno Europy, jak też w Ameryce Południowej i w Stanach Zjednoczonych. Cieszył się ogromnym aplauzem publiczności. Miał wiele nagrań płytowych i radiowych, liczne odznaczenia, a w roku 1996 otrzymał nagrodę kpt. Jana Silhana. Zmarł 20 maja 1997 r.   

Od roku 1945 był moim przyjacielem, stał się również przyjacielem mojej żony Władysławy. Pomijając jego nadzwyczajny talent muzyczny, był geniuszem pracy i wytrwałości, wspaniałym mężem, ojcem i dziadkiem. Jego śmierć pogrążyła w głębokim smutku rodzinę, przyjaciół i wszystkich, którzy go znali. Ponieważ miałem zaszczyt cieszyć się jego przyjaźnią, uważam za konieczne podzielenie się garścią wspomnień o tym wielkim człowieku, który miał serce pełne życzliwości dla każdego kogo poznał.  

Przyjrzyjmy się sylwetce Edwina. Po raz pierwszy spotkałem się z nim w Łodzi w grudniu 1945 r. Właśnie w owym czasie, jako repatrianta, los przygnał mnie do tego miasta, gdzie zostałem przyjęty na pierwszy rok studiów na Wydziale Filologii Polskiej. Pamiętam ów dzień. Na dworze panował mróz i do nowo utworzonego Związku Niewidomych, mieszczącego się przy ulicy Żwirki i Wigury, zaszedłem, ażeby się zapisać w poczet jego członków. W skromnie urządzonej świetlicy poznałem Edwina Kowalika, młodszego ode mnie o 10 lat ucznia liceum i szkoły muzycznej. Później, kiedy już byłem nieco zadomowiony, zarówno na uniwersytecie, jak i w domu akademickim, nawiązaliśmy z Edwinem i jego kolegami, mieszkającymi przy ulicy Gdańskiej, bliski kontakt.  

Dla niewidomych uczących się był to czas bardzo trudny, ponieważ nie mieliśmy żadnych pomocy naukowych i byliśmy zmuszeni szukać przypadkowych lektorów. Wtedy to wraz z Edwinem, który odznaczał się dużą przedsiębiorczością, postanowiliśmy utworzyć Koło Uczących się Niewidomych na terenie całej Polski, ażeby wspólnymi siłami pokonywać piętrzące się przed nami trudności. Wzięliśmy się ostro do pracy i w ciągu roku zdobyliśmy maszynę do pisania, tabliczki brajlowskie, potrzebne książki czarnodrukowe i inne pomoce naukowe. Otworzyliśmy biuro.  

Potem zmuszony byłem opuścić Łódź i nasz kontakt z Edwinem ograniczał się do rzadko wymienianych listów. W 1952 r. ponownie wróciłem do Łodzi. Nie miałem już mieszkania i moja sytuacja materialna była tragiczna. Edwin okazał się wspaniałym człowiekiem. Ogromnie mi pomógł, przyjmując do swego mieszkania i pomagając w najtrudniejszych sytuacjach. Zaprzyjaźniliśmy się bardzo.  

Edwin, wówczas już kończący Konserwatorium, pracował intensywnie. Nie było jeszcze nut wydrukowanych brajlem, przynajmniej u nas w kraju. Edwin przepisywał nuty dyktowane przez lektora, a potem ćwiczył najpierw jedną ręką, potem drugą, aż opanował pamięciowo cały utwór. W tym czasie przygotowywał się do dyplomu i do Konkursu w Bukareszcie, w którym wziął udział i zajął trzecie miejsce. A potem uczestniczył V Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim w Warszawie w 1955 r., na którym uzyskał wyróżnienie i tytuł laureata.  

Od czasów międzywojennych, kiedy to ogromną sławą cieszył się węgierski niewidomy pianista Imre Ungar, znów wielkim talentem zabłysnął niewidomy - Edwin Kowalik. Wszyscy jego przyjaciele, a z nim i ja, cieszyli się ogromnie. Niebawem Edwin jako jedyny Polak został zakwalifikowany na I Konkurs Chopinowski do Brazylii. Jego przewodniczką była Danuta Rzeszewska. Z tej podróży, pełnej sukcesów i przygód, wrócili jako małżeństwo. Wracając z zagranicy, pod Głownem ulegli katastrofie samochodowej. Pani Danuta wyszła z katastrofy ze wstrząsem mózgu, a Edwin ze złamaną podstawą czaszki. Po tym wypadku długo nie mógł odzyskać sił, a co ważniejsze, nie mógł grać.  

Państwo Kowalikowie razem przeżywali ciężkie chwile. Z tych zmagań nasz pianista wyszedł zwycięsko i znowu zaczął grać. Zaczęły się nowe koncerty w kraju i zagranicą, sława niewidomego pianisty rosła z dnia na dzień. Państwo Kowalikowie często wyjeżdżali na długie tournee za granicę.  

Mimo wspaniałej kariery artystycznej, jego psychika nie uległa spaczeniu, był w dalszym ciągu koleżeński i życzliwy dla wszystkich. Wielokrotnie z moją żoną i pp. Kowalikami spędzaliśmy urlopy w Sopocie i Zakopanem w Domach Pracy Twórczej. Odwiedzaliśmy się nawzajem i przyjaźń między nami zacieśniła się. Wieczorami prowadziliśmy długie rozmowy na różne tematy. Tak upływały lata naszej przyjaźni. Kiedy we Wrocławiu utworzyłem Klub Inteligencji Niewidomej, Edwin został jego członkiem, wziął udział w naszym opłatku, umilając nam czas swoją piękną grą na fortepianie. W następnym roku w styczniu koncertował już w naszej świetlicy klubowej. Te dwa wieczory ze względu na udział Edwina pozostaną niezapomniane.  

I oto pewnego majowego dnia w ubiegłym roku w naszym mieszkaniu odezwał się telefon. W słuchawce usłyszeliśmy głos pani Danuty: „Edwin nie żyje!...” Jeszcze kilka dni przedtem rozmawialiśmy z nim telefonicznie, widzieliśmy się ostatni raz w styczniu 1997 roku.

Ta śmierć okryła żałobą wiele serc, a na cmentarzu przy otwartej mogile mego przyjaciela, w której za chwilę miał spocząć na zawsze, zebrało się wiele ludzi. Zimny wiatr przenikał nas chłodem. Słuchając pożegnalnych przemówień czułem, że i ja powinienem coś powiedzieć. I wtedy zrozumiałem, że prawdziwe uczucie żalu po stracie przyjaciela odbiera mi mowę. W myślach więc tylko przesłałem mu słowa przyjaźni i modlitwę za jego duszę - kochany Edwinie, spoczywaj w pokoju, a pamięć o Tobie i Twoich osiągnięciach zachowam w sercu na zawsze.  

Pochodnia maj 1998